Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca to pierwszy z dwóch tomów opowieści o protoplastach bohaterów sagi Kobiety z ulicy Grodzkiej. Korzenie zła i narodziny niewieściej siły w bezwzględnych czasach walki o życie, nadzieję i marzenia.
W 1831 roku w Galicji wybucha epidemia cholery. Z ogarniętej zarazą wioski ucieka młoda kobieta w ciąży. Kilkanaście lat później jej córka, Magda, urodzona i wychowana w klasztorze benedyktynek, przybywa do Krakowa, aby tam rozpocząć dorosłe życie.
Odważna i spragniona wiedzy dziewczyna jest wszędzie, gdzie coś się dzieje i gdzie czuje się potrzebna. Walczy na barykadzie podczas powstania krakowskiego, przeżywa pierwszą miłość i wkrótce znajduje swe życiowe powołanie - chce pomagać chorym. Mimo wielu przeciwności losu nie poddaje się, marząc o własnej aptece. Wie, że jako kobieta ma niewielkie szanse na spełnienie swoich pragnień, ale tym razem szczęście wydaje się jej sprzyjać.
Czy jednak nie będzie musiała za to zapłacić wysokiej ceny?
Do lektury powieści Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca zaprasza Wydawnictwo Prószyński i S-ka. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca. Dziś czas na kolejny fragment nowej powieści Lucyny Olejniczak:
Rozdział trzeci
Dochodziła czwarta po południu, kiedy przed dom Kosteckich zaczęły zajeżdżać pierwsze powozy.
Była sobota, czyli dzień tradycyjnych obiadów wydawanych przez Madame Salomeę. Od samego rana trwały gorączkowe przygotowania: w kuchni uwijano się niczym w najlepszej restauracji, służące sprzątały pokoje i czyściły srebra, a pani domu z surową miną doglądała wszystkich szczegółów. W swoim mniemaniu była najlepszą gospodynią w okolicy, więc starała się, aby nic nie zakłóciło jej wysokiej samooceny.
Już wystrojona, witała kolejnych gości na ganku.
- Och, pani Załęcka, cóż za piękny kapelusz. Jakby wprost wyjęty z paryskiego żurnala! Vraiment, très chic, ma cherie.
Pani Załęcka, trzydziestoletnia kobieta o nosie godnym Juliusza Cezara wysiadła właśnie – podtrzymywana przez stangreta - z ubłoconego powozu. Bezwiednie dotknęła krwistoczerwonego nakrycia głowy, przystrojonego piórami i wstążkami, a utrzymywanego na głowie dzięki zawiązanej pod wystającą brodą białej kokardzie. Kapelusz rzeczywiście pochodził z żurnala, tyle że z 1821 roku, z czego Salomea doskonale zdawała sobie sprawę. Załęcka kupiła go na licytacji w Tarnowie i nie dało się ukryć, iż wyglądała w nim teraz jak olbrzymi trujący grzyb.
Pani domu przyglądała się temu z goryczą, gdyż w takich właśnie momentach uzmysławiała sobie, jak w istocie prowincjonalna była ta okolica. Udawała przed samą sobą, iż spotkania w jej domu są na światowym poziomie, ale dużo brakowało im do tego ideału. Jej sąsiedzi byli ludźmi bez większego znaczenia i dość ograniczonymi, jeśli chodzi o kwestie najnowszej mody czy intelektualnych prądów. Ona zresztą też nie nadążała za nowinkami. Gdzie niby miała kupować najnowsze kreacje? Na tutejszym targu? Przecież nawet pobliski Kraków był nędzną mieściną w porównaniu z takim Wiedniem czy Paryżem.
- Czy podróż nie była aby nazbyt uciążliwa? – zapytała, odegnawszy ponure myśli.
- Trochę popadało i droga niemożebnie rozmiękła – odpowiedziała Załęcka. - W dodatku te ciągłe patrole. Aż mnie głowa rozbolała od tych…
- Patrole?
-No z powodu zarazy w Bartkowicach.
- Ach, rzeczywiście. Tam grasuje cholera. Wielkie nieszczęście. Dobrze przynajmniej, że to daleko.
Gospodyni ujęła panią Załęcką pod łokieć i wprowadziła do środka.
- Sami sobie winni tej zarazy – zagrzmiał z ciemnego holu January Kostecki, w nieodłącznej rogatywce. – Żyją w brudzie, jak zwierzęta.
- Tatku…- upomniała go Zofia.- Nie wypada.
Blond włosy spięła w kok, pozostawiając tylko loczki po obu stronach twarzy, dzięki czemu można było podziwiać jej długa szyję i gustowne kolczyki. Na dzisiejszy obiad założyła ciemnozieloną suknię z bufiastymi rękawami.
- Nie obchodzi mnie, co wypada, a co nie – huknął starzec. - Wychowałem się nie w pałacach, tylko w obozowiskach pod gołym niebem, gdzie mówi się twardo i prosto. Po żołniersku.
– Oni są ubodzy – odparła cicho.
- Przestańcie się kłócić, moi najdrożsi – przerwał im wspinający się po schodkach ganku mąż pani Załęckiej, prawnik, czyli według Madame „kauzyperda”. Był to pulchny mężczyzna o rumianej twarzy, w wysokim cylindrze, oliwkowym surducie i niebieskich spodniach. Roztaczał wokół siebie mocny zapach wody kolońskiej.- I jedna, i druga strona mają, że tak się wyrażę, trochę racji – mówił dalej, zdejmując lśniący cylinder - jednakże choć jestem prawnikiem, i to z dużym, jak śmiem przypuszczać, doświadczeniem, pozwolą państwo, że nie będę w tej chwili rozstrzygał arcyciekawej kwestii, jaką raczyliście podjąć. Najdroższa pani Zofio, wygląda pani zjawiskowo w tej sukni. Wprost bajecznie, niczym bogini z obrazów Botticellego.
- Dziękuję.
Weszli do salonu, w którym – choć na zewnątrz było jeszcze jasno – zaczęto już zapalać świece. Ustawiony na kominku zegar z brązu wskazywał czwartą. Na przykrytym adamaszkowym obrusem stole służba rozstawiła porcelanowe filiżanki, cukiernicę i czajniczek. Tytus Kostecki stał przy fortepianie i – zadumany, a może po prostu znudzony - cicho wydobywał z niego jakieś dźwięki w wysokim rejestrze. Miał na sobie szamerowany i ściśnięty w talii surdut oraz obcisłe spodnie, spod których wystawały eleganckie pończochy.
- Czy nasz sąsiad, pan Wójcicki zaszczyci nas dzisiaj swoją obecnością? – zapytała pani Załęcka, siadając na krześle z wysokim oparciem.
- Niestety – odparła Madame, w której ręce nagle znalazł się wachlarz. – Musiał pilnie wyjechać do Krakowa. Ludzie u niego mrą jak muchy, ta zaraza dała mu się we znaki.
- Tak jak tamtejszemu kapłanowi?
- Owszem, na całe szczęście ojciec Ksawery zdążył się w porę uratować. Jak widać, Bóg nad nim czuwał.
- Biedny ten nasz Wójcicki.
-Właśnie.
-Biedaczysko. Jeśli straci tę wieś, będzie po nim.
- Ładnie mu się odwdzięczyli za opiekę – mruknął January ze swojego fotela. Siedział już w nim z wyciągniętymi w kierunku płonącego kominka nogami, paląc fajkę. Jego zielony surdut był mocno poprzecierany, podobnie jak spodnie, ale ani myślał zakładać innego stroju. – Zwierzęta nie ludzie, powtarzam. Tylko choróbska roznoszą. Nic dziwnego, że Wójcicki ma same długi.
- Ma je i z innych powodów – odrzekł z ironią w głosie Tytus, wpatrzony w klawiaturę.
- Co tam mruczysz? – zmarszczył brwi January.
- Nie ma przyjemniejszych tematów do dyskusji? – w porę przerwała im matka. Zaraz będzie herbata. A pieczeń już prawie gotowa.
- Nie mogę się doczekać. Pani kuchnia jest zawsze przewyborna – rzekła Załęcka.
- Staram się, jak mogę – odparła skromnie Salomea.
– W jakimś sensie to zasługa naszej Maryny – dodała Zofia, nie patrząc na matkę, która tylko odchrząknęła nerwowo.
Maryna była kucharką państwa Kosteckich już od ponad dwudziestu lat. Małomówna i nieco opryskliwa, od świtu do nocy pracowała w kuchni, więc gospodarze nigdy nie oglądali jej bez założonego na szyję i zawiązanego z tyłu białego fartucha . Z powodu potężnej sylwetki, groźnej miny – podkreślonej dwiema głębokimi bruzdami po obu stronach nosa - i niewyparzonego języka traktowano ją z szacunkiem. Nawet „Generał” January , który był od niej niższy, starał się nie wchodzić kobiecie w drogę.
- Musimy jednak poczekać z tą pieczenią na pozostałych gości – po chwili milczenia odezwała się gospodyni.
- Zaraz, zaraz – zainteresował się nagle Załęcki, który podczas całej tej wymiany zdań na temat obiadu wydawał się pochłonięty zupełnie inną kwestią. - A czy to przypadkiem nie z tej zarażonej wsi pochodziła opiekunka Jadzi? Ta ładna? – zmrużył oko.
- Ta z tym, za przeproszeniem, tyłeczkiem?
Wszyscy umilkli. Tytus zamknął ostrożnie wieko klawiatury i zesztywniał, z twarzą pozbawioną wyrazu.
- Tak – odparła wreszcie Zofia. – Ona była z Bartkowic.
- I pomyśleć, że taka osoba przebywała z dzieckiem pani Zofii – rzekł prawnik. Jak to człowiek nigdy nie wie Tytus wzruszył ramionami.
- To było dawno temu – powiedział na pozór swobodnym tonem. – Od tego czasu się tu nie pokazuje. Nie była zbyt uczciwa ani…cnotliwa.
- A to dopiero! – wykrzyknął Załęcki. - Ładna historia. Diabełek z tej dziewuchy, od razu wiedziałem.
- Witoldzie…-upomniała go żona.
- Dzika kotka…
- Dosyć tych żartów.
- Dobrze, już dobrze, kochanie.
Nie zauważył, że Salomea i Zofia spojrzały na Tytusa z dezaprobatą.
- Oho, ktoś chyba zajechał – rzekła pani Załęcka.
Kolejnym gościem okazał się pan Tomasz Bronicz, poeta i publicysta, który niedawno przyjechał z Krakowa. Czekano na niego ze szczególną niecierpliwością, bo był znakomitym gawędziarzem i zawsze przywoził ze sobą masę nowinek z miasta. W dodatku przyjaźnił się z wieloma znaczącymi osobami.
Dobra zabawa była więc dzisiaj gwarantowana.
A czekał na nich jeszcze deser: zaprosili do siebie rosyjskiego oficera – kawalerzystę.
***
Tymczasem Agnieszka zeszła właśnie ze wzgórza i znalazła się na drodze prowadzącej do dworu. Przemierzała ją wiele razy ze swojej wsi, tyle tylko, że zazwyczaj podwoził ją ktoś furmanką. Tym razem musiała dojść tam na piechotę. Ogromny już brzuch ciążył, spuchnięte nogi sprawiały ból, ale nie mogła się poddać. Ratunek był tuż-tuż, musiała wytrzymać.
Do dworu nie miała już daleko, ale wyglądało na to, że dotarcie tam zajmie jej więcej czasu, niż się spodziewała. Brakowało jej już sił, żeby przedzierać się przez las pełen splątanych korzeni, trzymała się więc błotnistej i rozmiękłej po ostatnim deszczu drogi. Nogi wpadały w wypełnione brunatną wodą i mazią dziury, wyżłobione przez jeżdżące tamtędy furmanki i pańskie powozy. Ślady były świeże, wyglądało na to, że niedawno ktoś jechał w stronę dworu Kosteckich.
Z niepokojem spojrzała na chowające się za korony drzew słońce. Za chwilę zapadnie zmrok i nie będzie widziała przed sobą głębokich kolein. Z jękiem przyspieszyła, nie zważając na ogarniającą ją coraz bardziej słabość.
Może gospodarze się ulitują, posadzą przy piecu, podadzą gorącej zupy, myślała tępo, zmęczona i zmarznięta. Może udostępnią jakąś przybudówkę, gdzie mogłaby w swoim czasie spokojnie urodzić?
Przecież lubiano ją tam, kiedy opiekowała się Jadzią. Pani Zofia na pewno się za nią wstawi, a Madame zawsze ceniła zręczność Agnieszki, pozwalała nawet sznurować jej swoje gorsety. Pan January żył w osobnym świecie, pewnie by nawet nie zauważył obecności kogoś nowego. Jedynym problemem zdawał się Tytus Kostecki. O ile pozostało w nim odrobinę godności i sumienia, powinien pozwolić jej przetrwać.
O ile…
Las zaczął rzednąć i pojawiły się pola uprawne na skraju wsi, przy której znajdował się dwór. Uśmiechnęła się z ulgą. Po obu stronach drogi rosły teraz wierzby, a za nimi rozciągały się pola i pastwiska. Słońce zachodziło, w zapadającej szarówce widziała wracających do domu chłopów. Pod koniec września zaczynały się późne siewy i wykopki. Agnieszka poczuła charakterystyczny zapach ziemi. Zaczęła rozpoznawać znajome twarze ludzi, z którymi kiedyś pracowała, a nawet przyjaźniła się.
Jej nikt z początku nie rozpoznał. Poruszająca się z trudem ciężarna kobieta, okryta bezkształtnym męskim paltem wzbudzała zainteresowanie, ale i lęk.
- Niech będzie pochwalony – powitała ich słabo.
- Na wieki…
-Patrzcie, to przecież Agnieszka! – Zawołał ktoś nagle.
-Ta z Bartkowic? Jezu…
- Przecież w jej wsi zaraza…
- Zapowietrzona. Jak nic, uciekła.
Stanęła na środku drogi, niepewna co dalej. Ludzie stłoczyli się w gromadkę na skraju pola i nikt nie kwapił się, żeby do niej podejść bliżej. Początkowa ciekawość zmieniła się szybko w niechęć i wrogość.
-Wynoś się stąd! Nie zbliżaj się do nas, zarazo nieczysta!
- Jak ci się udało uciec?
- Czarta przekupiłaś?
- Czemuś nie umarła?
- Zwykła kurwa, diabłu dupy dała!
Wielu z tych ludzi znała doskonale, zawsze traktowali ją z sympatią, lecz teraz ich twarze były zacięte.
I przestraszone.
Jakiś wyrostek w nałożonej na bakier czapce podniósł z ziemi grudkę gliny i rzucił nią w kierunku kobiety. Za jego przykładem poszli inni. Agnieszka skuliła się w sobie i ruszyła do przodu. Miała tylko jedną drogę: do dworu. Za nic nie mogła wrócić do lasu.
- Jezu, ludzie, przestańcie! – Od grupki rozwścieczonych chłopów odłączyła się starsza kobieta i stanęła przed nimi, osłaniając Agnieszkę własnym ciałem. – Nie widzicie, że jest brzemienna? Chcecie wziąć na siebie śmierć niewinnego dziecka?
Uniesione w górę dłonie z zaciśniętymi w nich grudkami błota zastygły nagle. Kobieta kobietą, błotem jej krzywdy nie zrobią, ale zabicie nienarodzonego dziecka to już ciężki grzech. Strach było się narażać z tego powodu na wieczne potępienie. Odsunęli się z niechętnym pomrukiem.
-Wracaj, skąd przyszłaś, dziewczyno – zaczerwieniona jeszcze z emocji na twarzy kobieta machnęła w kierunku Agnieszki. – Przez wzgląd na naszą dawną znajomość, wracaj.
Młoda kobieta spojrzała na nią z rozpaczą.
-Nie jestem chora, nie bójcie się. Potrzebuję pomocy.
Niechętne milczenie było aż nazbyt wyraźną odpowiedzią.
-Nie mogę wrócić, ludzie… - jęknęła, opadając bez sił na kolana.
Nikt nie podszedł, nikt jej nie podniósł. Wieśniacy, uciekając spojrzeniami w bok, zaczęli się wycofywać. Po chwili na drodze, wśród gęstniejącego mroku, została tylko klęcząca w błocie kobieta.
Zaczął padać deszcz.
***
Odgłos zbliżającego się powozu otrzeźwił Agnieszkę momentalnie.
Chciała się podnieść, ale nie miała sił. W ostatniej chwili zdążyła się tylko odczołgać na pobocze, kiedy koła powozu przejechały tuż obok, omal nie zaczepiając ośką o szeroką kapotę. Woźnica ściągnął lejce, konie zatrzymały się, a z powozu wyskoczył mężczyzna. Agnieszka była pewna, że podbiegnie do niej, ale on nachylił się nad drogą i zaczął wymiotować. Konwulsje szarpały nim długo i boleśnie. Po chwili dobiegły do niej inne odgłosy. Pasażer powozu miał biegunkę. Agnieszka doskonale znała te objawy…
Nie zauważyli jej. Po dłuższej chwili mężczyzna w rosyjskim mundurze, jak zdążyła zauważyć w świetle latarni zawieszonej przy woźnicy, wsiadł do powozu i uderzeniem dłoni w jego bok, dał znak do odjazdu. Znów została sama na drodze, ale przeżyty chwilę wcześniej wstrząs przywrócił jej siły.
Z trudem podniosła się i ruszyła dalej.
Od drogi odbijała porządnie utrzymana aleja, która prowadziła wprost do dworu. Agnieszka szła teraz poprzez park obsadzony grabami i jesionami. Znała go doskonale. To tutaj znajdowała się wiklinowa altanka, gdzie bawiła się z Jadzią, udając, że to domek Baby Jagi albo szałas w jakiejś nieokreślonej Ameryce, gdzie czaili się dzicy. Po chwili zobaczyła rzęsiście oświetlony dwór, a także bryczki i powozy stojące przed podjazdem.
No tak, pomyślała ponuro. Dzisiaj sobota. Obiad u pani Salomei. Kompletnie o tym zapomniała. Jeśli coś mogło w tej chwili pogorszyć jej sytuację, to właśnie obecność wszystkich tych wyperfumowanych gości.
***
Choć pieczeń okazała się znakomita, chyba nikt nie bawił się dobrze tego popołudnia.
Pan January wściekł się, że żona zaprosiła pod ich dach rosyjskiego oficera i milczał z zawziętą miną. Tytus był rozdrażniony od momentu, kiedy wspomniano o Agnieszce, i unikał udziału w dyskusji. Salomeę znów rozbolała głowa. Z kolei Zofię denerwowały grubiańskie żarty pana Załęckiego i chciałaby jak najszybciej uciec do siebie, aby trochę poczytać. Nawet gość z Krakowa wydawał się zgaszony – nigdy nie lubił tej rodziny, a przede wszystkim starego kozła w rogatywce i jego humorów, dzisiaj zaś szczególnie trudno było mu znieść zatęchłą i pretensjonalną atmosferę panującą w salonie, zatem tylko wciąż nalewał sobie wina, przez co czuł się już pijany. Zastanawiał się ponuro, co go skłoniło do tego, żeby znów przyjąć ich zaproszenie.
Zupełną katastrofą okazała się jednakże wizyta Rosjanina. Nie dość, że pan domu patrzył na niego z nieukrywaną niechęcią, on sam wydawał się chory. Był cały blady, pocił się, twarz miał ściągniętą, prawie nie tknął pieczeni. Wyobrażano sobie, że będzie to postawny dragon, mówiący po francusku bywalec petersburskich salonów, tymczasem zawitał do nich schorowany, brzydki czterdziestolatek o wyłupiastych oczach, mówiący tylko po rosyjsku. I wyglądający tak, jakby z trudem powstrzymywał wymioty.
Tylko Załęccy usiłowali ratować sytuację, tyle że ich miejscowe plotki i odgrzewane anegdoty nie mogły sprostać temu zadaniu.
Nikt chyba nie spodziewał się, że cokolwiek przerwie tę ospałą atmosferę.
- A o czym piszą teraz krakowskie dzienniki? – zwróciła się Salomea do Tomasza Bronicza.- Do nas poczta i prasa przychodzi raz na trzy tygodnie. Zupełnie straciłam rozeznanie.
- O niczym szczególnym. W Mediolanie szalone powodzenie ma nowa opera Belliniego „Lunatyczki”.
- Cóż za dziwaczny tytuł – skwitowała pani Załęcka. – Wielkiego artystę stać chyba na lepszy.
Bronicz zignorował tę uwagę.
-A w Bremie stracono słynną trucicielkę. Wysłała na tamten świat całą swoją rodzinę wraz z dziećmi.
- O mój Boże – westchnęła Salomea. –Jakież to czasy nastały.
- Poza tym nuda. A w samym Krakowie…
Nie dokończył, bo w drzwiach salonu stanęła kucharka. Ujęła się pod boki i spojrzała na wszystkich groźnie.
Salomea zesztywniała.
- O co chodzi, Maryno? – spytała ostro.
- Przybiegł chłopak z pola.
- No i?
- No i mówi, że idzie tu brzemienna kobieta z Bartkowic
- Że co?!
- Tak jak mówię. To ta Agnieszka, co onegdaj u nas robiła. W jednym momencie przestało być nudno.
Książkę Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca kupicie w popularnych księgarniach internetowych: