Czy miłość może uratować zagubione dusze?
Pierwsza wojna światowa. Trwa bitwa o Łódź. Do dworku, którego właścicielką jest Emilia Ragniewicz, trafiają po nieudanym ataku niemieccy oficerowie – Hauptmann Witold Sydow i Leutnant Wilhelm Lange. Schronienie znajdują tu również uciekinierzy z Kalisza, doktor Nawrocki i nastoletni Maksymilian. Ranny Sydow pod opieką doktora zaczyna odzyskiwać siły, jednak skrywane przez mieszkających w dworku tajemnice powoli wychodzą na jaw i stają się zarzewiem konfliktu. Do majątku przyjeżdża także oddział Rosjan z pułkownikiem Baskakowem na czele. Witold podejmuje z rosyjskim oficerem niebezpieczną grę, w której stawką jest życie mieszkańców majątku.
Do lektury powieści Małgorzaty Kochanowicz A może jutra nie będzie zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:
Sydow
Kraj Nadwiślański, listopad 1914 roku
W ciemnej izbie wiejskiej chałupy, opuszczonej w pośpiechu przez mieszkańców, ulokowało się dwóch oficerów w zielonoszarych mundurach niemieckiej piechoty. Młodszy z nich, niebieskooki blondyn z dystynkcjami leutnanta, spod wpółprzymkniętych powiek obserwował dowódcę kompanii, którego zachowanie od pewnego czasu wzbudzało niepokój. Ten niemłody już oficer uchodził dotąd za człowieka opanowanego. Jednakże po tym, jak w niedostatecznie, jego zdaniem, przemyślanym przez sztab ataku stracił jedną trzecią składu kompanii, coś w nim pękło.
Po niechlubnym odwrocie z pola bitwy bez słowa skierował się do przydzielonej oficerom izby. Leutnant, który postępował za nim krok w krok, w milczeniu patrzył na jego zaciętą twarz. Ze zdziwieniem obserwował, jak dowódca, który do tej pory stronił od alkoholu i nie pozwalał pić także swoim oficerom i żołnierzom, sięga po nienapoczętą butelkę wódki, po czym nalewa sobie do blaszanego kubka dużą porcję. Myślał, że na tym się skończy, ale nic bardziej mylnego. Hauptmann dał się ponieść słabościom. Z małymi przerwami na drzemkę pił aż do wieczora, nie przejmując się zbytnio pełnymi potępienia spojrzeniami swego podkomendnego. Pomimo zamroczenia alkoholowego zachował jednak resztki zdrowego rozsądku. Nie chciał, by żołnierze widzieli go w takim stanie, dlatego zrezygnował z codziennego przeglądu kompanii.
Pech chciał, że w tym samym czasie we wsi pojawił się młody oficer ze sztabu z informacją na temat zaopatrzenia kompanii w prowiant. Hauptmann, zaślepiony gniewem i alkoholem, wysłuchał niezbyt dobrych wiadomości, po czym szybkim ruchem sięgnął do przewieszonej przez krzesło kabury, wyjął lugera i przystawił lufę do skroni przybyłego. Leutnant zareagował zbyt późno. Gdyby od szybkości jego reakcji zależało życie sztabowca, ten dawno byłby już martwy. Strzał jednak nie padł. Powód był prosty — w czasie bitwy Hauptmann wystrzelał wszystkie naboje i dotąd nie wymienił magazynka. Nie było ku temu sposobności ani potrzeby. Hauptmann nie panował już zupełnie nad emocjami. Raz za razem naciskał spust. Opanował się, kiedy zobaczył, że przybysz zmoczył ze strachu spodnie. Dopiero wtedy zdał sobie w pełni sprawę z tego, co chciał zrobić. W jednej chwili oprzytomniał, złość minęła. Powoli schował broń do kabury, po czym zimnym tonem zażądał, aby młody oficer zszedł mu z oczu i nigdy więcej nie pojawiał się w jego kompanii. Sztabowiec bez słowa w pośpiechu opuścił pokój. Dobrze wiedział, że całkowicie się skompromitował. Siwowłosy oficer odprowadził go wzrokiem, mruknął kilka słów, których Leutnant tym razem nie zrozumiał. Następnie wlał w siebie resztę wódki i rzucił się na posłanie, by odespać całodzienne picie.
Następnego dnia Leutnant w trakcie porannego posiłku nawet jednym słowem nie wspomniał o tym, pożałowania godnym dla sztabowca, incydencie. Hauptmann, bardziej skupiony na walce z męczącym bólem głowy i suchością w gardle, także nie wracał do tego zdarzenia. Zjadł kawałek chleba, wypił cienką kawę i zarządził obchód kompanii.
Żołnierze nie byli w dobrych nastrojach, lecz na widok oficerów prężyli się w służbowej postawie. Nadrabiali miną i zapewniali, że niczego im nie brakuje. Wystarczyło jedno spojrzenie w ich oczy, by odgadnąć, co tak naprawdę czują. Strach. Namacalny, wszechobecny strach paraliżował ruchy, nie pozwalał spokojnie spać. Zrozumiał to Hauptmann, zrozumiał i Leutnant. Ten drugi nie wiedział, jak ma w tej sytuacji postąpić. Zerknął na dowódcę, który uśmiechnął się do żołnierzy, poklepał kilku po plecach, dodając tym gestem otuchy i zażartował:
— Jeszcze pogonimy Rosjan. Wkrótce będą tak szybko uciekać, że po drodze zgubią buty.
Ten i ów pozwolił sobie odpowiedzieć żartem. Hauptmann szybko spoważniał, popatrzył na swoich podkomendnych.
— Wiem, że wczorajsza bitwa była dla was wstrząsem. Zginęli wasi koledzy, przyjaciele. Na pewno jeszcze nieraz będziecie mieli okazję pomścić ich śmierć. Wygramy tę wojnę — powiedział pewnym głosem. Wystarczyło tych kilka wypowiedzianych w odpowiednim momencie słów, by zmieniły się nastroje żołnierzy. Powróciła wiara i przekonanie z pierwszych dni wojny, że nikt nie jest w stanie pokonać dobrze wyszkolonej i świetnie zorganizowanej armii kajzera.
— Pogonimy Rosjan aż do Moskwy — dodał ktoś z tyłu.
— Wygramy! — podchwycili pozostali.
— Mamusia się ucieszy, jak zobaczy na mojej piersi medal za odwagę — zażartował kompanijny wesołek.
Leutnant, którego do kompanii przydzielono pod koniec października, nie po raz pierwszy przekonał się, że było prawdą to, co o dowódcy mówili inni oficerowie. Jedni z wyczuwalną nutą zazdrości w głosie, inni z pewną obawą, a nawet ze strachem „Żołnierze poszliby za nim w ogień”. Hauptmann prawdopodobnie w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że ma władzę nad ich duszami, ale nigdy jej nie wykorzystywał. Pewnego razu, gdy Leutnant wprost spytał go o bezgraniczne oddanie żołnierzy, przyznał, że sam nie rozumie, skąd się ono bierze. Wszystkich traktował jednakowo — szorstko i z dystansem, bez względu na to, jakiej byli nacji.
W drodze powrotnej Leutnant zadał pytanie, które nie dawało mu spokoju.
— Pan naprawdę wierzy w nasze rychłe zwycięstwo? — W głosie młodego oficera zabrzmiała nutka wątpliwości.
Hauptmann obdarzył go nieodgadnionym spojrzeniem i przyspieszył kroku, żeby jak najszybciej schronić się w budynku przed przeraźliwym zimnem.
Nie ruszyli się stamtąd aż do wieczora. Prowadzili niezobowiązującą, leniwą rozmowę o wszystkim. Leutnant jeszcze dwukrotnie zadał to samo pytanie. Za każdym razem Hauptmann sprytnie zmieniał temat.
W piecu przyjemnie trzaskał ogień, rozgrzewała ich gorąca herbata, było cicho i spokojnie. Tylko czasami zza okna dochodził rubaszny śmiech żołnierzy.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki A może jutra nie będzie. Powieść Małgorzaty Kochanowicz kupicie w popularnych księgarniach internetowych: