Do grobowej deski to kolejna książka o przygodach nieustraszonej Molly Murphy. Molly za wszelką cenę pragnie zostać detektywem i utrzymać firmę swojego zmarłego pracodawcy. Nieustraszona Irlandka angażuje się tym razem w aż dwie sprawy. Jedna z nich dotyczy zaginionej Angielki z arystokratycznej rodziny, druga - kradzieży i oszustwa w szwalni. Wrażliwa na niesprawiedliwość społeczną Molly włącza się również w działania na rzecz poprawy warunków pracy szwaczek i spotyka mężczyznę, który będzie konkurował o jej względy z przystojnym kapitanem nowojorskiej policji Danielem Sulliwanem. Molly wielokrotnie znajdzie się w niebezpieczeństwie, ale odwaga i upór pomogą jej wyjść z niejednej opresji. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po kolejną książkę Rhys Bowen, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Noir Sur Blanc. Warto również przeczytać jej fragment, który premierowo publikujemy:
Po południu, kiedy Sid i Gus były zajęte przygotowywaniem uczty homarowej, upięłam starannie włosy, poświęcając na ten cel chyba ze dwadzieścia szpilek, potem włożyłam jedyny porządny kapelusz, jaki znalazłam w szafie, i starając się wyglądać profesjonalnie i poważnie, wyruszyłam na spotkanie z panem Maxem Mostelem. Idąc Bowery na południe, a potem skręcając w Canal Street, czułam coraz większe podekscytowanie i ciekawość. Z całą pewnością nie była to szanowana dzielnica domów mieszkalnych — znajdowały się tu przede wszystkim warsztaty, podupadłe bary i gdzieniegdzie obskurne pensjonaty. Do głowy by mi nie przyszło, żeby szukać klientów w takiej okolicy. Pod numerem 438 nie było żadnych mieszkań. Drzwi na parterze stały otworem, a ze środka dobiegały dźwięki młotków i maszyn do szycia. Jakiś człowiek nakładał bejcę na świeżo zrobione krzesło. Zapytałam go o pana Mostela i zostałam skierowana do drugiego wejścia za rogiem, a potem na górę. Wiedziałam już, że idę do biura, nie do mieszkania. Wspięłam się ciemnymi, wąskimi schodami najpierw na pierwsze, potem na drugie piętro; w końcu na trzecim stanęłam przed drzwiami z tabliczką: Mostel i Klein, moda damska. Zapukałam i weszłam do korytarza, w którym przygotowywano paczki z ubraniami. W pomieszczeniu kręcili się pracownicy, nosząc wielkie pudła. Układali je na prymitywnej platformie przy oknie, po czym spuszczali na ulicę. Zapytałam o pana Mostela.
— Jest w biurze. Dwa piętra wyżej. Proszę przejść przez halę główną i znaleźć schody na samym końcu — powiedział jakiś starszy mężczyzna, ocierając pot z twarzy.
Pokonałam więc jeszcze dwie kondygnacje i zatrzymałam się przed zamkniętymi drzwiami. Zapukałam, a kiedy pozwolono mi wejść, ujrzałam przed sobą ciemną salę pełną ciasno ustawionych stanowisk z maszynami do szycia. W równych rzędach siedziały młode dziewczyny i pochylały się każda nad swoim kawałkiem materiału. Widok nie był mi zupełnie obcy. Kiedyś, gdy imałam się każdego zajęcia, jakie wpadło mi w ręce, pracowałam w podobnym miejscu. Nie podobało mi się ani tam, ani tutaj. W pokoju huczało od maszyn. Sto par nóg naciskało na pedały, sto igieł wędrowało w górę i w dół. Przy ścianach jedna na drugiej leżały bele materiałów. Panowała tu straszna duchota, a podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu. Kiedy kichnęłam, kilka dziewcząt odwróciło się w moją stronę, popatrzyło przez chwilę, a następnie wróciło do swojej pracy. Odniosłam wrażenie, iż żałują, że oderwały się od swoich zajęć. Nikt nie odezwał się ani słowem, gdy szłam przez salę, ale w końcu usłyszałam za sobą męski głos:
— Hej, a ty dokąd?
Właściciel każdej szwalni na świecie zatrudnia przy najmniej jednego wrednego kierownika, który ma za zadanie siać postrach wśród szwaczek. Ten był blady i wątły, a w oczach miał coś, co bardzo mnie zaniepokoiło. Wydawał się zdecydowanie gorszy niż mój przełożony w szwalni, w której kiedyś pracowałam. Na szczęście nic mi nie mógł zrobić. Spojrzałam wyniośle.
— Zmierzam do biura pana Mostela. Może pan zapytać, czy mnie teraz przyjmie?
— Do biura pana Mostela? Widzę, że panna Ważniacka. Jeśli chodzi o pracę, to ja tu rządzę. Szef nie życzy sobie spotkań ze śmierdziuchami.
— Wykąpałam się dzisiaj rano, więc nie jestem śmierdziuchem — odparłam i usłyszałam, jak dziewczęta, które rozumiały angielski, chichoczą.
— Dzisiaj rano otrzymałam list od pana Mostela. Prosił w nim, bym czym prędzej złożyła mu wizytę.
Już miałam mu wręczyć swoją wizytówkę, ale przypomniałam sobie, że sprawa jest poufna i delikatna. Nie ma potrzeby informować tego obrzydliwego typka i jego podopiecznych, w jakiej sprawie odwiedzam ich szefa.
— Chodź za mną — powiedział. — Ale jeśli będzie wściekły, to nie moja wina.
Poprowadził mnie kolejnymi schodami, omijając slalomem stojące niemal na każdym schodku pudełka z nićmi i tasiemkami. Zapukał do drzwi, a potem otworzył je ostrożnie.
— Panienka do szefa. Podobno dostała od pana list.
Minęłam mężczyznę i weszłam do środka. Biuro było malutkie i zagracone. Na podłodze znów leżały bele materiału. W rogu stał manekin w bluzce z falbanami i czarnej spódnicy. Pan Mostel siedział przy biurku, na którym panował niewyobrażalny bałagan. Był mężczyzną przy kości, o pokaźnych szczękach. Wyraźnie pocił się w trzyczęściowym garniturze. W kąciku ust trzymał cygaro.
— Tak. O co chodzi?
Wręczyłam mu wizytówkę.
— Napisał pan do mnie, więc przyszłam.
Spojrzał na wizytówkę, potem na pomocnika.
— No i czego jeszcze tu stoisz?! — krzyknął z silnym akcentem. — Biegiem na dół, zanim któraś z dziewczyn znów schowa sobie parę metrów mojej wstążki pod spódnicę. Dalej, szybko! Raus! I zamknij za sobą drzwi.