Jesteśmy w świętym gaju. Fragment książki "Zawisza. Czarne krzyże"

Data: 2021-04-22 10:29:15 | Ten artykuł przeczytasz w 20 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Najsłynniejszy polski rycerz, którego imię żyje do dziś: Zawisza Czarny. Człowiek, którego słowo znaczyło więcej niż prawo. Ten, który za najwierniejszego giermka wziął syna pokonanego wroga. Stawał do walki tam, gdzie nikt już nie miał odwagi walczyć. A ludzie szli za nim, w ogień, pod deszcz strzał i bezlitosne ostrza. Po śmierć, albo po zwycięstwo, ale zawsze za nim.

Dla sługi, któremu dał słowo, sam zdobył oblężony zamek. Dla brata, wziętego do krzyżackiej niewoli, spalił świat.

Zawisza. Czarne krzyże książka

Zawisza. Czarne krzyże to historia wyjątkowego człowieka, spisana ze swadą właściwą prozie Jacka Komudy, dbałość o szczegóły i realia historyczne, która zapewni rozrywkę na najwyższym poziomie i wielbicielom średniowiecznej historii i czytelnikom ceniącym przede wszystkim żywą, trafiającą w serce opowieść. Do lektury zaprasza Fabryka Słów. Ostatnio w naszym serwisie mogliście znaleźć premierowy fragment książki, tymczasem już dziś zachęcamy do jego kontynuacji:

– Pójdź ze mną – powiedziała cicho. – Chcę ci coś pokazać. 

– Jestem po pogrzebie, jeśli więc mówisz o zabawie... 

– Chcę ci coś pokazać.
Zawisza nic nie powiedział, ale ruszył za nią poprzez las. Zbyszko postąpił krok za nimi, 

ale Biruta machnęła ręką. 

– Wy zostańcie. Czekajcie na pana... 

Rycerz dał się prowadzić Żmudzince pokornie jak paź. Weszli w las, kierując się najpierw do drzewa bogów, później jednak Biruta poprowadziła go, a właściwie pociągnęła w zbity gąszcz jałowców i jarzębin. 

Romowe... Gaj bez końca, pełen dzikich jabłoni, głogu i jarzębin, rozległy, oświetlony i ruchliwy. Świeciły świetliki unoszące się nad wykrotami, delikatnie pełgały kaganki ustawione przy głazach i drewnianych idolach. A po wysokiej, ścielącej się niczym kobierzec trawie chodziły dziewczęta w białych giezłach, zapalające światła, kładące kwiaty i ofiary pod ogromnymi drzewami. Niektóre były młode – prawie dzieci, wszystkie zaś w diademach i koronach z jałowca, gałęzi głogu i brzozy. 

– Na Boga Jedynego, gdzie my jesteśmy? – zapytał Zawisza. 

Ogromny byk jelenia z rosochatym wieńcem na łbie przeszedł obok nich, skubał źdźbła trawy. Podszedł do młodej, bosej kapłanki, jadł z jej ręki poświęcony kołacz, podstawiał się pod pieszczoty. 

Zwierzęta ciągnęły do nich i do wajdelotek – lisy przemykały w trawie, koło krzaku głogu niedźwiedź przytulał się do dziewczyny w czarnej koszuli. Inna głaskała go po płaskim łbie, rozczesywała sierść zgrzebłem. 

Weszli w stadko saren i koziołków. Zawisza dotknął najbliższego zwierzęcia, zdumiony. 

– Nie boją się nas? 

– Nikt tu nie poluje. Jesteśmy w świętym gaju Praurimy, Lajmy i Mildy. Patrz i zapamiętaj, polski rycerzu. 

Zawisza widział, jak pod dzikimi jabłoniami, klonami i lipami zwierzęta bratały się z kapłankami. Polne węże sunęły ku czarkom z mlekiem, wplątywały się w długie włosy Żmudzinek, jaźwce i łasice ocierały się o ludzkie stopy. Biruta podniosła jedną z nich, przytuliła do piersi. 

– Patrz, bo to wszystko zniknie – wyszeptała. – Gdy wejdą Krzyżacy, spalą święte drzewa, urządzą łowy na zwierzynę. Bogami naszymi będą palić ku chwale waszego boga. A jeśli nawet przyjdzie tu król Jagiełło, to i tak nastanie święty krzyż. Pewnie bez palenia, ale nieuchronnie. Zamiast brodaczy przybędą mnisi, minoryci. Zawrócą w głowach wszystkim tak, że ludzie sami wyrzekną się dawnej wiary. 

Szli wolno, jak we śnie. Kos siadł na ramieniu Biruty, ale gdy rycerz wyciągnął rękę, uleciał w dal. Dym z palenisk odurzał, był słodki, wonny, jakby z jałowca zmieszanego z miodem. 

– Wy też mieliście takie gaje. Na Łyścu, świętej górze, w Gardźcu i dawnej Arkonie. Na Sobótce, na Górze Tumskiej, pod Wyszogrodem. Tam przechadzały się zwierzęta, w których przechowały się dusze zmarłych. Lechici wybili je wszystkie, żeby wznieść zamki i kościoły. Wyplenili starszą wiarę. Bolesław Zły, którego nazwaliście Chrobrym, i jego wnuk Kazimierz Nieprzyjaciel. Zamieniliście wolność na miecze i herby, a wasze rezy na świętą łacinę, bo dzięki temu poczuliście się lepsi niż inni. 

– I bez nas zginiecie. Bez Korony Polskiej pójdziecie w dyby, kruszyć kamień na niemieckie zamki. Tyle zna czy dziś siła pogaństwa. 

– I dlatego nasz czas się kończy. To właśnie chciałam ci pokazać. 

Zawisza obejrzał się nagle za jedną z postaci, która snuła się między zwierzętami. Niewiasta z jasnymi włosami zaplecionymi w warkocze, wiotka, jak utkana z mgły. 

– Libusza... – wyszeptał. – To ty? 

Chciał podejść do niej, ale uciekła, znikła między kępami paproci, a może... weszła w stado saren, jakby od zawsze była częścią lasu. 

– Ta, którą wziąłeś ze wsi? Nie ścigaj jej, bo już nie jest twoja. 

– Przecież to moja poddanka! 

– Twoja jest tylko ta noc, rycerzu. 

Poprowadziła go nad rzekę, gdzie wznosił się Baublis, wieczny, nietykalny, ogromny. 

– Zawsze chciałam cię zobaczyć – powiedziała Biruta. – Kruk dużo mówił o bracie. Przyjechał, bo także pragnął chwały. 

– I zgubił nasz ród.
– To teraz nieważne. Uklęknij.

Uczynił to, wtedy przytuliła się do niego, miękko jak ptak, położyła mu dłonie na  głowie i przesunęła niżej, na ramiona, przycisnęła mocno do siebie. 

Drżała, kiedy rozsznurowywał jej suknię, ściągał przez głowę, a potem podnosił skraj lnianej sukni spodniej i zsuwał w dół, odsłaniając skromną alabastrową nagość piersi i zwężające się biodra. 

I wtedy popchnęła go, aż legł na mchu, wśród kwiatów, w korzeniach wiekowego żmudzkiego dębu. I była nad nim wyniosła i piękna, okryta płaszczem wiary i złocistorudych włosów. Tej nocy była kapłanką miłości i rozkoszy. 

O jej obrzędach Zawisza bałby się powiedzieć Peregrynowi na spowiedzi. 

 


*

Wracali razem przez las zasnuty mgłą i oparami ognisk. Byli za żgliskami, za świętym gajem, kiedy usłyszeli z od dali wołania Zbyszka i Czeleja. Ludzie Zawiszy błąkali się po lesie jak zmokłe i zagubione psiaki. Wypatrywali pana, krzyczeli nadaremnie i żałośnie: „Sulima! Sulima!”. 

A kiedy rycerz pojawił się obok nich, aż podskoczyli, przetarli oczy, jakby zamglone i ślepe na to, co działo się obok nich. 

– Na Boga w Trójcy Świętej Jedynego – przemówił Peregryn. – Szukaliśmy was po całej puszczy od Wodokszy do Niemena. 

– Próżno się trudziliście – rzekła Biruta. – Droga do świętego gaju jest dla was zamknięta. 

– Zwiadowcy przynieśli list. – Zbyszko podał zwinięty w rulon papier z pieczęcią. – Żmudzini chcieli go spalić, myśleli, że to jakieś zaklęcia. Ledwie go wyrwaliśmy z pogańskich łap. 

– Kto go przywiózł? 

– Jakiś giermek dał ciwunowi z Wilków, a ten prze kazał Ursynowi. 

– Dajcie światło. 

W blasku pochodni Zawisza rozpoznał pieczęć z Lilią. Rozłamał ją i przeczytał. 

List był po łacinie, krótki i zwięzły. Dwa zdania, zwyczajowa formuła powitania i jedno ważne słowo: Memel. 

– Dzieci są na zamku, gdzie Niemen uchodzi do morza.
– Skąd wiecie? 

– To list od hrabiego de Guido. Prosiłem go o przysługę. Dał słowo rycerskie. I spełnił  je, więc teraz czas na nas. I tego... Znikisa. 

*

Jednak nie wyruszyli ani nazajutrz, ani następnego dnia. Zbyszko zaniemógł, rana jątrzyła się, podchodziła ogniem i ropą. Przez pierwsze dni nie pomagało borsucze sadło ani zioła Peregryna. Dopiero woda Biruty ułagodziła ból, a chory zapadł w sen pełen majaków i strachów. Dziesięć dni leżał nieprzytomny, aby później wstać prawie bez sił. Przez ten czas stary guślarz z puszczy odsysał mu ropę, a Jewna zmieniała opatrunki, myła i czyściła ranę pod pachą zadaną ostrzem młota bojowego Diebera. 

W końcu, kiedy gorący sierpień zaczął zmieniać się w babie lato, a las z zielonego zrobił się wypłowiały od upałów, ruszyli wszyscy razem z Peregrynem. Do siedliska zbója poprowadził ich przysłany przez Birutę pachołek. Młody, w kaftanie i opończy, z głową w kapturze zasłaniającym całą twarz z wyjątkiem oczu. 

Jechali w puszczę, najpierw na rossieński trakt; opuścili go, skręcając w matecznik dziczy i zapomnienia. Jechali ledwie widoczną ścieżką, co chwila omijając ogromne, gnijące, porosłe mchem kłody, przeprowadzając konie przez rozlewiska i moczary. Raz czy drugi usłyszeli ryk niedźwiedzia, kwiki dzików, łoskot i trzask gałęzi, kiedy w gęstwinę uciekały dzikie zwierzęta. 

– Znikis to niebezpieczny rabuś – powiedział pachołek dźwięcznym głosem. – Nie będzie łatwo nakłonić go do pomocy. 

– Mówicie, jakby miał całą armię, a ciągle słyszę tylko to jedno imię. 

– Znikis ma braci. Wielu... Zbyt wielu. Czają się w lesie, gotowi na każde skinienie. Mężowie, którzy chcą do nich dołączyć... na zbójeckie wyprawy, muszą się sprawdzić. 

– Sprawdzić? – zapytał Zawisza. – To znaczy?
– Próby męstwa.

Rycerz spojrzał na pacholika, spoglądał uważnie, jak by coś mu się nie podobało.

Obrócił się do towarzyszy i... 

Koń Gedeona szedł stępa z wodzami zawiązanymi wokół przedniego łęku. Siodło było puste...

– Gedeon? Gedeon! – zakrzyknął Zawisza. – Stójcie, na Boga!
– Gdzie on jest?! – warknął Zbyszko. – Głupi smark! Krzaki zaszeleściły. Ręka Zawiszy  od razu spoczęła na rękojeści miecza.

Nagle spoza krzaku wyschłego bzu wypadł ciemny kształt, wyprostował się... To był Gedeon. Podciągał saczek przy obcisłych nogawicach, zasapany. Spoglądał ze zdumieniem na blade oblicza kompanów. 

– Gdzieś ty był?
– Tam, gdzie nawet wielki mistrz piechotą...
– Dobrze – uśmiechnął się Zawisza.
Czelej otworzył usta do krzyku, ale nie zdążył nawet wydać dźwięku.
Krzaki po drugiej stronie rozstąpiły się i wyskoczył z nich włochaty potwór, wielki jak dwóch chłopów, z długim pyskiem. Na chwilę zatrzymał się, uderzył łapami w ziemię, jakby chciał kopać pod sobą jamę, a po tem wybił się i skoczył prosto na podjezdka żmudzkie go pachołka. 

Kudłaty konik w jednej chwili obrócił się w miejscu i wyrwał jak wystrzelony z kuszy. Przewodnik spadł, zwalił się na bok, przetoczył, krzycząc cienko. Zawisza dałby głowę, że zna ten głos. 

Niedźwiedź skoczył na pacholika, zagarnął łapami pod siebie, konie kwiknęły, odskoczyły. Ogier Zawiszy stanął dęba, jeździec wzniósł miecz, ale nie mógł dosięgnąć zwierza. 

Zanim opanował rozszalałego konia, Czelej był już na ziemi. Jednym ruchem pochylił krótką litewską sulicę, wraził w kudłaty bok, przekręcił! 

Niedźwiedź zawył, obrócił się w lewo, złapał pyskiem drzewce włóczni i złamał je jak trzaskę. Stękał, dyszał, kiedy Rusin doprawił go ułomkiem sulicy w łeb. 

Utykając, zwierz skoczył w bok, stratował krzak głogu, przetoczył się przez omszały pień i porykując, zniknął w wykrocie. Przez chwilę słyszeli jeszcze jego ciężki trucht, potem zapadła cisza. 

Zawisza zeskoczył z siodła, jednym skokiem dopadł pacholika. Obrócił. Kaftan przewodnika był w strzępach, ale nie pokrwawiony. 

– Jesteś cały? ...czy jak mam się do was zwracać? 

Zdarł kaptur i rudawozłote włosy rozsypały się wokół pięknego oblicza... 

Zawisza westchnął. I przycisnął Birutę do piersi. 

– Nie dworujcie – jęknęła. – Znam te szlaki. Polowa łam tutaj. Gdy pan mąż nie widział... 

– Może jednak ja poprowadzę?
– Dam sobie radę.
– Ale wasz koń nie.
– Gdzie on? Na wszystkich Bogów...
– Jest! Jest! – zawołał Gedeon. – Pasie się!
I rzeczywiście, mały, przysadzisty żmudzinek odbiegł tylko ze dwadzieścia kroków i  teraz, jakby nic się nie stało, skubał wyschniętą trawę przy ścieżce. 

– Możesz wstać i jechać? – zapytał Zawisza.
– Spróbuję.
– Zatem ruszajmy. Nie chcę spędzić tu nocy.
I tak pojechali dalej. Dróżka wkrótce skończyła się, ale Biruta znajdywała drogę. 

Wskazywała – a to na drzewo, a to na głaz, czasem przygryzała wargi, ale wiodła ich ciągle naprzód. 

– Cóż to za pomysł z tym przebraniem?! – zapytał rycerz. 

– Ja nie taka płochliwa jak wasze niewiasty. Niedźwiedź to fraszka – gorszy dla białogłowy bywa natrętny Krzyżak. 

– Wierzcie, i u nas się zdarzają takie niewiasty. Biruta przyjrzała mu się uważnie.
– A wam? Król już wyznaczył małżonkę?
– A co królowi do tego? 

– Na Żmudzi wielki książę każdemu bojarowi mówi, którą dziewkę ma poślubić. 

– Vytautas – uśmiechnął się Zawisza – dla mnie może sobie kojarzyć bojara z bojarynią, a sam wziąć ślub nawet z kozą. Ale król, któr by czegoś takiego w Polsce spróbował, długo by na tronie nie posiedział. 

– Panowie polscy – rzekł Czelej – biorą sobie żony sami. Czasem nawet nie pytając nie tylko pana ojca, ale samej panny! A popa zawsze można przywieźć w worku. 

– Nie smuć się, pani – rzekł bezczelnie Gedeon – jestem pewny, że książę wyznaczy ci dobrego małżonka. 

– Milcz! – syknęła Biruta.
Skrzywił się też Zawisza.
– Gedeon, do tyłu – wycedził.
– Ale ja...
– Sprawdź, czy nie ma tam drugiego niedźwiedzia. – Cisza! – Biruta zesztywniała. – 

Jesteśmy niedaleko. 

Nic nie było widać. Z leśnej gęstwiny nie dochodził nawet szmer, nie czuć było dymu, nie drgnął liść. Nic. 

– Mają tu chatę? 

Świst sprawił, że aż podskoczyli. Pierzasta strzała wbiła się w pień za Zawiszą, zadygotała. 

– Żmudzka gościnność! – mruknął Oleśnicki. 

– Znikis! – krzyknęła bojaryni. – To ja, Biruta, pani z Wodokszy! I Zawisza z Garbowa. 

Czelej podjechał, złapał za promień, pomęczył się trochę, zanim wyrwał strzałę, obejrzał ostrze, dotknął językiem i splunął. 

– Skytikon – zawyrokował. – Mieszanina jadu żmij i ich przegniłych zewłoków z dodatkiem łajna i ludzkiej krwi. Znają ją Tatarzy. Dostaje się po niej gorączki i tańców świętego Wita... albo gangreny. 

– Przestań. Straszysz.
– Znikis! Wychodź! Tu swoi.

Nic się nie działo. Wreszcie jakby z oddali dobiegł do nich głos. Powolny, spokojny,  stanowczy.

– Z lewej stary, omszały dąb. Jedźcie pod niego. 

Zawisza i Czelej wymienili spojrzenia. Sulimczyk ruszył pierwszy. Podjechał stępa pod  rozłożyste drzewo.

– Teraz w prawo, na dwie brzozy.
Stuknął konia ostrogami, powoli jechał przez puszczę. Obserwowano ich widać 

uważnie. Pozostawało mieć nadzieję, że oględziny wypadną dobrze... 

– Teraz prosto jak strzelił! 

Wyjechali spoza drzew na niewielką polanę. Stała tam samotna chata ze strzechą z sitowia aż do ziemi, pokrytą mchem i liśćmi, że zdawała się tylko pagórkiem w lesie. 

Na progu oczekiwał wysoki, ponury, czarnobrody Żmudzin w skórach. W ręku trzymał rohatynę, której ostrze błyszczało jak słońce. 

– To jeden z jego braci – szepnęła Biruta.
– Ilu ich jest?
– Cały las. Nikt nie wie.
– Czego chcą? – zahuczał Żmudzin. To nie był ten głos, który wcześniej odzywał się w  gęstwinie.

– Jestem Zawisza z Garbowa. Spotkaliśmy się już.

Z chałupy wynurzył się drugi. Ten nie miał długich włosów, brodę nosił krótką, za to  rudą podobnie jak czupryna. 

Leśni ludzie stali na progu, wreszcie pierwszy skinął włócznią, ukazując ziemię. 

Zawisza zeskoczył z siodła. Oddał wodze Gedeonowi i stanął przed braćmi Znikisa. 

– Przybywamy w pokoju, bo potrzebuję waszej po mocy. 

Chwila milczenia.
– Pogranicze, Prusy znacie?
– Dobre łupy. Chadzaliśmy – rzekł pierwszy.
– A zamek w Memlu znacie, a? – spytała Biruta.
– Chadzaliśmy... – skinął głową drugi.
– Dosyć, chamy! – syknął Zbyszko. – Czcigodny i łaskawy pan Zawisza przybył tu aż z 

Królestwa Polskiego... 

– Chadzaliśmy... – Obaj Znikisowie utkwili w nim przenikliwe spojrzenia.
– Zbyszko! – jęknął Zawisza. Obrócił się do braci: – Komtur Dieber zabił mi brata.

Oleśnicki postąpił krok w stronę wejścia. Już miał postawić stopę na progu, gdy...

Pierwszy Żmudzin uderzył rohatyną! Tak niespodziewanie, że giermek nie zdążył  nawet drgnąć. Błyszczące ostrze uderzyło w prawą nogę Zbyszka, ale choć tylko ukłuło w skórzaną ciżmę, prawie przygwoździło młodzieńca do ziemi. 

– Próg domu – mruczał Żmudzin – przechodzi tylko przyjaciel. A ty nim nie jesteś. Jeszcze... 

– Pax, pax, mili ludkowie – rzekł Peregryn. – W Memlu Krzyżacy trzymają porwane dzieci bojarów ze Żmudzi. Chcemy je odzyskać. Potrzebujemy was jako przewodników. 

– Zapłacę, ile chcecie – uzupełnił Zawisza.
Ale oblicza braci pozostały nieprzeniknione.
– Jeśli mamy przejść jakąś próbę, to jestem gotów – mruknął Zawisza.
– Już nie trzeba.

Z chaty wytoczył się stary, niższy o głowę od braci, ale zwinny jak ryś mężczyzna. Z  białą brodą i wyłysiałą czaszką. Był tak szczupły, że wyglądał jak skurczona od wiatru i słońca drewniana rzeźba świętego z rozstajów. 

Dziwne, ale lewy bok miał pokryty brunatnymi plamami, wypchany, owinięty szarpiami. 

– Jesteście ranni?
– Przygoda na polowaniu. Psi syn dźgnął sulicą. Nic to... Czelej spuścił wzrok.
– Nie dziwne, że się ich boją – wyszeptał Gedeon.
– Jam Znikis – powiedział stary. – Jestem tak stary jak te lasy, jak nasza wiara, cała 

Żmudź. Wiem, o co idzie. Nie, nie musicie płacić. – Wskazał tarczę Zawiszy. – Znałem waszego brata. Przywoził nam broń. 

– Zatem niech jego śmierć nie pójdzie na marne. Razem odbijemy dzieci. A wtedy Żmudź porwie się do walki. 

– Komtur Dieber to nie jest zwykły człowiek. Nie raz próbowano go zabić. To Laum... zaprzedał duszę waszemu diabłu. 

– Przygania kocioł garnkowi – mruknął Zbyszko. 

– Niektórzy mówią, że to bękart. Samego wielkiego mistrza. – Znikis utkwił wypłowiałe oczy w Oleśnickim. – Ale kto go tam wie? 

– Wiecie, gdzie teraz przebywa? 

– Wiem wszystko, o czym szumi las. – Stary odsunął rohatynę pierwszego z braci, wciąż przygważdżającą nogę Oleśnickiego. – Pokłońcie się bogom i chodźcie do chaty. Pogawędzimy jak... przyjaciele! 

Książkę Zawisza. Czarne krzyże kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Zawisza. Czarne krzyże
Jacek Komuda3
Okładka książki - Zawisza. Czarne krzyże

Najsłynniejszy polski rycerz, którego imię żyje do dziś: Zawisza Czarny. Człowiek, którego słowo znaczyło więcej niż prawo. Ten, który za najwierniejszego...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo