Nakładem Wydawnictwa Bis ukazał się właśnie Szczygieł - oparta na faktach powieść obyczajowa o młodym chłopaku, który rok przed maturą po skoku na główkę doznaje urazu kręgosłupa skutkującego paraliżem czterokończynowym.
Otoczony miłością i troską rodziców, poprzez cierpienie, rozczarowania, nadzieję i nieustający wysiłek wkładany w rehabilitację Hubert powoli odzyskuje sprawność fizyczną i uczy się chodzić. Znajduje na nowo sens życia i uczucie. Sugestywne obrazy rzeczywistości szpitalnej, barwna galeria postaci – chorych, rehabilitantów, pielęgniarek – historia rodziny, która musi wszystko podporządkować rehabilitacji syna. Szczygieł to opowieść, która daje do myślenia i niesie nadzieję. Warto sięgnąć po książkę Zbigniewa M. Nowaka. Tylko do jutra możecie zadawać pytania autorowi w naszym specjalnym konkursie. A już dziś publikujemy kolejny obszerny fragment książki:
– Niemożliwe… Ja tam… już wcześniej… skakałem… Woda była głęboka…
– Niemożliwe? – prychnął rozbawiony jego słowami lekarz. – To czemu tu leżysz jak wór ziemniaków? Hę?
– Nie… wiem…
– W morzu jednego dnia woda jest głęboka, innego znów płytka – odezwał się Juliusz. Podszedł do Huberta i jeszcze dla pewności spojrzał na zdjęcie, jedno, potem drugie. – To powszechnie wiadomo. Nie pomyślałeś o tym, że tak jest, że co jakiś czas zmienia się konfiguracja dna?
– Nie – odparł krótko. Nie mógł uwierzyć, że tak błaha rzecz, takie uderzenie głową o dno… Czy to możliwe? A mało to razy przewracał się, spadał z wysokości? Mało to miał wywrotek na rowerze albo upadków na łyżwach i nartach? Niejeden już raz uderzał głową w dużo twardsze podłoże. Nie w piasek na dnie, ale w cement lub skałę… Czy tamto nie było dużo gorsze? Nie groziło dużo poważniejszymi skutkami niż ten skok do wody? A kończyło się co najwyżej dużym guzem. Więc o czym mówił ten doktor? – Nie… rozumiem… tego… – wyszeptał w odpowiedzi.
– Po ostatnim sztormie dno musiało się radykalnie zmienić – mówił chirurg. – Zabrakło ci, chłopaku, zwykłej wyobraźni. Teraz do końca życia będziesz za to pokutował.
– Nie ro… zumiem… dlaczego… nie mogę… się ruszyć? – Dalej nic nie pojmował. Jeśli uderzył głową, to głowa powinna go boleć. Tymczasem w obrębie głowy nie czuł żadnego urazu. W ogóle nic nie czuł. Tylko co to miało wspólnego z całym ciałem? Czemu stracił władzę we wszystkich kończynach? Czemu nie mógł usiąść, czemu raptem nie potrafił ruszyć ręką? Palcem bodaj? Dlaczego nie czuł, kiedy go dotykali?! I dlaczego z takim trudem mówił?
– Widzisz – rzekł medyk – wewnątrz kręgosłupa jest kanał, a w nim znajduje się rdzeń kręgowy. Słyszałeś o czymś takim?
– Kiedyś… trochę… – odparł.
– A ty złamałeś go… i to tak głupio… – Chirurg mówił wprost, nawet nie próbując go oszczędzać. Skok do płytkiej wody, z którego skutkami miał już kilkukrotnie do czynienia, uważał za największe osiągnięcie ludzkiej beztroski.
„Czy kręgosłup, giętki i zbudowany z pojedynczych kręgów, można złamać? Czy to ręka albo noga?” – myśli w panicznym pędzie tłukły się Hubertowi po głowie.
– I co… teraz?
– Teraz masz problem, cholernie wielki problem… A ja jedyne, co teraz mogę zrobić, to założyć ci wyciąg, żeby trochę odbarczyć to uszkodzenie. Musisz zacisnąć zęby, bo to będzie bolało.
„Może ten wyciąg nastawi jakoś kręgi?” – myślał, lecz kiedy chirurg zaczął golić mu głowę, przestał rozmyślać.
Tępa żyletka sprawiała ból. Z trudem dawała radę jego gęstej czuprynie. Jednak bardziej bolesne było nacinanie skóry.
– Muszę w dwóch miejscach odsłonić kości ciemieniowe – uprzedził go chirurg i zrobił nowe nacięcie.
Miał poczucie, że jest skalpowany. Ból był rozległy i dotkliwy, tak jak tylko dotkliwe może być oddzielanie ciała od kości. Nie umiał ocenić, jak długo to trwało, na pewno przeraźliwie długo. Potem chirurg dał mu chwilę odpocząć i zaraz powiedział do pielęgniarki:
– Podaj mi wiertarkę.
Hubert się przeraził. „Co to? Po co wiertarka… wiertarka?” – pomyślał pośpiesznie i niespokojnie oczyma zaczął szukać odpowiedzi.
– Jaką? – zapytała pielęgniarka, otwierając z piskiem żelazną szafę. – Ręczną czy elektryczną?
– Elektryczna jest walnięta. Mówiłem, żeby ktoś się tym zajął… Daj tę ręczną.
Niewiele już zdążył pomyśleć. Całą głowę po najmniejszą komórkę przepełniło zgrzytanie wiertła. Lekarz napierał na nie i wwiercał się w ciemię. Hubert nie potrafił myśleć. Czuł tylko, że jeszcze chwilę, a wiertło przebije czaszkę i dźgnie w mózg. Chciał zerwać się z tego stołu i uciec spod rąk oprawcy (tak pomyślał – oprawcy!). Już miał dosyć, już nie chciał więcej, już więcej nie mógł wytrzymać! Żadnego ruchu. Ręka, którą chciał się zasłonić, gdzieś chyba zwisała.
Zasyczał boleśnie, kiedy chirurg zakładał mu metalową klamrę. Zrozumiał, że lekarz wcisnął ostre haki w wywiercone otwory i dokręcił śruby. Teraz czuł, jak klamra skleszcza mu głowę, jak gniecie kości czaszki.
– Już prawie gotowe, tylko zaszyję skórę.
Ból, jaki sprawiała igła, był podobny do tego, który powodował skalpel. Jednak świadomość, że to już koniec, pomagała go znieść.
– Gotowe – po jakimś czasie, z dumą w głosie, powiedział chirurg. – Teraz już tylko obciążenie.
Do przykręconej klamry przyczepił linkę, przewiesił ją przez bloczek i koniec obciążył ołowianym krążkiem. Tak podwieszony ciężar ciągnął Huberta za głowę i napawał go panicznym lękiem, że lada moment wyrwie obie kości ciemieniowe, że otworzy czaszkę…
– Okejos! Teraz daj go na salę – zza głowy słyszał głos zadowolonego lekarza. – Najlepiej na tę naprzeciw dyżurki… Będziecie miały oko na niego… Różnie może być. A ty, Moniko?… Co robisz dziś po południu?
To było trudne doświadczenie i wiele by dał, żeby go uniknąć. Ale skoro już tyle wycierpiał, to miał nadzieję, że władza w jego kończynach i tułowiu wróci niebawem.
– Zabra… kło… mi… dziś szczę… ścia… – rzekł markotnie. Pojął już cokolwiek, cokolwiek zrozumiał i choć nie wiedział dlaczego, to czuł, że znalazł się w nie lada opałach.
– Szczęścia?! – w drugim końcu zabiegowego usłyszał go Juliusz. – Szczęście, chłopaku, trzeba mieć w totku. Tobie zabrakło rozumu!