Trwają Wirtualne Targi Książki. W ich ramach Wydawnictwo Annapurna zaprasza czytelników do lektury książki Jak zostałam peruwiańską żoną. To pełna humoru opowieść o kobiecie, która wyrusza w podróż przez świat patriarchalnej kultury macho.
Podążając za radą ezoterycznej terapeutki, z biletem w jedną stronę Mia wyrusza w podróż życia po Ameryce Południowej, gdzie zmaga się z wrodzonym brakiem asertywności i niezdecydowaniem. W trakcie wyprawy bierze udział w ceremonii Ayahuaski, spędza czas w indiańskich wioskach, centrach medytacyjnych, a nawet w domu niebezpiecznych paramilitares, nieustannie starając się odnaleźć drogę do samej siebie. Ostatecznie podróż rzeczywiście nieodwracalnie zmienia jej życie, w sposób, którego nigdy nie wzięłaby pod uwagę.
Jak zostałam peruwiańską żoną to literatura faktu, którą czyta się jak dobrą powieść. Pełna humoru, bez cenzury ukazuje blaski i cienie spontanicznej podróży europejskiej kobiety w patriarchalnej kulturze macho. Bezpretensjonalna „Bridget Jones w podróży”.
Oferta specjalna z okazji Wirtualnych Targów Książki
Dla wiernych czytelników Wydawnictwo Annapurna przygotowało także specjalną, niezwykle atrakcyjną ofertę książkową. Polega ona na możliwości zakupu książek Annapurny do 31 maja z dużymi rabatami, bezpośrednio w wydawnictwie. Wystarczy wybrać kilka książek z oferty (albo kilka egzemplarzy tej samej książki), by uzyskać znaczący rabat, nawet do 50%.
Wynosi on:
- przy zakupie min. 3 egz. - 35%
- przy zakupie min. 5 egz. - 40%
- przy zakupie min. 10 egz. - 50%
Płatność gotówką albo przelewem. Książki można odbierać bezpośrednio w wydawnictwie (Warszawa, Rajskich Ptaków 49/4) albo w magazynie (Warszawa, Zwrotnicza 6), po uprzednim umówieniu się. Można też zamówić przesyłkę kurierską (dodatkowy koszt 15 zł) z dostawą na terenie Polski. Więcej informacji o książkach Wydawnictwa Annapurna oraz listę tytułów dostępnych w promocji znaleźć można na stronie: http://www.annapurna-info.pl
Wraz z Wydawnictwem Annapurna zapraszamy Was również do przeczytania fragmentów książki Jak zostałam peruwiańską żoną. Może zachęcą Was one do sięgnięcia po książkę Mii Słowik?
Chciałam poznać Indian i szamanów
Kiedy wieczorem dopłynęliśmy do celu w sercu amazońskiej dżungli, aby tradycji stało się zadość, spędziłam noc w pokoju wynajętym przez mojego brazylijskiego współpasażera. Tym razem zawiesiłam swój hamak tuż nad jego łóżkiem. Spaliśmy piętrowo. Rano wybrałam się na poszukiwanie Indianina, który zabrałby mnie w gościnę do swojej oddalonej od miasta społeczności. Jak wiadomo, w Brazylii mówi się po portugalsku, a tego języka nie znałam. Na szczęście wielu ludzi rozumie hiszpański. Ponadto języki te są całkiem podobne. To tak, jakby Polak próbował się porozumieć z Rosjaninem.
W końcu udało mi się umówić z miejscowymi, że następnego dnia zabiorą mnie do swojej wioski. Punkt dwunasta miałam zwarta i gotowa czekać pod hotelem. Umowy dotrzymałam. Już od jedenastej spakowana i pełna entuzjazmu, że zaraz oto rozpocznie się moja największa życiowa przygoda, wypatrywałam motocykli, na których mieli po mnie przyjechać moi przewodnicy.
Ja umowy dotrzymałam, ale oni… Nie pojawili się ani przed czasem, ani na czas, ani po czasie. O drugiej zaczęła do mnie docierać wątpliwość. „A może oni wcale nie przyjdą?” – szeptała, coraz bardziej pozbawiając mnie złudzeń. Dlaczego mi to zrobili? Czemu mnie nie uprzedzili, że zaszła zmiana planów?
Na domiar złego, w tej sytuacji musiałam sobie poszukać hotelu. Pożegnałam się już z moim dotychczasowym gospodarzem. Głupio by mi było teraz wrócić, powiedzieć że z wyprawy nici i ponownie rozwiesić hamak nad jego łóżkiem. Zarzuciłam plecak na ramiona i jak zwykle zaczęłam łazić po mieście w poszukiwaniu szczęścia, czyli dachu nad głową. Chodziłam od hotelu do hotelu, pytając o tani pokój. Ceny były tu o wiele wyższe niż w Peru. Adekwatnie do cen standard hoteli i statków był lepszy, a miasteczko wyglądało na zadbane i czyste. Nie błąkały się po nim bezdomne psy i nie śmierdziało spalinami. Błąkałam się tylko ja.
W efekcie trafiłam w gościnę do kolejnego Brazylijczyka. Wynajmował obszerny pokój w jakiejś religijnej instytucji. Całe szczęście miał duże łóżko. Na pomysł rozwieszenia w jego pokoju hamaka zareagował tak, że bałam się, czy nie będę musiała spać na rynku. Trochę mnie denerwował obrażaniem się o wszystko. Drażnił mnie też język portugalski, kiedym mówił. A najgorsze było to, że od czasu do czasu zachowywał się co nieco niestosownie, czyli co pewien czas próbował się do mnie zbliżyć, a przy okazji jeszcze udawał, że ma jedynie przyjacielskie intencje. Co w tym złego, że chciałby się do mnie przytulić? – usprawiedliwiał swoje zachowanie. Poza tym był w porządku. Traktował mnie z uprzejmością i gościnnością. Wiedząc, jak bardzo chcę zagłębić się w puszczę, zabrał mnie na wycieczkę przez las do domu jego znajomych na odludziu.
Czując się nieco osaczona przez Brazylijczyka, który coraz częściej miewał na mnie zakusy, wytrwale poszukiwałam sama drogi do społeczności Indian. W końcu pewien chłopak zgodził się zabrać mnie do swojego domu w puszczy. Popłynęliśmy jego łódką. Po raz kolejny nie mogłam się nadziwić, skąd tubylcy wiedzą, gdzie są wystające korzenie i mielizny. Jak pamiętają, w którą stronę skręcić, kiedy rzeka co chwilę się rozwidlała, skoro przez całą drogę wszystko wyglądało dokładnie tak samo? Wszędzie tylko rzeka i jednakowe, zielone kępy.
Łódka zatrzymała się w pięknym miejscu. Na brzegu przywitały nas zaciekawione dzieci. Nad naszymi głowami tańczyły barwne motyle różnej wielkości. Miałam spać w drewnianej chacie, w której mieszkała rodzina chłopaka – jego żona, dzieci i teściowa. W salonie-kuchni bez ścian rozwiesiłam obok innych hamaków też i swój, by w nim relaksować się za dnia. Na podłodze pląsały zielone, rozćwierkane papużki. W ogóle nie bały się ludzi. Dom stał na obrzeżach wsi. W zasięgu wzroku nie było widać chat sąsiadów.
Wybrałam się na zwiedzanie okolicy. Wkrótce wyglądałam już nie jak turysta, a jak przewodnik grupy Indian, którzy zewsząd zaczęli do mnie dołączać. I tak sporą watahą, na której czele stałam ja, dotarliśmy do centrum wsi.
Być może to właśnie rozjuszyło wodza. Poczuł, że jego władza jest zagrożona, skoro jego współplemieńcy tak chętnie i licznie za mną podążają.
– Wódz cię wzywa! Chce z tobą rozmawiać – doniósł mi po hiszpańsku jakiś Indianin.
Wódz! Prawdziwy indiański wódz! Podekscytowana, podreptałam w kierunku wiaty, pod którą siedziała grupka poważnych obywateli społeczności. Moja wierna armia kroczyła za mną. Wódz, zamiast mnie godnie przywitać, krzyczał coś do mnie w nieznanym mi indiańskim języku. Dlaczego nie ma pióropusza?! – krzyczało zaś w mojej głowie rozczarowanie.
– Mówi, że powinnaś najpierw poprosić go o zgodę na pobyt w wiosce – przetłumaczył mi ktoś na hiszpański. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że wódz jest zły. – Możesz zostać, ale musisz zapłacić sto dolarów za każdy dzień pobytu – zadecydował wódz.
– Nie mam stu dolarów – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Jak to nie masz?! Gdy przyjeżdżają tu turyści, to najpierw pytają mnie o zgodę na pobyt, a potem płacą – z wrogości spojrzenia, jakim mnie obdarzał, odniosłam wrażenie, że wódz niekoniecznie lubi białych ludzi.
– To ile możesz zapłacić za każdy dzień pobytu? – zapytał w końcu oschle.
– Nic – odrzekłam znowu zgodnie z prawdą. – Nie mam żadnych pieniędzy. Trudno, w takim razie opuszczę twój teren – zdecydowałam.
Na twarzy wodza odmalowało się zdziwienie. Pewnie pierwszy raz widział turystkę, która po przebyciu tylu kilometrów wycofała się ze swojej przygody i zrezygnowała ze zwiedzania amazońskiej wioski z powodów finansowych.
Jeśli ja rozczarowałam wodza swoim brakiem szacunku, mało wojowniczą postawą i bankructwem, to powinien był wiedzieć, że mnie zarówno on, jak i jego indiańska wioska też rozczarowali. I to poważnie. Po pierwsze: nie widziałam żadnych namiotów ani szałasów, tylko regularne domki z cegieł. Przynajmniej w centrum. Po drugie: Indianie chodzili ubrani po europejsku, a zachowaniem swym nie różnili się zupełnie od mieszkańców miast. Co więcej, wyjaśnili mi, że od wieków nie żyje tu żaden szaman. A ja przecież planowałam właśnie poznać ukryte rytuały rdzennych Indian! Jedyne, co zostało wodzowi z indiańskości, to jego bełkot w niezrozumiałym dla mnie języku. Na pewno zresztą posługiwał się nim tylko po to, żeby jeszcze trudniej było się z nim dogadać.
Chciałam jak najszybciej się wycofać, aby nie prowokować wściekłego wodza. Co prawda nie miał pióropusza (dlaczego go nie ma!? Co on sobie myśli?), ale nigdy nie wiadomo. Nie chciałam płacić za urazę, jaką Indianie żywili do białych od czasów konkwisty. W pamięci miałam słowa Paoli „Indianin zawsze zabije białego”. One to, w zestawieniu ze świadomością, że oto obraziłam wodza jeszcze zanim go zobaczyłam na oczy, kazały mi mieć się na baczności.
Po południu nikt ze społeczności nie wybierał się niestety do miasta. Nie miałam czym wrócić, zatem byłam zmuszona ryzykować życie aż do rana. Całe szczęście dom, w którym gościłam, znajdował się na skraju wioski.
Nie oddalając się zbytnio, zagłębiłam się nieco między bujną roślinność. Wreszcie było tak, jak oczekiwałam po przeczytaniu książek o podróżach po amazońskiej głuszy. Mimo że słońce stało jeszcze wysoko, pod gęstym dachem liści panował półmrok. Było duszno, a nachodząca na siebie roślinność prześcigała się w różnorodności form, walcząc o każdy skrawek wolnej przestrzeni, światła i powietrza.
Nagle pośród tajemniczej głuszy zjawił się młodziak, który mnie tu przywiózł.
– Masz chłopaka? – banalnym i niestosownym pytaniem zniweczył cały urok tej magicznej chwili.
– Mam – odpowiedziałam dosadnym tonem. Nic to jednak nie dało. Przybliżył się do mnie gotowy na wszystko. – Powiem wszystko twojej żonie i twojej teściowej! – krzyknęłam, kiedy złapał mnie za rękę. Widać groźba była trafiona, bo mnie puścił.
– Nie rozumiem, dlaczego mnie nie chcesz? – zapytał rozżalony.
– Przecież już mówiłam. Mam chłopaka!
Wróciliśmy w okolice domu. Kobiety z jego rodziny w ogromnym, wklęsłym naczyniu prażyły jukę. Jak gdyby nigdy nic usiedliśmy koło nich, a ja konwersowałam z jego żoną i teściową.
Noc spędziłam na przygotowanym dla mnie materacu pod moskitierą. Tak wściekłego bzyczenia owadów nie słyszałam jeszcze nigdy. Co chwila zrywałam się, by sprawdzić, czy coś nie wlazło mi pod siatkę. Znad rzeki dochodził znany mi już z Ekwadoru ryk żab.
O świcie do miasta podrzucił mnie ten sam chłopak. Przez całą drogę nie rozmawialiśmy ze sobą, próbując zapomnieć o niezręcznym incydencie w lesie.
Nie chciałam wracać do mojego dotychczasowego gospodarza. Jakimś cudem udało mi się tego uniknąć. Poznałam policjanta, który obiecał mi pomóc w odwiedzeniu innej społeczności indiańskiej. Spędziłam noc w jego pokoju w hotelu dla policjantów. Nic dziwnego, że przy śniadaniu wszyscy znajomi traktowali mnie jak jego dziewczynę.
Wioska, do której dzięki policjantowi dotarłam następnego dnia, była całkiem spora i, niestety, także składała się ze zbudowanych z cegły normalnych domów. Duża szkoła i telewizory w każdej chacie do reszty pozbawiły mnie złudzeń co do egzotyczno-mistycznej przygody w samym sercu dżungli.
Pouczona doświadczeniem, w pierwszej kolejności udałam się do domu wodza, by prosić go o pozwolenie na pobyt. Przynajmniej ten okazał się uprzejmy i bezkonfliktowy. Nie tylko zgodził się na mój pobyt bez żadnych opłat, ale od razu zaproponował, że mogę mieszkać u niego w domu. W dodatku mówił po hiszpańsku. Uradowana rozwiesiłam swój hamak w salonie, tuż koło niemiłego moim oczom telewizora.
– Masz ochotę na spacer po dżungli? – zapytał któregoś dnia wódz.
– No jasne! – ucieszyłam się. Tylko na to czekałam! Do tej pory zdążyłam już wybrać się na kilka samotnych przechadzek po okolicach. Wędrowałam jednak wyłącznie utartymi ścieżkami, które znałam na pamięć. Ścieżki te, biegnąc pośród drzew o nieznanych mi egzotycznych owocach, prowadziły do indiańskich poletek uprawnych. Rosły tam głównie ananasy. Po drodze mijałam wiaty, pod którymi znajdowały się ogromne naczynia do prażenia juki.
Kiedy podczas pierwszej takiej wycieczki stanęłam na skraju tego typu polanki, nagle poczułam się zupełnie sama, ze wszech stron otoczona majestatyczną puszczą. Miałam już dość wiecznego poczucia zagubienia, które tutaj, pośród licznych krętych ścieżek prowadzących w nieznane oraz lian splątanych na kształt istnych węzłów gordyjskich, ogarnęło mnie z całym impetem. Znowu pojawiło się pytanie: co ja tu właściwie robię? Po co tu przyjechałam? I czy uda mi się to znaleźć, skoro nawet nie wiem, czego szukam? Bezsilna wobec własnego zagmatwania powiedziałam na głos:
– Wielki świecie, zależy mi na sobie. Nie chcę się zgubić.
I choć nie wiem, do kogo właściwie się zwracałam, ani nawet w jakim celu, z oczu zaczęły mi płynąć łzy.
Czasem wybierałam się do innej wioski, aby zażyć orzeźwiającej kąpieli na plaży. Przy ścieżce często widywałam pijanych młodzieńców, leżących w trawie. Wódz wyjawił mi, że tutejsza ludność boryka się z dużym problemem alkoholowym wśród młodzieży.
Dopiero podczas spaceru z moim gospodarzem poczułam się jak na prawdziwym survivalu. Nie widziałam żadnej ścieżki, choć on zdawał się iść po świetnie sobie znanym i świadomie obranym szlaku. Drogę przez gęsto rosnące chaszcze torował maczetą. Nią też odkreślał coś na mijanych po drodze drzewach. Twierdził, że dostrzegł ślad jakiegoś zwierzęcia i oznacza sobie drogę, aby je potem znaleźć i upolować. Po dłuższej chwili byłam cała zlana potem, brakowało mi oddechu. Od czasu do czasu wódz pozwalał mi się napić wody ze strumyka. Dużo częściej jednak zdarzało mi się wpadać w jakąś wodę, która podstępnie ukrywała się przed moim wzrokiem. Albo zapaść po udo w spróchniały pień, po którym chciałam przejść.
– Chcesz iść dalej czy wolisz wracać? – zapytał w końcu wódz, patrząc jak dyszę i ociekam wodą oraz potem.
– Eee… właściwie to możemy wracać… Ja eee… nie chcę wodzowi zabierać więcej cennego czasu – odpowiedziałam wspaniałomyślnie.
Pewnej nocy wódz wraz z rodziną poszedł do kościoła. Zostałam w chacie zupełnie sama. Nagle usłyszałam pukanie. Jacyś ludzie przyszli do wodza z ważną sprawą. Wyjaśniłam im, że wyszedł, ale koniecznie chcieli poczekać w środku.
– Co się stało? – zapytałam mężczyznę, który trochę mówił po hiszpańsku.
– Zabili im syna – odrzekł, wskazując na obecnych mężczyznę i kobietę. Myślałam, że się przesłyszałam.
– Co zrobili?
– Zabili.
– Jak to zabili? – byłam prawie pewna, że po prostu źle rozumiem. Szczególnie że pomimo poważnej i zatroskanej atmosfery nie widziałam, aby ktoś z zebranych płakał czy miał ataki paniki z powodu strasznej tragedii. Chyba że to tutaj normalka?
– Wczoraj ci ludzie przyszli, bo ktoś został zabity! – nie wytrzymałam i już z samego rana wypaliłam do wodza.
– Co mówisz? Zabity? Jaki zabity? Gdzie? – udawał, że nie wie, o czym mówię. Poczułam, że z jakiegoś powodu dalsze wypytywanie nie wchodzi w grę. Postanowiłam tak jak wódz udawać, że nic nie usłyszałam. Zresztą może naprawdę coś mi się pomyliło, w końcu nie widziałam u tych ludzi emocji zwykle występujących w obliczu nagłej, nienaturalnej śmierci bliskiej osoby. Ale dlaczego w takim razie wódz nie wyjaśnił mi, o co właściwie chodziło, tylko udał głupka i twardym spojrzeniem nakazał mi milczenie? Dziwne obyczaje. Niby cywilizacja pełną parą, telewizor, szkoły, kościoły, a nikomu nie przyszło do głowy zadzwonić na policję?
W ogóle wszystko odbyło się w tajemnicy. Nie zbiegli się ludzie, nie było żadnego skandalu. O co tu chodziło? Może wódz nie chciał siać paniki wśród mieszkańców, a może wolał, by policja nie ingerowała w wewnętrzne sprawy społeczności?
Tak czy inaczej, od tego czasu przestałam czuć się swobodnie, kiedy, chadzając pustą dróżką na plażę, tu i ówdzie mijałam pijanych Indian. Na wszelki wypadek postanowiłam mieć się na baczności i zrezygnowałam z tych wycieczek. Nie chciałam kusić losu, będąc przecież nie zaproszonym przez nikogo gościem.
Żegnając się z moim gospodarzem i jego rodziną, czułam się niezręcznie, że nie mogę się niczym odwdzięczyć. Pamiętałam, jak w Ekwadorze znajomy Miguela doradzał mi, że jeśli chcę jechać do dżungli, to muszę mieć ze sobą dużo pieniędzy, żeby albo opłacić bardzo drogą wycieczkę z przewodnikiem, albo nakupić dzieciom indiańskim dużo słodyczy i rozdać ludziom pieniądze. Za ostatni grosz nabyłam więc w pobliskim sklepie torbę słodyczy i wręczyłam ją żonie wodza. Przyjęła dar z twarzą jak zwykle poważną i bez uśmiechu. Miałam wyrzuty sumienia, że nadużyłam ich gościnności, jak zwykle nie dając nic w zamian.
Aby poczuć się choć trochę lepiej, dałam jej także na pamiątkę jedną z moich kopii ćwiczeniowych, czyli obrazek wodospadu. Wiele razy widziałam, jak Arti dawał swoje obrazy ludziom, którym chciał sprawić przyjemność czy podziękować za uprzejmość. Nic to jednak nie dało. Twarzy kobiety nie rozświetlił nawet cień uśmiechu, a mnie zrobiło się jeszcze bardziej wstyd. Bo na co żonie wodza tak żałosny podarek?
Jak brazylijskie ceny wpłynęły na moje życie
Dalszy pobyt w drogiej Brazylii coraz poważniej niósł ze sobą ryzyko wylądowania na ulicy. Moje bankructwo było tak duże, że z trudem udało mi się wrócić do Leticii. Na szczęście w porcie poznałam grupkę przedsiębiorczych i ładnych Dunek. Owinęły sobie kapitana wokół palca i dzięki temu popłynęłyśmy do Leticii prawie za darmo.
Po drodze użądliła mnie amazońska osa i szybko moja ręka zamieniła się w czerwony balon. Nigdy nie miałam uczulenia na osy ani żadne inne owady. W ogóle nigdy nie miałam uczulenia na nic, ale widać w puszczy nawet osy mają więcej jadu. Swoją drogą w Iquitos obudziłam się kiedyś z wargą wielkości arbuza. Arti wyjaśnił mi, że najwyraźniej w nocy „pocałował” mnie, to znaczy ugryzł, pająk lub karaluch. Ponieważ opuchlizna na ręce nie malała i nic nie wskazywało na to, że będzie lepiej, zaczęłam się niepokoić. Podczas jednego z bananowych postojów wyszłam na brzeg i udałam się do miejscowego lekarza. Ten dał mi tabletki odczulające i przeciwzapalne. Pomogło! Ręka zaczęła wracać do normalnych rozmiarów.
Po dotarciu do Leticii nie było mnie stać nawet na jeden nocleg w hotelu. Znalezienie pracy lub zahaczenie się na jakimś wolontariacie było jedyną możliwą opcją. Jak na złość właśnie teraz, gdy naprawdę mnie przycisnęło, nie było to takie łatwe.
– A co umiesz robić? – zapytała właścicielka czystego ładnego hostelu, do którego weszłam.
– Eeee… no mogę sprzątać, pomagać…
– Kiedyś zatrudnialiśmy wolontariuszy, lecz teraz już nie potrzebujemy. Sami z mężem wędrowaliśmy swego czasu z plecakami, tak jak ty, i pracowaliśmy jako wolontariusze, lecz potem nasze potrzeby się zmieniły. Już chcemy mieć pieniądze, prowadzimy więc ten hostel. Teraz też czasem podróżujemy, ale już nie w taki sposób – powiedziała, zmierzywszy mnie od stóp do głów.
– Umiesz może malować? – zapytała.
– O, właśnie zapomniałam powiedzieć, że trochę maluję! To znaczy kopiuję, ee… to znaczy, bo uczę się malować. Przez kopiowanie! Chce pani zobaczyć moje obrazki? – wyciągnęłam teczkę z pracami wykonanymi pod okiem Artiego i malowanymi przez niego modelami dla mnie, które miałam naśladować – o proszę zobaczyć, tutaj jest oryginał, a tutaj jak ja to namalowałam.
– Bo chciałabym, żeby ktoś namalował tutaj na ścianie w tej dużej sypialni jakiś kwiat, taki duży… – zastanawiała się na głos właścicielka.
– O tu, proszę zobaczyć, też namalowałam kwiatki w wazonie! Na ścianie jeszcze nie malowałam, na razie tylko takie miniaturki, ale mogę spróbować.
– Nie, wiesz, może lepiej nie – widocznie moje prace i raczkujące doświadczenie nie przekonały ją do podjęcia ryzyka.
– A umiesz podlewać kwiatki?
– No jasne!
– Ale kwiatki można podlewać tylko wtedy, gdy ma się dobry humor. Wtedy dobrze rosną. Ja nie żartuję, to prawda! – wyjawiła moja rozmówczyni.
– Okej, rozumiem!
– Wiesz co? Po prostu prześpij się tu jedną noc za darmo. A rano poszukaj sobie innego miejsca – zaoferowała nagle ni z tego ni z owego. Cóż, widocznie nie wyglądałam na osobę wystarczająco szczęśliwą, której można powierzyć odpowiedzialne zadanie pełnej radości opieki nad roślinami.
Moja gospodyni była dosyć młodą, ładną kobietą. Niby sympatyczna i pomocna, miała jednak specyficzne poczucie humoru.
– Nasz syn przygotowywał ostatnio skecze na szkolny spektakl. Takie przedstawienie pod hasłem „świat na opak”. I razem z kolegami przygotowali skecz o gringos. Że przyjechali tutaj i że poszli na dyskotekę, a tubylcy mówili o nich: „Spójrz, jak oni pięknie tańczą! Jakie mają płynne skoordynowane ruchy, a jakie wyczucie rytmu! Nie to co my, takie ruchy bez ładu i składu” – nie mogła dokończyć opowieści, owładnięta atakiem nieopanowanego głośnego śmiechu.
Taka niby miła, a żarty rasistowskie – pomyślałam z niesmakiem, przypominając sobie, że Damiano był zdegustowany moim brakiem poczucia rytmu i tym, jak tańczę na dyskotekach. I że rzucił mnie, bo nie potrafiłam nauczyć się salsy. Może drwina kobiety miała coś wspólnego z odwetem tutejszej ludności za czasy podbojów i zarozumiałością oraz wywyższaniem się białych turystów.
Żarty żartami, nawet jeśli są niesmaczne, ale moja sytuacja stawała się coraz mniej wesoła. Musiałam skupić wszystkie siły i myśli, aby coś wykombinować.
– Nie możesz pracować, jeśli nie masz pozwolenia. Czasem przechodzi tędy policja i jeśli zobaczy białą twarz, to możesz mieć problemy – wyjaśnił właściciel restauracji, do której weszłam w poszukiwaniu pracy.
W końcu znalazłem piękne miejsce wypoczynkowe, w którym pracowali wolontariusze. Na obszernym zielonym terenie wokół hotelu rosło mnóstwo drzew owocowych. Był tu staw, a wolontariusze spali w hamakach rozwieszonych między palmami. Ooo, to coś dla mnie. Cisza, spokój i natura – pomyślałam. Koordynator wolontariuszy, także wolontariusz, choć jakby starszy stopniem, powiedział, że właściciela obiektu nie ma na miejscu, ale zapyta go przez telefon, czy mogą przyjąć nową osobę. W międzyczasie inni pokazali mi, na czym polega praca: zbieranie owoców i robienie z nich mrożonej papki, z której później przygotowuje się soki rozcieńczane wodą, zamiatanie i takie tam. Oprócz mnie wszyscy wolontariusze byli podróżnikami z Ameryki Południowej.
Następnego dnia rano jedna z dziewczyn wręczyła mi miotłę.
– Zamiataj najwolniej jak potrafisz. Udawaj, że to tyle zajmuje czasu. Bo jak będziemy pracować za szybko, to dadzą nam więcej pracy i będą myśleli, że nie potrzeba aż tylu wolontariuszy – poleciła poważnym tonem. – Pamiętaj, to bardzo ważne!
Nie wiedziałam, czy jej intencje były szczere, czy to podpucha. Może z jakiegoś powodu nie chciała, abym została przyjęta do zespołu? Choć jej rady wydały mi się niecodzienne, zrobiłam, jak poleciła. Starałam się nie spieszyć. W tym akurat byłam dobra. Nie wiem, czy udało mi się uzyskać wymagane tempo. Możliwe, że zamiotłam zbyt szybko. Równie dobrze można było przyjąć, że dając mi takie rady, Latynoska nie spodziewała się, iż da się zamiatać aż tak wolno.
Po skończonej pracy koordynator, czyli „nadwolontariusz”, oświadczył mi, że rozmawiał z właścicielem. Niestety, nie ma już miejsca dla kolejnego pomocnika. Dał mi jednak adres do innego hostelu z opcją wolontariatu. Zabrałam więc plecak i udałam się pod wskazany adres.
Hostel, do którego trafiłam, nie miał już tak pięknego ogrodu. Dostałam za to prawdziwe łóżko w ośmioosobowej sali, którą dzieliłam z gośćmi obiektu. Oprócz sprzątania miałam towarzyszyć grupom turystów w wycieczkach po dżungli w charakterze tłumacza. Na pierwszą wycieczkę ze spływem kajakowym pojechałam z grupą młodych, pięknych i bogatych Rosjan. Wśród nich znalazła się nawet córka byłego ambasadora Rosji w Polsce. Byłam tym bardziej podekscytowana, że nigdy wcześniej moja noga nie postała w żadnym kajaku.
Dzień był piękny i słoneczny, zielona puszcza szumiała wesoło wokół, Rosjanie nie zgodzili się więc zdeponować swoich aparatów i smartfonów do specjalnej wodoszczelnej beczki. W końcu wzięli je właśnie po to, żeby po drodze robić zdjęcia, a nie żeby leżały w jakimś pudle. Drugi wolontariusz włożył więc telefony do wodoszczelnej folii. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy, że umieścił ją w kajaku, w którym siedziałam wraz z jednym Rosjaninem. Może sam bał się odpowiedzialności za tak drogi sprzęt i dlatego wolał umieścić go w moim kajaku?
Nie trzeba było długich godzin wiosłowania, ani niebezpiecznych zakrętów pośród wystających skał rwącego potoku. Nasza łódka wywróciła się do góry dnem już kilkadziesiąt sekund po tym, gdy do niej wsiadłam.
– Nasze telefony! – zaniepokoili się Rosjanie.
Wyskoczyliśmy z kajaków i boso przemierzaliśmy potok. Chłopcy co chwila nurkowali w poszukiwaniu torebki.
– Tu jest! Mam ją! – triumfował drugi wolontariusz, wyławiając ociekający woreczek. Wodoszczelna torebka była jednak pełna wody. Żadne z urządzeń nie działało.
– Ryż! Przynieście ryż! – krzyczała córka ambasadora. Ze wszystkich to ona najbardziej pomstowała na niekompetencję naszej agencji. – Ryż wyciąga wodę z urządzeń elektronicznych!
– Nie mamy ryżu, jesteśmy sami w środku puszczy – drugi wolontariusz pozbawił ich ostatniej nitki nadziei.
– Chcemy już wracać. Nie będziemy kontynuować wycieczki – zadecydowali rozgoryczeni Rosjanie.
Wyszliśmy na brzeg. Przy okazji zyskałam dziesięć kolców, które wbiły mi się w stopę. I tak lepsze to niż piranie – pocieszałam się w duchu.
Drugi wolontariusz zadzwonił po szefa. Ten szybko zjawił się z samochodem i zabrał nas z powrotem do hostelu. W oczekiwaniu na jego przyjazd niezdarnie próbowaliśmy pocieszyć młodych ludzi. W efekcie chyba jeszcze bardziej ich rozjuszyliśmy.
– To tylko telefony, nic się przecież nie stało – napomknął wesoło mój współpracownik.
– To nie były byle jakie telefony! Kosztowały dwa tysiące dolarów każdy! – wzburzył się Rosjanin.
– Eee tam. Nie można się tak przywiązywać do rzeczy materialnych. Ludzie w dzisiejszych czasach są uzależnieni od tylu drobiazgów. To głupie – nie dawał za wygraną Latynos.
Rosjanin przybrał grobową minę, ale już nic nie powiedział. Wyraz jego twarzy mówił za to sam za siebie. Niemal słyszałam, jak nazywa mojego kolegę bezczelnym debilem.
– Jakieś słabe te wasze telefony. Ja mam nokię. Słyszałam, że nokia nawet po wpadnięciu do wody się nie psuje – tym razem ja wkroczyłam do akcji.
– Nokia to nie jest urządzenie wysokiej technologii! – żachnął się Rosjanin.
– No może i tak. Ale przynajmniej jest wytrzymała i się nie psuje, jak wpadnie do wody – dzielnie broniłam swojego zdania. Z miny Rosjanina zrozumiałam jednak, że nasze starania w kierunku poprawienia turystom humoru osiągnęły wprost przeciwny efekt.
Nikt nie wezwał mnie na dywanik, nikt nie zażądał ode mnie tłumaczenia, ani nie próbował wyciągać konsekwencji z tego, co się stało. W ogóle nikt już na ten temat nie rozmawiał. Mimo to bałam się, że moje dni w hostelu są policzone. Jako że obiekt oferował wolontariuszom jedyne nocleg, tak czy inaczej dalej szukałam normalnej pracy, aby uniknąć głodu.
Razem ze mną w sali mieszkał Amerykanin chińskiego pochodzenia. Wychował się w Tajlandii, ale mieszkał w Stanach. Sam siebie nazywał Amerykaninem, a ja uparcie przedstawiałam go jako Chińczyka. Byłam jego tłumaczką, kiedy robił zakupy i załatwiał różne sprawy na mieście. W zamian gotował dla mnie obiady – zawsze smażone ryby oraz ryż.
Historia, która przywiodła Chińczyka aż do Leticii, okazała się dosyć osobliwa.
– Byłem dobrze prosperującym biznesmenem w Stanach Zjednoczonych – opowiadał. – Pewnego dnia nakryłem jednego z moich pracowników, któremu wcześniej bardzo pomogłem, na schadzce z moją własną siostrą! Jak mógł mnie tak nie uszanować po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem? Zdenerwowałem się, przewróciłem i skręciłem kostkę. Potem byłem w szpitalu i nie mogłem już chodzić tak jak dawniej. Poczułem się zdradzony. Wobec tego, co się stało, nic już nie miało sensu. Postanowiłem rzucić to wszystko. Zostawiłem mój biznes i wyjechałem, żeby osiedlić się w Ameryce Południowej.
Co z tego, że byli na schadzce? Czy nie mogli się w sobie zakochać tylko dlatego, że on mu pomógł? – zastanawiałam się. – Albo ja jestem taka niewrażliwa, albo to znowu jakaś specyfika kulturowa. Co w tym złego, że jego siostra spotykała się z jego pracownikiem? O co robić tyle dramatu? Powinien się raczej cieszyć, że dzięki niemu jego siostra odnalazła szczęście.
Jego historia wydawała mi się jeszcze bardziej szalona niż moja. Zastanawiałam się, jak chce się osiedlić w Leticii bez znajomości języka. Pech nie opuszczał go także w podróży. Podczas przeprawy na południe w Meksyku złodzieje zrabowali cały jego dobytek. Nie wiem, jak brzmiało jego oryginalne imię. Od czasu wyjazdu w każdym nowym kraju przybierał nowy pseudonim. W Leticii przedstawiał się jako Rico, co po hiszpańsku znaczy bogaty. Może sądził, że to pomoże mu odnaleźć się wśród tutejszej społeczności.
W końcu udało mi się znaleźć pracę. Tak, prawdziwą pracę za prawdziwe pieniądze! Jak zwykle zarabiałam tylko równowartość dwudziestu złotych dziennie, choć to zawsze coś. W kawiarni, prowadzonej przez Kolumbijkę w moim wieku, zmywałam naczynia, robiłam soki, podawałam kawę i paszteciki. Oczywiście nie omieszkałam zbić kilku szklanek, zapomnieć od klientów pobrać zapłaty, a raz nawet podałam jajecznicę z surowymi pomidorami i cebulą.
– Powinnaś zatrudniać profesjonalistów. Masz fajną kawiarnię i fajny pomysł, ale źle dobrana kadra psuje cały biznes – przypadkiem usłyszałam, jak pewien mężczyzna doradzał szefowej po jednej z moich wpadek. Miałam szczęście, że szefowa, mimo swego przewrotnego charakteru (była spod znaku skorpiona), żywiła do mnie sympatię.
– Jakoś ciebie polubiłam, chociaż sprawiasz wrażenie, jakbyś nigdy nie pomagała swojej mamie w kuchni ani w domu. Czasem aż nie mogę się nadziwić – wyznała mi pewnego razu. Tak czy inaczej, przygarnęła mnie do swojego domu, kiedy zgodnie z moimi obawami zostałam wyrzucona z hostelu za bezużyteczność.
Niekiedy zdarzało się, że i jej cierpliwość się wyczerpywała. – Nie mogę w to uwierzyć! Jak mogłaś zrobić coś aż takiego? – łamała sobie głowę, kiedy wylałam gorącą czekoladę do zlewu.
– Przecież to tam zastygnie! Wszystko się zakorkuje i będzie trzeba wzywać hydraulika! Szybko, szybko! Trzeba tam nalać wrzątku! – biegała po kuchni w panice.
Być może szefowa tolerowała mnie, ponieważ intuicyjnie czuła, że łączy nas jakieś podobieństwo losów. Ona także wyruszyła na drugi koniec świata. Pracowała i studiowała w Australii. Do ojczyzny wróciła z powodu nieplanowanej ciąży. Co więcej, kiedy ją poznałam, chodziła z mocno starszym od siebie mężczyzną.
– W związku między młodą kobietą i bardziej dojrzałym partnerem najgorszy wcale nie jest jego wygląd. Jeśli facet o siebie dba, może nadal mieć super ciało. Problem polega na tym, że on już wie, jak manipulować kobietami. Potrafi owinąć mnie wokół swojego palca – zwierzyła się, gdy wyjawiłam jej swoje wątpliwości co do Artiego.
Ja i reszta pracowniczek oprócz dniówki miałyśmy też prawo do małego śniadania na koszt firmy. Ze stopnia biedy, w jakiej się znalazłam, w pełni zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, gdy pewnego ranka moja współpracowniczka zauważyła, że zrobiłam sobie kakao.
– Mleko i kakao to produkty przeznaczone tylko dla bogatych! – niemal wykrzyknęła, wytrzeszczając oczy z przerażenia. – Nie pij tego!
– Przecież Alejandra pozwoliła mi zrobić sobie śniadanie…
– Ale żeby mleko?! – współpracowniczka wydawała się oburzona moją zachłannością i brakiem pokory. – To za drogie, nie możesz tego pić – upierała się.
– Co ty robisz?! – zapytała znowu po chwili.
– Jak to co? – czyżby miała problemy ze wzrokiem? – Kanapkę. Coś nie tak?
– Z serem?! Ser też jest dla bogatych. Za dużo kosztuje, żebyśmy my, biedni ludzie, mogli go jeść.
Miałam już dość pracy, która szła mi coraz gorzej.
– Jak to? To ty masz chłopaka w Peru? Po co w takim razie się tutaj męczysz? Wracaj do niego, będzie ci łatwiej – doradził mi pewnego dnia Chińczyk-Amerykanin.
Może i ma rację, kurczę, pomyślałam sobie. I tak muszę jakoś dostać się do Limy, odebrać mamusię z lotniska, a on ma tam akurat dom. W dodatku Mirella napisała mi na facebooku: „Mio, jedź w góry, będzie ci łatwiej”. Pewnie dlatego, że jestem koziorożcem! Czyli najpierw muszę się wydostać z puszczy, co nie jest takie proste. Albo trzeba męczyć się wiele dni statkami, których miałam już serdecznie dosyć, albo polecieć samolotem, na który samej przecież nie było mnie stać.
Przed powrotem do Iquitos postanowiłam ostatni raz spróbować spełnić swoje marzenie o pobycie w dziewiczej puszczy wśród Indian. Nie miałam już wielkich złudzeń. Wiedziałam, że znajduję się w bardzo turystycznej okolicy i nie mam pieniędzy na wycieczkę w nie wiadomo jaką dzicz. Teraz chciałam przynajmniej nacieszyć się przyrodą. Nadarzyła się ku temu świetna okazja. Nowa pracownica kawiarni zaprosiła mnie do swojego domu w indiańskiej wiosce.
Za straty, jakie spowodowałam, zostałam pod koniec mojej kariery podliczona. Mizerna pensja zmalała jeszcze bardziej. Na domiar złego ostatniego dnia mojej pracy Alejandra powiedziała mi, że jej mama wynajęła komuś pokój, w którym mieszkam. Ten ktoś zupełnym przypadkiem wprowadza się już jutro i w związku z tym do dziesiątej rano muszę koniecznie opuścić ich dom.
Zrezygnowałam z pracy niemal z dnia na dzień, wcześniej, niż się umawiałyśmy, wiedząc, jak ciężko szefowej znaleźć nowego pracownika i jak trudno o solidną kadrę.
Być może więc ten nagły wynajem pokoju miał coś wspólnego z zemstą za zostawienie jej na lodzie. W końcu wyszła jej natura skorpiona, pomyślałam zgryźliwie.
Nie pozostało mi nic innego, jak niezwłocznie udać się do wioski koleżanki. O swoim zamyśle poinformowałam chińskiego przyjaciela.
– Świetnie! Idę z tobą! – zarządził i do razu zaczął się pakować. – Tam się właśnie osiedlę! Będę sobie łowił ryby i żył z tego, co da mi puszcza.
Chińczyk już od jakiegoś czasu z moją nieocenioną pomocą w zakresie tłumaczeń kompletował zestaw narzędzi, które miały mu pomóc na nowej drodze życia. Posiadał już siekierę, maczetę, a także noże różnej wielkości. Wielokrotnie chodziliśmy nad Amazonkę, gdzie w domach budowanych na rzece mieszkali biedni ludzie. Pytaliśmy ich, skąd biorą wodę oraz ile wynoszą ich koszty życia. Rico upatrzył sobie bowiem opustoszałą podłogę bez ścian, za to z kawałkiem dachu, pod którym chciał zamieszkać.
Odnośnie zabrania ze sobą Chińczyka miałam złe przeczucia. Znałam przecież tę dziewczynę ledwie kilka dni. Nie wspominała, że mogę przyprowadzić znajomych. Próbowałam jakoś delikatnie wytłumaczyć mu swoje wątpliwości. Tryskający optymizmem Chińczyk chyba jednak nie zrozumiał moich aluzji. A ja zawdzięczałam mu tyle życzliwości, że nie umiałam mu wprost odmówić.
– Myślałam, że przyjedziesz sama – powiedziała Laura, witając mnie w towarzystwie Chińczyka w drzwiach. Właściwie nie witając, lecz żegnając. Moje obawy okazały się słuszne.
– Tam za rzeką, jak pójdziecie tamtą dróżką, jest dom szamana, taka wielka chata. Może tam was przyjmą – poradziła. Poszliśmy. Nie przyjęli nas. Pozostał nam już tylko odwrót.
Po drodze postanowiłam chociaż odwiedzić ogród botaniczny, czyli prywatny rezerwat przyrody. Poznałam w nim wiele ciekawych gatunków roślin, takich choćby jak wędrująca palma. Potrafi przemieszczać się kilka centymetrów w ciągu roku, jeśli ma taką potrzebę. Rosły tu również rośliny, z których produkuje się wspomniany już, słynny napój ayahuasca.
Rico nie przejawiał zainteresowania zwiedzaniem parku. Obiecał zaczekać na mnie na zewnątrz. Nie spieszyłam się. To była moja ostatnia szansa na obcowanie z niezwykłą przyrodą puszczy amazońskiej. Spacerowałam krętymi ścieżkami, oglądając każdą roślinkę po kilka minut. W pewnym momencie przybiegł pracownik parku.
– Pan sobie poszedł – poinformował. Pewnie tak się grzebałam, że Rico stracił nadzieję, iż kiedykolwiek stąd wyjdę. A może wyczuł, że w duchu winię go za niewypał z gościną u koleżanki. Zrobiło mi się trochę smutno.
Właściwie czemu nie zostać tu jedną lub dwie noce? Park oferował turystom dwie chaty noclegowe. Wreszcie cisza, spokój, odludzie i jeszcze te piękne wysokie drzewa i bujna roślinność. Następnego dnia o poranku wybrałam się na krótki spacer. Park nie był duży. Ot, kilka udeptanych ścieżek przez las. Można bezpiecznie wybrać się na rekreacyjną przechadzkę bez przewodnika.
Nie wiem, jak na tak maleńkiej przestrzeni udało mi się zgubić. Chciałam zawrócić, lecz nie wiedziałam już, którędy przyszłam. Przy jakim drzewie powinnam skręcić? W którą stronę? Przecież specjalnie zwracałam uwagę na punkty rozpoznawcze na rozwidleniach ścieżki. Nic to jednak nie dało, gdyż każde drzewo, krzak, każda ścieżka i każdy zakręt wyglądały identycznie. Całkowicie straciłam orientację. Dotarłam do jakiegoś płotu. Za nim rozpościerała się czyjaś posesja. Nie miałam wyjścia. Jeśli nie chcę zaginąć na zawsze, muszę przeskoczyć płot i poszukać furtki. Gdy tylko znalazłam się po drugiej stronie, nie wiadomo skąd przybiegł rozszczekany pies. Najeżył się i już miał mnie capnąć, kiedy na szczęście jacyś ludzie zaczęli go wołać.
– Kim jesteś? Co tu robisz? – krzyczeli z daleka tym razem do mnie.
– Jestem turystką. Poszłam na spacer po parku botanicznym, co tam jest za płotem. Zabłądziłam i nie wiedziałam, jak wrócić – wyjaśniłam.
Mężczyźni odprowadzili mnie do furtki, za którą rozciągała się droga, prowadząca do parku. Brama do parku znajdowała się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej.
Jak to możliwe, myślałam, że byłam tak blisko, a jednocześnie tak zagubiona? Jak można zgubić się na tak niewielkiej powierzchni? Cóż, przynajmniej miałam niebezpieczną, zapierającą dech w piersiach przygodę w sercu amazońskiej dżungli, o jakiej marzyłam. A w każdym razie jej parodię.
Więcej informacji na temat publikacji znajdziecie na stronie internetowej Wydawnictwa Annapurna. Koniecznie odwiedźcie też stronę Wirtualnych Targów Książki.