Wybryki z Ameryki

Data: 2016-05-30 18:52:41 | Ten artykuł przeczytasz w 8 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Wybryki z Ameryki

Wybryki z Ameryki to kolejna część przygód bohaterów Gupikowa - tym razem akcja książki rozgrywa się w Ameryce.

 

Rodzina wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, i to dwukrotnie! Najpierw jest to wakacyjna  wyprawa, a potem kilkumiesięczny wyjazd służbowy taty. Dla najmłodszej z rodzeństwa, Zosi, to duże przeżycie. Trochę się boi lotów samolotem i rozmów po angielsku, więc choć miło wspomina przygody z wakacyjnej wyprawy - oglądanie żółwi morskich, gigantycznych kaktusów, wyprawę do Wielkiego Kanionu, a nawet spotkanie z niedźwiedzicą - nie ma ochoty jechać tam na dłużej i chodzić do amerykańskiej szkoły. A zanim rozpocznie naukę, czeka ją wizyta w słynnym więzieniu Alcatraz. Aby przekonać się o tym, jak odnajdzie się w nowej rzeczywistości, warto sięgnąć po najnowszą książkę Moniki Kowaleczko-Szumowskiej. Dziś prezentujemy jej premierowe fragmenty: 

 

Rozdział 6

 

Lęk wysokości

 

Z żalem pożegnałam się z psami na farmie w Alabamie. Wyruszyliśmy do Wielkiego Kanionu rzeki Kolorado w stanie Arizona. Podróż miała potrwać dwadzieścia dziewięć godzin! Kiedy tylko usadowiliśmy się w samochodzie, tata zapowiedział, że musimy się uzbroić w cierpliwość. Dla taty „uzbroić się w?cierpliwość” oznacza spać przez trzydzieści godzin. To bardzo trudne.

 

Z Alabamy wjechaliśmy do Missisipi, a z Missisipi do Luizjany, gdzie zatrzymaliśmy się na lunch w Nowym Orleanie. Tam mama zjadła aligatora. Nie, nie upolowała go, tylko podano go w restauracji. Wybrała go sobie z karty dań. Bardzo się zdziwiłam, ponieważ wydawało mi się, że jeśli ktoś je aligatora, to raczej indiańscy myśliwi, a nie mamy. Aligator bardzo mamie zasmakował i zachwycała się nim tak głośno, że zaraz wszyscy się zbiegli, żeby spróbować. Po tym, jak Miko, Wojo, Ania, Marysia i tata spróbowali aligatora, na talerzu nic nie zostało. Na szczęście, bo inaczej zachęcaliby mnie do spróbowania, a ja chyba za aligatorami nie przepadam.

 

Dla mnie największą atrakcją Nowego Orleanu byli świeżo malowani. Tak nazwałam ludzi całych pomalowanych specjalną farbą, łącznie z powiekami i uszami wewnątrz. Ustawiają się na ulicy w nieruchomych pozach, często po kilka osób w jednej scence. Wyglądają jak posągi. Nie zauważyłam, żeby któryś choć raz mrugnął.

 

Następnie jechaliśmy przez Teksas, Nowy Meksyk i Arizonę. W Teksasie po obu stronach autostrady ciągnęły się wypalone słońcem trawy. Słońce grzało upiornie; na dworze nie widać było żywej duszy. W Nowym Meksyku powitał nas krajobraz jak z amerykańskich westernów: wyschnięta trawa, ostre krzaczki, płaskie jak stół wzniesienia, wysuwające się drapieżnie w kierunku drogi karłowate drzewa iglaste i kaktusy. No i czerwona, spragniona wody ziemia. Brakowało jedynie Indian. Gdzieniegdzie pasło się bydło. Czasami pokazywały się zabudowania i zielone drzewa. Tam musiała być woda. Na mijanych stacjach benzynowych powiewały duże amerykańskie flagi. Widać, że Amerykanie są bardzo dumni ze swojego kraju.

 

Podróż upłynęła nam jak zwykle: kanapki, spanie, bajki, kłótnie, jedzenie, postój.  Do Wielkiego Kanionu dojechaliśmy w środku nocy. 

 

Następnego dnia tata zerwał nas bardzo wcześnie. 

– Wyśpicie się w Polsce! – zawołał radośnie, wytrząsając nas wszystkich po kolei ze śpiworów. 

– Teraz idziemy oglądać wschód słońca.

 

Mój tata jest rannym ptaszkiem. To bardzo męczące. Nad brzeg Wielkiego Kanionu dotarliśmy na chwilę przed wschodem słońca. Ostrożnie podeszłam do krawędzi, spojrzałam w dół i zobaczyłam pod sobą czarną otchłań. A potem wzeszło słońce i czeluść pod moimi nogami wypełniła się kolorowymi skałami. Pomimo że słońce wytoczyło się na niebo żółte i rozgrzane, wszyscy trzęśliśmy się z zimna. Nic dziwnego! Staliśmy na wysokości dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza w pidżamach! Prawie jak na Rysach, najwyższym szczycie w polskich Tatrach. Czmychnęliśmy tacie do namiotu i pochowaliśmy się do śpiworów.

 

Po raz kolejny tata wyciągnął nas ze śpiworów na śniadanie. I z powrotem zaciągnął nad brzeg Wielkiego Kanionu. Tym razem w ubraniach.

 

Okazuje się, że wyżłobienie Wielkiego Kanionu zajęło rzece Kolorado sześć milionów lat. Tyle czasu, zmieniając koryto, toczyła swoje wody przez płaskowyż, zanim utworzyła głęboką na półtora kilometra rozpadlinę, w której teraz płynie. W tym roku rzeka Kolorado była wyschnięta i pomarańczowa od mułu, ale zwykle jest rwąca i spieniona.

 

Wielki Kanion ma prawie czterysta pięćdziesiąt kilometrów długości, licząc z biegiem rzeki Kolorado. Pomimo że w linii prostej brzegi Kanionu dzieli nie więcej niż trzydzieści kilometrów, żeby przejechać samochodem z południowej krawędzi Kanionu na północną, trzeba pokonać trzysta pięćdziesiąt kilometrów!

 

Rzeka Kolorado wyżłobiła w kanionie potężne szczyty, ale żaden z nich nie wystaje ponad krawędź kanionu!

 

 

Tata namówił nas, żebyśmy zeszli kawałek w głąb kanionu. Ruszyliśmy wąską ścieżką wzdłuż skalnej ściany. Po lewej stronie ziała stroma przepaść. Szłam za rękę z mamą, która z początku dziarsko stawiała kroki, ale kiedy ścieżka zwęziła się i okrążała wysuniętą w przepaść skałę, zwolniła, a potem zatrzymała się zupełnie.

 

– Zawracamy – oznajmiła.

– Pomogę ci – zaproponował tata, ale mama zrobiła taką minę, że od razu cofnął dłoń. 

– Mam lęk wysokości – wycedziła przez zaciśnięte zęby, a następnie przywarła plecami do ściany wąwozu i trzymając mnie kurczowo za rękę, zaczęła się wycofywać. 

– Zaraz przyjdziemy – powiedział tata i razem z Mikołajem, Wojtkiem, Anią i Marysią pomaszerowali w dół.

 

Wracałyśmy bardzo powoli. W pewnej chwili na ścieżce przed nami pojawił się zastęp amerykańskich druhenek. Dziewczyny szły gęsiego. Mama bardzo lubi dzieci i myślałam, że trochę się rozluźni na ich widok, ale stało się zupełnie inaczej. Dziewczyny przeszły grzecznie pod skalną ścianę i czekały, aż je wyminiemy od strony przepaści. Ale moja mama zatrzymała się dokładnie naprzeciwko nich i przywarła plecami do skały. Nie miała zamiaru zejść z drogi!

 

– Mamo! – syknęłam, starając się odciągnąć ją chociaż kawałek. – Ustąp dziewczynkom.

– Nie! – odpowiedziała, łapiąc się kurczowo skały.

 

I co ja miałam zrobić? Dziewczynki spoglądały na mnie zdziwione, a ja wiedziałam, że mama się nie przesunie, choćby miała tam stać do wieczora.

 

– Fear of… – Szukałam w głowie odpowiedniego słowa. – … heights . – Wreszcie znalazłam.

 

Zadziałało. Druhenki pokiwały ze zrozumieniem głowami, uśmiechnęły się do mojej mamy i ominęły nas. Uf! Poszłyśmy dalej. 

 

Na górze obejrzałyśmy z mamą wszystkie sklepy z pamiątkami i dopiero wtedy mama dała się namówić, żeby wrócić nad brzeg Wielkiego Kanionu. Ale podejść do barierki nie chciała za żadne skarby świata.

 

– Tak samo dobrze widać z ławeczki – uparła się i klapnęła kilka metrów od krawędzi.

Na szczęście niedługo później pojawiła się na ścieżce reszta naszej drużyny. 

 

Wskoczyliśmy do samochodu i wyruszyliśmy na kolejny etap naszej wędrówki – tym razem w poszukiwaniu największych drzew świata – gigantycznych sekwoi.

 

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy