W sylwestrowy poranek ktoś zadzwonił do drzwi. Na zewnątrz stał policjant i było jasne, że nie przynosi dobrych wiadomości. Uporządkowane i monotonne życie Ewy zmieniło się w jednej chwili. Jej mąż miał ciężki wypadek. W szpitalu okazuje się, że Leszek jest w śpiączce, nie wiadomo czy kiedykolwiek wyzdrowieje. Ewa chce być przy nim i przeprowadza się do Ciechocinka. Dzięki życzliwości lekarza, Krzysztofa, może zamieszkać w starej urokliwej willi, niegdyś pensjonacie, przy ulicy Miętowej. Poznaje właścicielkę, baronową Konstancję i jej rodzinę. Zbliża się też do Krzysztofa. Niedługo będzie musiała stanąć przed arcytrudnym dylematem, który zadecyduje o jej dalszym życiu i szczęściu. Jaką decyzję podejmie? Jak dalej potoczą się jej losy? Można się o tym przekonać podczas lektury powieści Katarzyny Archimowicz W kolejce po życie. Premiera 17 czerwca 2015, już teraz jednak zapraszamy Was do przeczytania początkowego fragmentu powieści:
W dużym, jasno oświetlonym salonie, wśród zapachu igliwia i wigilijnych potraw, krzątało się z dwadzieścia osób. Jedne brały czynny udział w przygotowaniach do uroczystej kolacji, inne gawędziły wesoło zbite w małe grupki. Kilkupokoleniowa rodzina Czarskich szykowała się do wspólnej wieczerzy.
Pogoda w sam raz dostosowała się w tym roku do świątecznego czasu – na dworze było rześko, śnieżnie, choć mimo to niezbyt zimno. Termometr pokazywał temperaturę nieco powyżej zera, a niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami, z których od kilkunastu godzin nieustannie padał mokry śnieg. Cała okolica wprost tonęła w puchu, uginały się pod nim bezlistne gałęzie drzew. Dachy wszystkich budynków pokrywała śniegowa czapa, na polach, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się dziewicza biel.
Zmierzchać zaczęło ledwie po piętnastej, a gruba warstwa chmur sprawiła, że nie sposób było dojrzeć pierwszej gwiazdki, choć zapewne musiała się już pojawić, bo dochodziła osiemnasta. Wobec takich okoliczności kolację należało rozpocząć na sygnał gospodarza.
– Zapraszam, kochani, do stołu – odezwał się Leszek, któremu udało się wymigać od kuchennych prac i mógł zabawiać gości rozmową. – Tato, czyń honory. – Podał ojcu talerzyk z opłatkami.
Senior rodu sięgnął po jeden z nich i odczekawszy chwilę, aż wszyscy zbiorą się wokół niego, drżącym ze wzruszenia głosem przemówił:
– Życzę wam, abyśmy z bożym błogosławieństwem spotkali się tu wszyscy znów za rok. – Wyciągnął trzęsącą się dłoń przed siebie i obrócił się lekko w stronę swojej żony, po czym przełamał się z nią tym leciuchnym kawałkiem opłatka.
Pośród cichych dźwięków kolędy płynącej z odtwarzacza Czarscy przemieszczali się po całym salonie, wymieniając świąteczne życzenia, uściski i pocałunki. Obrzęd ten trwał długo, każdemu wszak należało szepnąć dobre słowo wedle jego potrzeb, wieku czy profesji. I tak: starszym winszowano przede wszystkim zdrowia, dzieciom – sukcesów w szkole, młodzieży – miłości, a tym w wieku średnim – pieniędzy. Niektórzy życzyli sobie nawzajem spełnienia marzeń, chyba nie będąc świadomymi, że gdyby te naprawdę się ziściły, niejednemu odmieniłyby życie tak bardzo, że kto wie, gdzie by był za rok o tej samej porze…
– Wszystkiego najlepszego – szepnął Leszek, gdy podszedł wreszcie do żony. – Spełnienia najskrytszych marzeń. – Przełamali się opłatkiem i uścisnęli serdecznie.
– Nawzajem – odpowiedziała po prostu Ewa.
Gdy już każdy z każdym zamienił choć słówko, zgromadzeni zaczęli zajmować miejsca przy stole. Barszcz z uszkami jedli w milczeniu, pobrzękując niekiedy łyżkami o talerze, ale w miarę upływu czasu, gdy ich żołądki coraz bardziej napełniały się po całodniowym poście, głośniej zaczynały pobrzmiewać rozmowy i ich gwar wciąż narastał.
Wigilia piąty raz z rzędu gromadziła u Czarskich całą rodzinę. Przed pięcioma laty Ewa z Leszkiem sprowadzili się do tego domu z Zamościa i tradycją już stały się kolacje wigilijne skupiające sporą część ich bliskich wokół równie sporego stołu. Przez pierwsze kilkanaście lat małżeństwa zajmowali trzypokojowe mieszkanie w wieżowcu na Osiedlu Zamoyskiego. Życie w mieście było całkiem praktyczne, dopóki dzieci były małe. Osiedlowe przedszkole i szkoła w niedalekim sąsiedztwie zapewniały dzieciakom względne bezpieczeństwo i luksus wstawania z łóżka zaledwie na pół godziny przed rozpoczęciem zajęć.
Leszek był jedynym żywicielem rodziny. Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy polski kapitalizm znajdował się jeszcze w powijakach, na rynku pracy rozpoczynał się nowy ruch, na falach którego śmiało mogli wypłynąć na szerokie wody zdolni i kreatywni, ale też łatwo mogli pójść na dno zbyt ostrożni i mało pomysłowi. Dwudziestodwuletni wówczas Leszek miał już wtedy na utrzymaniu żonę i dwóch małych synów. Jak każdy ambitny pan domu obrał sobie za cel utrzymać go na odpowiednio wysokim poziomie i zadbać o kompleksową edukację chłopców, co w tamtym czasie nie było takie znów proste, bo prywatyzująca się właśnie Polska najpierw musiała zburzyć dotychczasowy system pracy i płacy. Skutkiem tego ludzie imali się przeróżnych zajęć, często za psie pieniądze. Leszek był absolwentem technikum samochodowego i w trakcie nauki pojawił mu się w głowie pomysł, by rozpocząć studia na politechnice, ale czas skutecznie zweryfikował te plany, stawiając mu na życiowej drodze Ewę.