"Wariatka" Joanny Jodełki - przeczytaj fragmenty książki

Data: 2016-03-03 12:47:33 | Ten artykuł przeczytasz w 24 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News -

Dziś w naszym serwisie macie okazję przeczytać premierowy fragment Wariatki - najnowszej powieści Joanny JodełkiPremiera tej książki to znakomita okazja, by sięgnąć również po wcześniejsze powieści laureatki Wielkiego Kalibru! 

 

Pisarka Joanna stara się wrócić do siebie po ciężkich przeżyciach związanych ze śmiercią męża. Ale ponura rzeczywistość szpitala psychiatrycznego tylko pogłębia jej fatalny stan. Otumanioną lekami, zrezygnowaną kobietę wyrywa z apatii dopiero egzemplarz książki, który przynosi jej tajemniczy młody mężczyzna. To pierwsza powieść Joanny, nigdy dotąd niewydana, a zainspirowana niewyjaśnioną sprawą sprzed dziesięciu lat – zniknięciem Justyny Lenart, młodej żony i matki. Joanna jest zaniepokojona: nie dość, że nie wie, kto wydał jej powieść, to jeszcze nie rozumie, dlaczego występującym w niej postaciom przywrócono autentyczne imiona i nazwiska. Co gorsza, ma wrażenie, że ktoś próbuje ją zabić. Czy dlatego, że historia, przetworzona w jej wyobraźni w literacką fikcję, po latach niebezpiecznie zbliżyła się do prawdy, wprowadzając ferment w życie bohaterów książki? Pisarka postanawia rozwikłać zagadkę i na własne życzenie opuszcza szpital. Gra okazuje się niebezpieczna, rozpoczyna się wyścig z czasem. 

 


 

 

jodelka- Muszę przestawiać program w głowie, gdy pojawiają się mężczyźni. Nie inaczej się dzieje, gdy pisarze piszą o kobietach. Wiedzą mniej więcej tyle samo o okresie, ile ja o wzwodzie. Trzeba się z tym borykać, a jakoś nikt się mężczyzn nie czepia. A każda pisząca kobieta otrzymuje zawsze, ale to zawsze, w każdym wywiadzie pytanie o kwestię kobiecości w literaturze. Jednak obstawałabym przy tym, że literatura płci nie ma. Albo ma obie – jak kto woli - mówi Joanna Jodełka

 

Przeczytajcie również nasz wywiad z laureatką Nagrody Wielkiego Kalibru!

 


 

- Joanna Jodełka napisała powieść, której czytanie powinno sprawić odbiorcy przyjemność. Przytacza oczywiste prawdy i daje jasne przesłanie, że zło to zło i kiedy raz nas uwiedzie, nie ma już drogi powrotu - napisała Adrianna Michalewska o wcześniejszej powieści Jodełki, Kryminalistce. Kontynuację niektórych jej wątków znajdziemy w Wariatce, powieść tę jednak można z powodzeniem czytać niezależnie od wcześniejszej książki. Dziś natomiast publikujemy premierowe fragmenty nowej powieści laureatki Nagrody Wielkiego Kalibru:

 

* * *

 

Pamiętam tego młodego policjanta. Drobny, z rudym jeżykiem i piegowatą twarzą.
Właściwie rozpoczął to śledztwo przypadkiem. Może ja też przypadkiem odkryłam coś, o czym nie miałam pojęcia.
Rudemu Białasowi chodziło o spotkanie z interesującą panią, dlatego pojechał do Lenartów, a potem umówił się z Michaliną Donaj, żeby omówić możliwość wszczęcia śledztwa w sprawie zabójstwa, bo według jego wiedzy operacyjnej były ku temu przesłanki.
Jak się później dowiedziałam, ponaciągał trochę fakty. Stwierdził, że matka Justyny wyraźnie coś ukrywa, mąż odpowiada pokrętnie, a córka jest zastraszona. Wyolbrzymił znaczenie anonimowego telefonu, sugerując, że Justyna Lenart mogła być zamordowana i jeśli się pospieszą, może uda im się znaleźć na to dowody. Michalina Donaj wysłuchała go dość pobieżnie, bo tego dnia miała niewiele czasu, i podpisała zgodę na przeszukanie. Młodziak nie zdążył się napatrzeć, ale usłyszał, że ma ją poinformować, jeśli cokolwiek znajdzie.
Bardzo chciał coś znaleźć. Cokolwiek. Coś, czego będzie można się chwycić.
Tak samo jak ja teraz.
Wspominam go, siedząc po turecku na parapecie okna w szpitalnym pokoju. I mam nadzieję, że to moja ostatnia noc tutaj.
Może i ostatnia, ale i tak nie odważę się zasnąć.
Tabletkę, tę na sen, oczywiście wzięłam do ust. I ku zadowoleniu babochłopa popiłam całą szklanką wody. To coś wie, że teraz samo będzie mogło się zdrzemnąć.
Ale ja nie śpię.
Nie połknęłam pigułki. Taką maleńką potrafię schować. Robię to językiem. Wpycham ją za dziąsło zęba mądrości w górnej szczęce. A potem tak przygniatam policzkiem, żeby nie mogła wraz z wodą spłynąć do żołądka. I uśpić mnie tak skutecznie, że co najwyżej mogłabym się obudzić na chwilę przed śmiercią. Przez uduszenie na przykład...
Wrzuciłam ją koleżance modelce. Niech śpi za dwie.
Ja ze skrzyżowanymi nogami siedzę na parapecie. Dłońmi masuję stopy. Na kolanach mam rozłożoną książkę.
   Czytam trochę. Jest pełnia. Jak tylko chmury odsłaniają księżyc, mam wystarczająco dużo światła. I wspominam rudego policjanta.
   To było jedno z jego pierwszych samodzielnych działań. Interesowała go ta sprawa, tak samo jak przydzielona do niej pani prokurator.
   Mnie natomiast zainteresowało zdjęcie zaginionej. To, które przyniosła jej matka. Michalina Donaj pokazała mi je tego samego dnia, w którym rozmawiała z policjantem. Nie pamiętam już, pod jakim pretekstem zjawiłam się wtedy u niej w pracy. Wymyślałam dużo różnych powodów, więc nie pamiętam już, który to był.
   Nikt oprócz mnie się nie zastanawiał, dlaczego matka przyniosła właśnie takie – ze ślubnej sesji. Po prostu dała je, mówiąc, że tu najlepiej widać jej córkę. I że to jest najlepsze. I rzeczywiście było. Obiegło pół komendy, zanim jeszcze znalazło się w bazie danych. Oglądali je wszyscy. Przekazując sobie nawzajem. Miało wymięte rogi od przechodzenia z rąk do rąk.
   Skopiowałam tę fotografię w formacie A4 i powiesiłam sobie nad biurkiem.
   Justyna Lenart. W koronkowej sukni ślubnej, z fryzurą imitującą wianek, z bosymi stopami na usianej białymi stokrotkami trawie.
   Fotograf się postarał. Nie zepsuł stylizowanej prostoty, a nawet ją wzmocnił, każąc pannie młodej zdjąć buty i kręcić się w kółko. Chwytał ją dokładnie w momencie, gdy się zatrzymywała z rozbawioną twarzą. Suknia jeszcze lekko wirowała, a włosy falowały w powietrzu. Większość zdjęć była do siebie podobna, tylko trawę zastępowała ławka w parku, postument przy fontannie i inne elementy scenerii powszechnie uważanej za romantyczną.
   Cierpię, gdy jacykolwiek nowo poślubieni każą mi coś takiego oglądać! I jeszcze się zachwycać! Na przykład spontaniczną scenką rodzajową w stogu siana, gdzie pan młody w muszce uchyla w finezyjny sposób rąbek ślubnej sukni... Przaśny romantyzm. Po co to robią – nie wiem. Gdyby ją w ten stóg wepchnął głową, byłoby na co popatrzeć... Ale dosyć o tym.
   Cały album ślubny Pawła Cisa i Justyny Lenart obejrzałam z wielkim zaciekawieniem. Była to książka w twardej okładce, z datą ślubu wydrukowaną złotymi literami pełnymi zakrętasów. Przeglądałam to wszystko bardzo uważnie. Kartka po kartce.
   Na większości zdjęć Justyna była sama. I nie zdziwiło mnie to, bo wdzięcznie pozowała. I te wyszły najlepiej. Mała Marietta też się pojawiała gdzieniegdzie w tle, obrywając płatki stokrotek czy brodząc w fontannie. Wyglądała jak pucołowaty aniołek.
   Zapewne nawet fotograf był dumny z tych zdjęć.
   Ale jak sobie myślę, ile musiał się napocić, by wybrać jakiekolwiek dobre ujęcia z panem młodym... to aż mi go żal.
   Paweł Cis tam, gdzie mógł tylko stać – to stał. I wyglądał dobrze.
   Ale tam, gdzie fotograf kazał mu brać żonę na kolana, klękać u jej stóp, kłaść się obok na trawie, zrywać polne kwiaty... czy odgrywać cokolwiek, na jego twarzy pojawiał się sztucznie maskowany grymas niechęci.
   I pomyśleć, że te zdjęcia, które widziałam, i tak musiały zostać wybrane z setek jeszcze gorszych, jeszcze bardziej sztywnych ujęć.
   Jak mało kto umiem to dostrzec.
  Jedno jest pewne: Paweł Cis nie potrafił pozować.
  Ale ten album widziałam ja! A nie policja!
  Policjanci przez dłuższy czas znali tylko to zdjęcie, na którym Justyna Lenart wygląda jak świtezianka. I takiemu zdjęciu się przyglądali, podziwiając zwiewne dziewczę z całkiem fajnymi cyckami i zgrabną pupą.
   Wszyscy wzdychali, z rudym policjantem włącznie, z tym że ten dla odmiany przez cały czas przypatrywał się trawie, na której były bose stopy Justyny Lenart.
   Niedługo później dowiedziałam się dlaczego.
   Opowiem o tym, ale nie teraz...
   Teraz z przerażeniem patrzę, jak po cichu otwierają się drzwi do mojego pokoju.
   Najpierw poruszyła się klamka. Zastygłam w bezruchu. Po chwili wpadł cienki promień z korytarza, na którym zawsze pali się światło.
   Na centymetr, potem na dwa, na pięć. Nie widzę nic więcej. Drzwi otwierają się w kierunku okna. Ja nie zobaczę, kto zagląda, ale ten ktoś za chwilę zobaczy moje łóżko. Ze zwiniętą kołdrą, puste...     Jeszcze chwila.
   Szpara w drzwiach ma już dziesięć centymetrów. Snop światła pada na zmiędloną poduszkę...
   Rozchylą się bardziej?
   Nie!
   Zamykają się pospiesznie, szybki tupot nóg...
   To nie była pielęgniara... To pewne! Ta natychmiast by wlazła, żeby sprawdzić, co się ze mną dzieje...
  Ktoś zobaczył, że nie śpię. I uciekł...
  Miałam szczęście... Jak długo jeszcze?
  Dopóki jestem czujna, nic mi nie grozi.
  Czytam dalej...

 

* * *

 

Strona 56
Podczas przeszukania wszyscy byli obecni.
Paweł Cis, obecny mąż Justyny Lenart. Trzydziestosześciolatek, o którym spokojnie można było powiedzieć, że wygląda dziesięć lat starzej. Posiwiałe skronie, kamienna twarz, zaciśnięte wąskie usta. Siedział nieruchomo na kanapie w salonie, obojętny na tłoczących się wokół ludzi. W przeciwległy koniec kanapy wtulała się jedenastoletnia Marietta Lenart. Otyła, wystraszona dziewczynka – córka Justyny. Ojciec, zaledwie osiemnastoletni, zginął w wypadku samochodowym jeszcze przed jej narodzinami i przed planowanym ślubem. Justyna również uczestniczyła w tym wypadku, ale jakoś zdołała wyjść z niego cało. Za plecami Marietty stał Wacław Lenart, od czasu do czasu głaszcząc wnuczkę po głowie. Wąsaty sześćdziesięciolatek, w stroju myśliwskim i jeszcze zabłoconych butach, z przerażeniem w oczach obserwował zarówno policjantów zwijających dywan z podłogi, jak i żonę, Zofię Lenart, która jako jedyna reagowała na rozgrywające się wokół wydarzenia.
   Energiczna pięćdziesięciokilkuletnia kobieta obwieszona biżuterią biegała za policjantami, próbując wchodzić za nimi do przeszukiwanych pomieszczeń i krzyczeć, by niczego nie dotykali. Wielokrotne prośby o nieprzeszkadzanie w czynnościach służbowych nie skutkowały.
  – Nie dotykajcie tego! – krzyknęła po raz kolejny, gdy technik, zamierzając odsunąć od ściany komodę, zaczął zdejmować z niej porcelanowe psy, koszyczki, pary tańczące menueta. – To było drogie! Kto za to zapłaci, jak stłuczesz?! Policja mi zapłaci?!
  – Proszę stąd odejść – poprosił technik.
  – Dlaczego ty nic nie mówisz?! – wrzasnęła tym razem w kierunku męża. – Potłuką, zniszczą! Dom demolują, a ty nic.
Wacław Lenart opuścił głowę.
  – Sama tego chciałaś. Kto ich sprowadził? – wybąkał pod nosem i dalej, już w milczeniu, głaskał włosy wnuczki.
Zofia Lenart prychnęła i odwróciła się na pięcie.
  – To proszę też zostawić! – krzyknęła.
  – A dlaczego szukacie w domu, skoro właśnie tutaj jej nie ma? – odezwał się milczący dotąd dwudziestotrzylatek, który stał oparty o wielkie akwarium i stukał palcem w szybę, odstraszając podpływającą dużą złotą rybkę.
   Maciej Lenart, młodszy brat Justyny, znudzonym wzrokiem obserwował rozgrywające się wokół zamieszanie. Nie mógł iść na górę do swojego pokoju, bo udał się tam jeden z policjantów, więc oparł ukochaną deskorolkę o szafkę, na której stało akwarium, i czekał.
   W drzwiach pojawił się nadzorujący przeszukanie Błażej Białas.
   – Proszę państwa – powiedział spokojnie. – Mamy nakaz... To standardowa procedura. Prowadzimy czynności i proszę ich nie utrudniać. To znacznie przyspieszy...
   – A wy mi dom rozniesiecie! – wrzasnęła Zofia, ale policjant nie zareagował, bo technik, który właśnie zszedł z góry, zaczął mówić mu coś na ucho. Białas podrapał się po rudym jeżyku i nie patrząc na gestykulującą kobietę, podszedł do jej męża. Odciągnął go na bok, w kąt salonu, gdzie znajdowało się otwarte wejście do kuchni.
   – W pokoju pana syna... – Przerwał, słysząc za sobą stukot butów i brzęk złotych bransoletek. – Proszę powiedzieć żonie, żeby nas na chwilę zostawiła.
  – Gdzie ty w tych butach leziesz mi do kuchni?!
  – Zofio, proszę cię, odejdź – powiedział cicho Wacław Lenart, z niepokojem patrząc na młokosa, który miał minę dostatecznie poważną, by jej nie lekceważyć.
  – Pewnie! A ty nie wiadomo co zrobisz... Zawsze... – zaczęła. – Do tego nabłoci!
  – Wyjdź stąd! – Tym razem on krzyknął, i to tak głośno, że wszyscy obecni odwrócili się w ich kierunku. Kobieta zamarła na chwilę z otwartymi ustami i już zamierzała coś powiedzieć, gdy krzyknął po raz drugi: – Wyjdź!

  – W pokoju pana syna – powtórzył policjant, gdy już zostali sami – znaleźliśmy marihuanę.
Wacław Lenart zbladł i zaczął nerwowo szarpać wąsy.
  – Proszę się nie martwić. Nie są to duże ilości, powiedzmy, że paprochy. To nie jest nalot narkotykowy i w tej trudnej sytuacji nie zamierzam przysparzać państwu dodatkowych problemów. Ale proszę nie utrudniać nam pracy... To potrwa nie dłużej niż godzinę...
  – Dobrze. – Wacław Lenart bez chwili zwłoki podszedł do żony i chwycił ją za ramię.
  – Co ty w ogóle robisz?! – żachnęła się kobieta, nadymając policzki. – Rozkazują nam we własnym mieszkaniu. Jak zwykle nikt mnie nie słucha... Zostaw pan ten dywan!
   Ale mąż pociągnął ją za rękę i zaczął coś szeptać do ucha.
  – Maciej, wychodzimy! – krzyknęła natychmiast w stronę syna, tym razem z przerażeniem w głosie.
  Policjant uśmiechnął się pod nosem, patrząc, jak chłopak w szerokich spodniach z krokiem do kolan powłóczy z ociąganiem nogami.
  – Zabierz Mariettę – powiedział Wacław Lenart do żony, gdy byli już prawie przy drzwiach.
  Dziewczynka wstała z kanapy.
  – Zawsze się chwali, że ma ojca. To niech on się teraz nią zajmie! – prychnęła kobieta w stronę wciąż siedzącego na kanapie zięcia.
  Ten ani drgnął.
  Dziewczynka opuściła głowę i stojąc w miejscu, zaczęła płakać. Przykrótki różowy podkoszulek podciągnął się jej do góry, odsłaniając fałdę tłuszczu, która wylewała się spod cisnącej gumki różowych legginsów.
Do Marietty podszedł Maciej Lenart. Właśnie wracał po pozostawioną deskorolkę.
  – Chodź – powiedział, chwytając siostrzenicę za chudą rękę. – Nie becz... Ona się znajdzie... Moja siostra zawsze się znajduje – westchnął, gdy byli już za progiem.
  Wacław Lenart zamknął za nimi drzwi i zwrócił się do siedzącego na kanapie zięcia.
  – Paweł... – zaczął stanowczym tonem, ale tylko przeciągnął palcami po krzaczastych wąsach i nic już nie powiedział.
  Paweł Cis wstał niechętnie i ruszył za nim w kierunku drzwi. Przystanął jednak w momencie, gdy rozległ się odgłos przesuwania kanapy po podłodze. Okazało się, że frędzle dywanu uwięzły pod jedną z nóg kanapy. Technik podniósł ją, wkładając w to znacznie więcej siły, niż było trzeba, i przesunął na dość dużą odległość. Chwilę patrzył w dół, po czym przesunął ją jeszcze dalej.
  Wszyscy obecni wpatrywali się w kawałek odkrytej podłogi. Były na nim wyraźne ślady kolistych ruchów szmaty. Niedokładnie wytarte. Czerwonawe.
  Technik pokiwał głową w kierunku policjanta, który z wrażenia przestał oddychać.
  – Okłamałem pana – powiedział Błażej Białas, starając się ukryć radość na twarzy.
  Wacław Lenart patrzył to na stojącego bez ruchu Pawła Cisa, to na rozmazaną brunatną plamę.
  – To potrwa znacznie dłużej – usłyszał tryumfujący głos młodego policjanta.

 

* * *

 

  Pamiętam tę małą Mariettę.
  Jak ona żałośnie wyglądała! Małe piersi, razem z tłuszczem przebijające się przez za krótki podkoszulek z nadrukowaną jakąś sexy nastoletnią gwiazdą... Pulchne pośladki w za małych legginsach. Wrzynających się w opasłe półdupki. Z przodu jeszcze gorzej. Dramat!
  Kto jej to kupował? Kto ją tak ubierał? Kto nie chciał uwierzyć, ile ma już lat i jaki rozmiar nosi?
  Ha. Ha. To akurat nietrudna zagadka.
  Nie musiałam poznawać Justyny Lenart, by wiedzieć, że to jej dzieło.
  Nie pierwsza matka zadziwiona potomstwem. Nieplanowana wczesna ciąża. Dziewczynka podrzucana dziadkom... Przekarmiana, odrzucona, nie wyglądała jak mała księżniczka. Justyna Lenart chyba nawet trochę się jej wstydziła.
  Podobno dziewczynka niezbyt rozpaczała po zniknięciu matki, była przyzwyczajona do jej nieobecności. Płacz w trakcie przeszukania był jedynym takim incydentem i podobno po rozmowie z ojczymem już się nigdy nie powtórzył.
  Justyna często wyjeżdżała bez uprzedzenia. Na tydzień, dwa, z reguły do czasu, gdy skończyły jej się pieniądze. Wtedy wracała. Czasami skruszona, czasami nie. Awantury po powrocie wcześniej czy później cichły. Zawsze utrzymywała, że wyjeżdżała z koleżankami.
  Prokurator Michalina Donaj pokazała mi notatkę z przesłuchań tych koleżanek. Niektóre może i z nią podróżowały, ale znacznie częściej kryły jej kolejne romanse. Nie było to trudne, bo nikt ich nie sprawdzał. Nawet jak jedna z nich spotkała w sklepie męża Justyny, choć w tym czasie miała być z nią w Sopocie, to ten udał, że jej nie widzi.
  Naśmiałyśmy się wtedy z Michaliną, która na bieżąco zdawała mi relację z postępów w sprawie, opowiadając o tym tak wspaniałomyślnym mężu, przecież głównym podejrzanym.
  Właśnie się zastanawiam, jak Marietta może dzisiaj wyglądać... Może schudła jak ta modelka, która leży obok mnie i nic nie je, tylko tępo patrzy w sufit.
  Nie szkodzi. Jem za nią. Ja muszę mieć siłę...
  Właśnie wszedł babochłop ze szklanym pojemniczkiem. Grzecznie wyciągam rękę. I połykam cały swój przydział. Dziś tabletek jest nawet więcej – dwie białe, małe, jedna owalna żółta, dwie przezroczyste i dwie podłużne niebieskie... Doktor Bartłomiej się spisał... jakieś nowiutkie antydepresanty... Gdybym tylko mogła, włożyłabym do tego pojemniczka malutką palemkę... Taki drink...
  Na zdrowie, Asiu!
  I właściwie czuję się jaaakkk po driinnnnnnnnnnnnnnnku. Konieeec nadzi ś, cooo sięę dziejee rjvwUG3 O5N4T4 Ip 3tgjgsnfbfmht.kjyhfgfjfjhgmvtyfibn
Bubyiuno hjklk, 76ty555555555557yu8y6t5
Jklijm

 

* * *

 

  – Ale nas pani wystraszyła... – powiedział psychiatra Bartłomiej, patrząc na ciągle półprzytomną Joannę... – Postawiła pani na nogi cały szpital... – dodał, przecierając spocone czoło i trąc kciukiem podkrążone oczy.
    – Co to było? – zapytała, ledwo otwierając usta.
    – Jeszcze badamy, ale najprawdopodobniej wstrząs serotoninowy... Czy brała pani jakieś dodatkowe leki, o których nie wiem? – zapytał, patrząc jej prosto w oczy.
  – Tylko te, które mi przyniesiono... Było ich więcej...
  – Niczego nowego pani nie przepisałem... – oświadczył rzeczowym tonem.
  – Ach, tak... – Joanna tylko potwierdziła swoje przypuszczenia, które pojawiły się, zaledwie otworzyła oczy. Ktoś znowu chciał ją zabić.
  – Pani Joanno... – zaczął psychiatra, przysuwając do łóżka taboret. Usiadł na nim i chwycił ją za rękę. Chciała ją wyrwać, ale miała niewiele siły, a on przytrzymał ją jeszcze mocniej, udając, że palcami bada puls. Przynajmniej tak się Joannie wydawało. – Naprawdę chciałbym wiedzieć, co pani wzięła i skąd... – powtórzył łagodniejszym tonem. – Proszę mi wierzyć, to dla pani dobra.
  – Jasne – bąknęła Joanna, patrząc na mankiety nie swojej koszuli. Ta nie była biała. Miała wzorki z paskudnych, spranych różyczek. – Dlaczego mam to na sobie? Gdzie moje ubranie? – Zauważyła głęboki, rozciągnięty dekolt i prawie widoczną spod niego pierś. Spojrzała na doktora, który w tym momencie się spłoszył, puścił jej rękę i odwrócił wzrok. Też musiał tam patrzeć.
  – Pani Joanno, tak poważny atak mógł się skończyć śmiercią. Gdyby nie była pani w szpitalu...
  – Gdybym nie była w szpitalu, toby się nie zaczął – przerwała mu podniesionym głosem. – Dlaczego jestem w tej szmacie? Co się ze mną działo? – zapytała po raz drugi, patrząc wyczekująco na psychiatrę.
  Chciała to wiedzieć, przede wszystkim z obawy, że to może się znowu powtórzyć. Właściwie była przekonana, że się powtórzy, jeśli tylko tu zostanie. Tu, w szpitalu, nie wyłuskiwała sama tabletek. Nie wydłubywała ich z zalakowanych opakowań, na których była znana jej nazwa. Tu dostawała  do ręki szklane naparstki wypełnione różnobarwnymi pigułkami. Niektóre rozpoznawała po kolorze i kształcie, ale nie wszystkie. Nie miała też wpływu na to, co jej podają, po prostu przynoszono je i tyle...
  I ktoś to wykorzystał!
  Tego była pewna mimo ciągle jeszcze przymglonego umysłu, który znowu pracował na wolniejszych obrotach... Mogła to być pielęgniarka, która roznosiła leki. Ale równie dobrze mógł to być każdy, komu udało się odwrócić jej uwagę. Mógł przesypać tabletki, pomieszać pojemniki, dorzucić cokolwiek... To było oczywiste: robiło się coraz niebezpieczniej. 
  – To co się ze mną działo? – powtórzyła pytanie.
  – Pani Joanno. Dostaje pani silne leki... Tego nie muszę tłumaczyć... i reakcja organizmu bywa nieprzewidywalna. Staramy się oczywiście uniknąć zagrażających życiu sytuacji, ale czasami to się nie udaje. Na szczęście, podkreślam, była pani tutaj, na miejscu, dlatego mogliśmy odpowiednio szybko interweniować. Miała pani szereg objawów zespołu serotoninowego. W pani mózgu zapanował chaos... Poszczególne komórki przestały ze sobą rozmawiać...
  – Nie musi pan mówić do mnie jak do dziecka – weszła mu w słowo Joanna. Nie miała ochoty na wykład popularnonaukowy.
  – Wiem, że pani dużo wie... – odezwał się po chwili psychiatra. – Tylko nie wiem, czy ta wiedza pomaga – dodał po chwili.
  – To pytanie dla filozofów zajmujących się cywilizacją... – odpowiedziała Joanna. – Ja jestem tu i teraz. I pytam.
  – Więc... – zaczął ponownie lekarz, głośno wzdychając. – Na skutek zbyt wysokiego poziomu serotoniny, spowodowanego interakcją różnych substancji blokujących wychwyt zwrotny neuroprzekaźników, doszło do kilku reakcji. Między innymi zaczęła się pani nadmiernie pocić. Z podobną siłą, jakby weszła pod prysznic. To samo w sobie nie było szczególnie groźne, ale jednocześnie znacznie podniosło się pani ciśnienie i mocno przyspieszyło serce, stanowczo za mocno. Wystąpiły mioklonie, czyli nagłe skurcze różnych grup mięśni...
  – Tego też nie musi mi pan tłumaczyć – przerwała mu Joanna, która właśnie w tym momencie przypomniała sobie pierwsze nagłe szarpnięcie głowy, a potem całego ciała, które wyprężyło się i wygięło w łuk. Przypomniała sobie coś jeszcze... Czyjąś głowę. Wisiała nad nią i śmiała się. Właściwie śmiały się tylko usta i te pamiętała dokładnie. Duże, spierzchnięte i wykrojone z twarzy, wisiały gdzieś obok głowy, bez reszty ciała. Poruszały się, krzywiły i chyba coś mówiły, same... bo bezkształtna twarz znajdowała się jakby gdzie indziej, dalej.
  – Ktoś stał nade mną i się śmiał... – powiedziała do siebie, ale wystarczająco głośno. Lekarz to usłyszał i po raz kolejny głęboko westchnął. – Zapewniam panią. Nikt się nie śmiał...
  – Ktoś tam jednak był... – powiedziała, patrząc w sufit i próbując znowu przywołać surrealistyczny obraz rozczłonkowanej twarzy i ust zawieszonych w powietrzu.
  – Pani Joanno, halucynacje są nieczęstym, ale również występującym objawem zespołu serotoninowego. Mogła pani ich doświadczyć...
  – Jasne – burknęła Joanna. Psychiatra wstał, odstawiając taboret pod ścianę.
  – Niech pani teraz odpoczywa... I proszę pamiętać, że eksperymentowanie z lekami bywa bardzo niebezpieczne – dodał, kilkakrotnie pociągając nosem.
  – To wy na mnie eksperymentujecie... – odparowała i spróbowała podciągnąć się na łokciach, by usiąść na łóżku. Poczuła coś i odruchowo zaczęła wciągać roznoszące się wokół niej powietrze. – Muszę stąd wyjść... Zresztą tu śmierdzi, chyba że mam omamy węchowe? Mam?

Lekarz podszedł do drzwi i krzyknął w kierunku korytarza:
 – Siostro!
  W tym momencie Joanna poczuła już nie tylko smród, ale i lepkość pod pośladkami. Jak porażona zrzuciła z siebie kołdrę i zadarła koszulę.
  – Co to?! – jęknęła, patrząc na swoje ciało. Zamiast majtek miała wielki pampers. Zatkała ręką usta, jakby za chwilę miała zwymiotować. Czuła, jak ją oblepia i się pod nią rozmazuje.
  – Ostra biegunka to też jeden z objawów – powiedział szybko psychiatra i wyszedł. Z korytarza słychać było, jak znowu woła: – Siostro!
  Joanna tkwiła w bezruchu, w pozycji półleżącej, wsparta na łokciach, i patrzyła na wielką pieluchę coraz bardziej szklistymi oczami.

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje