Königsberg, początek 1896 roku. Detektyw Stanisław Berg podejmuje się prowadzenia kolejnej sprawy. Ma śledzić emerytowanego majora, o którego niepokoi się żona. Jednocześnie Polak odnawia romantyczną relację z piękną Ursulą, którą poznał kilka miesięcy wcześniej. Wkrótce kobieta znika, a śledzony oficer ginie w tajemniczych okolicznościach, w co zostaje wplątany nastoletni pomocnik Stacha, Oskar. Na domiar złego przy wyjściu z miejscowej katedry ktoś strzela do francuskiego ambasadora, który przybył do miasta z oficjalną wizytą. Czy te trzy zdarzenia mają ze sobą coś wspólnego? Czy szykuje się międzynarodowy skandal?
Do lektury Szpiegów i sufrażystek – nowej książki Krzysztofa Beśki – zaprasza Oficynka. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:
Swąd spalenizny był nie do zniesienia. Jeszcze wczoraj, a nawet kilka godzin temu, krótko po tym, jak znaleźli się w piwnicy, dawało się jakoś wytrzymać. Wtedy nikt nie przeczuwał, że tym razem zeszli tutaj na dłużej.
Na zawsze, do grobu, na amen – myślał sobie pewnie ten czy ów, chociaż niepodobna było mówić tego głośno. Za defetyzm wciąż groziło to samo co za dezercję czy wywieszenie białej szmaty: kula w łeb. Choć wszystko zdawało się już przesądzone, a wynik tej bitwy – pewny. Ale przecież każde takie zejście pod ziemię, pod kilka warstw żwiru i betonu, starych łukowatych sklepień z czerwonej cegły, które miały uchronić przed spadającymi na miasto bombami z samolotów i artyleryjskimi pociskami, mogło okazać się ostatnim.
– Vater unser… – zaczął ktoś, mogło się zdawać, że kobieta, ale modlitwa szybko zamieniła się w szept trudny do zrozumienia, kto wie, może nawet dla samej wypowiadającej kolejne słowa.
W końcu zamilkła. Znów zapadła cisza. Złowróżbna, przygniatająca, kompletna, jeśli nie liczyć miarowych oddechów, jęków, tłumionego kaszlu, a może płaczu. Nie wiadomo już, co gorsze: cisza czy ta istna góra żelastwa, przetaczająca się nad głowami. Prawdopodobnie gdzieś niedaleko obracała się w perzynę kolejna kamienica albo nawet kilka na Lipniku czy Knipawie!
Los tej jeszcze się nie dopełnił, stąd ten smród dymu, który dostawał się do piwnicy. Dopalały się meble, które oszczędzono i nie zamieniono na ciepło; komu po srogiej zimie marzyła się wiosna, to się doczekał. Chyba jeszcze nigdy nie było tak gorącego kwietnia jak ten z tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Dopalały się rodzinne pamiątki, których nie zabrano ze sobą. I czołgi, które miały stawić opór nawale. Wreszcie dopalali się ludzie, których mięso i włosy miało woń nieporównywalną z niczym innym. Oni nie zdążyli uciec i schronić się w którejś z piwnic. Albo byli żołnierzami, którym generał Otto Lasch, dowódca obrony miasta, wydał rozkaz walki do ostatniego naboju.
Nie wiadomo, ilu mieszkańców znalazło kryjówkę w podziemiach kamienicy przy Baderstrasse na Starym Mieście. Siedzieli na mokrej podłodze lub kucając pod ścianami. I czekali. Nie, nie na to, aż opuszczą kryjówkę. Nikomu nie spieszyło się oglądać tego, co się dokonało. Czekali na to, aż ktoś ich tutaj znajdzie. Nikt już chyba nie wierzył, że będzie to uśmiechnięty oficer w gumowym płaszczu i w goglach do jazdy motocyklem, który poinformuje, że Wunderwaffe, o której tyle się mówiło, zadziałała. Bardziej prawdopodobny był rzucony do środka granat z długą, drewnianą rączką. Zanim zamieni się w kulę ognia, będzie się staczać po schodkach bez końca. Było przecież wiadomo, że już w Königsbergu są. Oni…
– Pstt, chyba coś słyszę – rozległ się czyjś ostrzegawczy głos. Kilkanaście serc zwolniło bieg, palce kilkunastu par rąk zacisnęły się na częściach ciała najbliższej osoby, a kto takiej nie miał, ten mimowolnie splótł je jak do modlitwy.
– Vater unser…
Po chwili ujrzeli na schodach zachlapane błotem żołnierskie buty, a sekundę później karabin z okrągłym magazynkiem. Wreszcie twarz przybysza. Nie była wcale taka, jak opowiadano. Nie miała skośnych oczu. Właściwie nie różniła od tych, które mijało się na co dzień na ulicach.
– Soldaten? – rzucił Rosjanin.
– Niet! – padła odpowiedź, a stało się to tak szybko, jakby ktoś czekał na pytanie. – Tolko staryje ludzi zdjes’ – dodał po chwili i zaśmiał się krótko, a nawet zakasłał.
Żołnierz coś mruknął. Potoczył wzrokiem po wnętrzu piwnicy. Tak, był pijany. Kilkanaście par oczu śledziło wylot dziurkowanej lufy, z której w każdej chwili mógł bluznąć ogień. To było dla niego jak pierdnięcie, a nazajutrz pewnie nawet by o tym nie pamiętał…
Obraz nagle przeciął ludzki cień. Co trzymał w ręku. Broń? Dopiero po chwili okazało się, że to butelczyna. Jej szkło odbiło promień światła.
– Bieri – rzekł ten sam człowiek, który odezwał się wcześniej.
– Zdarowije!
Rosyjski żołnierz przyjął podarunek, choć przecież mogła to być trucizna. Znów coś mruknął. Może wyraził tym podziękowanie, a może była to groźba, że jak przyjdzie tu znów, lepiej poszuka
– i to nie tylko żołnierza wrogiej armii, ale i kobiety. Jął cofać się rakiem. Brudne buty, które pokonały tysiąc kilometrów, zniknęły. I nie można było odgonić się od myśli, że za chwilę w miejscu, gdzie stał, zatrzyma się granat, rzucony od niechcenia…
Ale nic takiego się nie stało. Jakaś kobieta wybuchnęła płaczem.
– Panie Radtke, jest pan aniołem! – powiedział ktoś do mężczyzny, który rozmawiał z Rosjaninem i, kto wie, może uratował wszystkim życie.
– Oby nie w złą godzinę ten anioł – odrzekł lekko, choć tak naprawdę drżał cały, w myślach zaś dodał, że więcej wódki nie ma i lepiej, żeby coś wymyślili, aby przeżyć następną wizytę.
Oskar Radtke, mężczyzna po sześćdziesiątce, usiadł w kącie, który zajmował wcześniej.
– Będzie dobrze – rzekł. – Trochę ich znam.
Sięgnął do kieszeni spodni, coś z niej wyciągnął. Była to duża, srebrna moneta. Obracał ją w palcach. Gdyby ktoś przypatrzył się jej dłużej, dostrzegłby profil mężczyzny z brodą po jednej jej stronie, a dwugłowego orła po drugiej. Był tam również napis cyrylicą i rok wybicia: tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty piąty.
– Trochę ja was znam… – mruknął pod nosem Oskar.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Szpiedzy i sufrażystki. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: