Trylogia Czarnych Kamieni powraca!

Data: 2015-10-14 07:11:49 | Ten artykuł przeczytasz w 55 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Trylogia Czarnych Kamieni powraca!

Dla wszystkich fanów twórczości Anne Bishop Wydawnictwo Initium ma dobrą wiadomość! 15 października ukaże się nowe, poprawione wydanie Trylogii Czarnych Kamieni. Dwa pierwsze tomy zostały przetłumaczone na nowo, a wszystkie trzy części ukażą się jednocześnie również w wersji elektronicznej. Dziś przypominamy Wam tom pierwszy - Córkę Krwawych. Przeczytajcie jej obszerny fragment. 

 

W świecie Mrocznego Królestwa, przepełnionego zdradą i korupcją, zasady ustalają Krwawi - rasa czarownic i czarnoksiężników, których moc określają magiczne Kamienie...

 

Przed ponad 700 laty czarownica sabatów Klepsydry ujrzała spełniającą się starożytną przepowiednię - nadejście najpotężniejszej Królowej w historii Krwawych, żywego mitu, Czarownicy, która posiadać będzie więcej mocy niż sam Wielki Lord Piekła.

 

Przepowiednia zaczyna się spełniać...

 

 

Prolog

 

Terreille

Nazywam się Tersa Snuja, Tersa Kłamczucha, Tersa Głupia.

Zapewniam Krwawym rozrywkę na bankietach, kiedy już znudzą ich tańce młodych kobiet i występy muzykantów. Po wypiciu większej ilości wina zawsze domagają się przepowiedni, podszczypując krągłe pośladki dziewek donoszących im jadło. Damy przyglądają się im w tym czasie, decydując, który z nich dostąpi w nocy bolesnych rozkoszy.

Ja też byłam kiedyś Krwawą. Byłam jedną z nich.

Nie, to nieprawda. Nie byłam jedną z nich. Dlatego złamała mnie włócznia Przywódcy, dlatego stałam się rozbitym szkłem – symbolem tego, czym mogłoby być naprawdę.

Życie czarownicy zależy od tego, co się stanie podczas Dziewiczej Nocy – czy będzie uprawiać Fach, czy też zostanie rozbitym naczyniem i zawsze już będzie tęsknić za utraconą częścią siebie. Straci Fach, esencję swojego życia, zachowując jedynie odrobinę magii, wystarczającej do codziennych sztuczek.

Fach jednak można odzyskać – jeśli zapłaci się odpowiednią cenę.

Kiedyś, gdy byłam młodsza, robiłam wszystko, by nie pogrążyło mnie Wykrzywione Królestwo. Wolałam być złamaną i zdrową na umyśle niż złamaną i niespełna rozumu. Wolałam oglądać świat, patrzeć na drzewa i kolorowe kwiaty, a nie na upiorne cienie, które odbijały tylko cząstki mnie.

Tak wtedy myślałam.

Idąc ostatnimi siłami w stronę niskiego taboretu, walczyłam, by pozostać na brzegu Wykrzywionego Królestwa i ostatni raz wyraźnie widzieć fizyczny świat. Ostrożnie położyłam na stoliku obok drewnianą ramę, na której była rozpięta splątana Sieć. Sieć snów i wizji.

Panowie i Damy oczekują, że będę przepowiadała im przyszłość – i zawsze to robię, ale bez uciekania się do magii, lecz mając otwarte oczy i czujne uszy. Zawsze mówię im to, co pragną usłyszeć. Po prostu. Bez krzty magii. Ale nie dzisiaj. Nie dzisiejszego wieczoru.

Od kilku dni słyszę tajemniczy grzmot, jakby wołanie z oddali. Ostatniej nocy poddałam się szaleństwu, chciałam odzyskać Fach jako Czarna Wdowa, czarownica sabatów Klepsydry. Snułam splątaną Sieć, aby zobaczyć wizje i sny. Dzisiejszego wieczoru nie będzie wróżb. Powiem to tylko raz, tylko na tyle wystarczy mi siły. Zanim przemówię, muszę mieć pewność, że wokół znajdują się wszyscy, którzy muszą to usłyszeć.

Czekam. Nie zwracają na nic uwagi. Wciąż od nowa napełniają i wychylają szklanice, a ja wciąż walczę, by utrzymać się na krawędzi Wykrzywionego Królestwa.

Oto i on. Daemon Sadi z Terytorium zwanego Hayll. Piękny. Zimny. Okrutny. Ma uwodzicielski uśmiech i ciało, które jest obietnicą rozkoszy, ciało, którego spragnione są kobiety. Ale przepełnia go zimna, nienasycona wściekłość. Gdy Damy szepczą o jego sprawności w łóżku, raz po raz padają słowa „nieznośna przyjemność”. Dla mnie zawsze jest miły, ale nie wątpię, że jest w nim dość sadysty, aby w równych proporcjach zmieszać ze sobą przyjemność i ból. Tego wieczoru daję mu nadzieję. Tylko trochę, ale to i tak więcej, niż dał mu ktokolwiek inny.

Krwawi są coraz mniej spokojni, w powietrzu gęstnieje złość. Zwykle nie czekam tak długo. Ale dziś się nie spieszę. Po dzisiejszym wieczorze nie będzie to miało znaczenia.

W drugim rogu pokoju czeka jeszcze jeden. Lucivar Yaslana, półkrwi Eyrieńczyk z Terytorium Askavi.

Hayll nie darzy sympatią Askavi, a Askavi nie przepada za Hayll, ale Daemona i Lucivara z niewiadomych przyczyn, ciągnie do siebie. Ich przyjaźń jest trudna, ale tak silna, że nic ich nie rozdzieli. Prowadzili legendarne boje, podczas których zniszczyli tak wiele dworów, że Krwawi unikają ich tandemu jak ognia.

Podnoszę ręce, pozwalam, by opadły na kolana. Daemon mnie obserwuje. Jest niewzruszony, ale wiem, że czeka, nasłuchuje. A ponieważ on słucha, słucha też Lucivar.

– Ona nadchodzi.

Na początku jakby nie usłyszeli. Gdy w końcu dotarły do nich słowa, rozległy się gniewne szepty.

– Głupia suka! – zawołał ktoś, a ktoś inny zapytał:

– Z kim będę się kochać tej nocy?

– A jakie to ma znaczenie? – odparłam i powtórzyłam: – Ona nadchodzi. Świat Terreille rozpadnie się przez jego zachłanność. Ci, którzy przeżyją, będą służyć. Ale niewielu przeżyje.

Dalej zsuwam się z krawędzi. Czuję na policzkach łzy frustracji. Jeszcze nie. Słodka Ciemności, jeszcze nie! Muszę to powiedzieć. Daemon klęka obok mnie, przykrywa moje dłonie swoimi. Mówię do niego, tylko do niego, a przez niego mówię do Lucivara:

– Krwawi w Terreille nie uszanowali tradycji, ośmieszają wszystko, czym jesteśmy. – Zataczam ręką krąg, aby wskazać tych, którzy obecnie rządzą. – Naginają zasady wedle swoich potrzeb. Stroją się, udają. Noszą Krwawe Kamienie, ale nie wiedzą, co to naprawdę znaczy być Krwawym. Mówią o uhonorowaniu Ciemności, ale kłamią. Dla nich ważne są tylko ich ambicje. Krwawi zostali stworzeni po to, by opiekować się Królestwami. Dlatego zostaliśmy obdarzeni mocą. I choć pochodzimy od ludzi, we wszystkich Terytoriach trzymamy się z dala od nich. Ale zbliża się dzień spłaty długu. Dzień, w którym Krwawi odpowiedzą za to, czym się stali.

Słyszę, jak Daemon mówi ze smutkiem:

– Oni są Krwawymi, którzy rządzą, Terso. Kto może żądać spłaty długu? Bękarty takie jak ja?

Ześlizguję się coraz szybciej. Wbijam paznokcie w jego dłonie, mocno, do krwi. Ale on ich nie cofa. Teraz Daemon musi wytężyć słuch, żeby usłyszeć mój szept:

– Ciemności miały Księcia od dawna, od bardzo dawna. Teraz nadciąga Królowa. To może trwać dziesiątki, nawet setki lat, ale ona nadejdzie. – Wskazuję gestem głowy Panów i Damy, siedzących przy stołach. – Do tego czasu oni obrócą się w proch. Ale Ty i Eyrien będziecie tu służyć.

Jego złote oczy zalśniły frustracją.

– O kim mówisz? Jaka Królowa?

– Żywy mit. Sny zrodziły ciało.

Widzę, jak frustrację zastępuje wściekły głód.

– Jesteś tego pewna?

Sala zaczyna wirować. Ostro widzę tylko jego postać. Potrzebuję tylko jego.

– Widziałam ją w splątanej Sieci, Daemonie – szepczę dalej. – Widziałam ją. – Jestem zmęczona, nie mogę już utrzymać się w realnym świecie, ale uparcie trzymam dłoń Daemona, bo muszę powiedzieć mu ostatnią rzecz: – Eyrien, Daemonie.

Zerka na Lucivara.

– Co z nim?

– Jest twoim bratem. Jesteś synem swojego ojca.

Dłużej nie daję rady. Osuwam się w szaleństwo, w otchłań Wykrzywionego Królestwa. Spadam coraz szybciej pośród kawałków mnie samej. Świat wiruje, rozsypuje się. W jego odłamkach widzę moje dawne Siostry. Gromadzą się wokół stołów, są zlęknione, ale skupione. Widzę dłoń Daemona. Wyciągnięta niedbale, jakby przez przypadek, niszczy pajęczą nić mojej splątanej Sieci.

Splątanej Sieci nie można odtworzyć. Czarne Wdowy Terreille mogą próbować, ale nigdy nie będzie to ta sama sieć, i nigdy nie zobaczą tego, co widziałam ja.

W szarym świecie nade mną słyszę swoje wycie. Wyję ze śmiechu. Niżej, w psychicznej otchłani, która jest częścią Ciemności, rozbrzmiewa inny głos, głos pełen radości i bólu, wściekły i uroczysty.

Nie nadchodzi po prostu kolejna czarownica, moje głupie Siostry. Nadchodzi Czarownica.

 

 

Część pierwsza

 

Rozdział pierwszy

 

 

1. Terreille

Lucivar Yaslana, półkrwi Eyrieńczyk, patrzył, jak straż ciągnie w kierunku łodzi szlochającego mężczyznę, który dowodził buntem niewolników. Nie współczuł mu. Na Terytorium Pruul współczucie było luksusem, na który żaden niewolnik nie mógł sobie pozwolić.

Odmówił udziału w buncie. Jego inicjatorzy byli porządnymi ludźmi, nie mieli jednak dość siły, kręgosłupa czy jaj, by zrobić to, co należało. Poza tym nie cieszył ich widok krwi.

Nie wziął w nim udziału, a i tak Zuultah, Królowa Pruul, go ukarała.

Ciężkie kajdany zaciśnięte wokół szyi i na nadgarstkach przetarły mu skórę do żywego mięsa. Czuł pulsujący ból po chłoście. Rozprostował ciemne, błoniaste skrzydła, chcąc ulżyć obolałym plecom.

Strażnik szturchnął go maczugą, jednak zaraz cofnął się pod wpływem pełnego złości syku.

W przeciwieństwie do innych niewolników, którzy okazywali swoją rozpacz i strach, Lucivar nie zdradzał żadnych uczuć. W jego złotych oczach nie było śladu emocji.

Strażnicy wrzucali akurat szlochającego skazańca do starej jednoosobowej łodzi. W przegniłym drewnie widać było dziury, które czyniły ją bardziej przydatną, bo do żeglugi już się nie nadawała.

Skazaniec był drobny i wychudzony, potrzeba było jednak aż sześciu strażników, by zapakować go na łódź. Pięciu trzymało go za głowę, ręce i nogi. Szósty rozsmarował smalec na genitaliach mężczyzny, zanim zatrzasnął drewniane wieko. Pokrywa, z otworami na ręce i głowę, idealnie przylegała do łódki. Strażnicy przywiązali ręce mężczyzny do żelaznych pierścieni na zewnętrznych burtach, po czym zasunęli wieko.

Jeden z nich potrząsnął głową z udawanym przerażeniem.

– Powinien dostać ostatni posiłek, zanim wyruszy w morze – powiedział do pozostałych.

Wybuchnęli śmiechem i pomimo krzyków skazańca zaczęli wrzucać żywność do jego ust. Następnie zapędzili pozostałych niewolników do stajni, w których byli zakwaterowani.

– Szykuje się dobra zabawa, panowie – krzyknął strażnik ze śmiechem. – Pamiętajcie o tym, gdy w przyszłości przyjdzie wam do głowy zdradzić Lady Zuultah.

Lucivar spojrzał przez ramię, ale szybko odwrócił wzrok, gdy zwabione zapachem żywności szczury zaczęły wciskać się do otworów w łodzi.

Po chwili rozległ się rozdzierający krzyk.

 

Światło księżyca przysłonił szary całun chmur. Człowiek w łodzi nie poruszał się. Jego kolana pokrywały krwawe rany – wynik miotania się w łodzi, by odstraszyć szczury. Jego gardło było zdarte od krzyku.

Lucivar przyklęknął za łodzią. Poruszał się powoli i ostrożnie, by brzęk łańcuchów nie zwrócił niczyjej uwagi.

– Nie powiedziałem im, Yasi – wychrypiał więzień. – Próbowali mnie zmusić, ale nic im nie powiedziałem. Zachowałem resztki honoru.

Lucivar podsunął kubek pod jego spierzchnięte wargi.

– Wypij to – szepnął.

– Nie – jęknął skazaniec. – Nie… – Z jego gardła wyrwał się ochrypły szloch.

– Cicho. Postaraj się nie mówić. To pomoże. – Podtrzymując głowę mężczyzny, Yaslana powoli napoił go zawartością kubka. – To pomoże – powtórzył.

– Jestem Wojownikiem Krwawych… – Mężczyzna zaczął niewyraźnie mówić. – Jesteś Księciem Wojowników. Dlaczego oni nam to robią, Yasi?

– Ponieważ nie mają honoru – odparł Lucivar. – Ponieważ zapomnieli, co to znaczy być Krwawym. Arcykapłanka z Hayll jest niczym plaga, która od wieków panoszy się w Królestwie, pochłaniając każde Terytorium, na które się natknie.

– Może więc plebejusze mają rację? – szepnął skazaniec. – Może Krwawi są źli?

– Nie. Jesteśmy, czym jesteśmy – odparł Lucivar, dotykając delikatnie jego czoła i skroni. – Nikim więcej i nikim mniej. W każdym dobro miesza się ze złem. Teraz wśród nas zagościło zło, ono rządzi.

– A gdzie są dobrzy? – Skazaniec mówił coraz ciszej, jakby zapadał w sen.

Lucivar nachylił się i ucałował jego głowę.

– Zostali zniszczeni lub stali się niewolnikami. – Znów podał mu kubek i polecił: – Wypij do końca, mały bracie.

Gdy skazaniec dopił, Lucivar zniknął kubek za pomocą Fachu.

– Czuję się bardzo odważny, Yasi – roześmiał się mężczyzna.

– Jesteś bardzo odważny.

– Te szczury… Nie mam jąder.

– Wiem.

– Płakałem, Yasi. Płakałem przed nimi wszystkimi.

– Nie szkodzi.

– Ale ja jestem Wojownikiem. Nie powinienem płakać.

– Nie zdradziłeś. Miałeś odwagę, wtedy gdy była potrzebna.

– I tak Zuultah zabiła tamtych.

– Zapłaci za to, braciszku. Pewnego dnia ona i do niej podobni za wszystko zapłacą. – Yaslana delikatnymi, choć stanowczymi ruchami masował szyję skazańca.

– Yasi, ja…

Gwałtowny, nagły ruch. Ostry, przeszywający odgłos.

Lucivar puścił opadającą bezwładnie głowę i powoli wstał. Mógł im powiedzieć, że plan się nie powiedzie, że Pierścień Posłuszeństwa może ostrzegać właściciela przed wysysaniem siły i woli. Mógł im powiedzieć, że zniewoliły ich popędy, a człowiek nie jest zdolny do takiego barbarzyństwa, które przyniosłoby im wolność. Mógł im powiedzieć, że istnieje broń okrutniejsza niż Pierścień, która też zapewnia posłuszeństwo, że wzajemna troska ich zniszczy, że jedyna droga ucieczki to samotność, czysty egoizm.

Mógł im powiedzieć to wszystko.

Gdy do niego podeszli, powiedział jednak tylko: „Poświęćcie wszystko”. Odeszli rozczarowani; nie zrozumieli jego słów. Poświęcić wszystko. Była jedna rzecz, której sam nigdy by nie poświęcił.

Ileż to razy, po tym, jak się poddał, po tym, jak ponownie zaciśnięto wokół jego męskości ten okrutny złoty Pierścień, Daemon warczał z wściekłości. Ileż razy przyciskał go do ściany, nazywając głupcem i tchórzem.

Kłamca. Oślizgły, wyszkolony na dworze kłamca.

Dorothea SaDiablo desperacko poszukiwała Daemona Sadiego, gdy zniknął bez śladu. Odnalezienie go zajęło sto lat, a próby jego schwytania pochłonęły dwa tysiące wojowników. Mógł wykorzystać niewielkie, okrutne Terytorium, którym władał, i podbić Królestwo Terreille. Mógł naprawdę zagrozić Hayll i unicestwić wszystkich ludzi. Ale gdy Dorothea przesłała mu przez posłańca list, przeczytał go. A później się poddał.

W liście były tylko dwa zdania: „Poddaj się, zanim nastanie nowy miesiąc. Każdego kolejnego dnia będę zabierać kawałek ciała twojego brata w ramach zapłaty za twoją arogancję”.

Lucivar potrząsnął głową, chcąc pozbyć się uciążliwych myśli. Pod pewnymi względami wspomnienia były gorsze niż chłosta – zawsze prowadziły do Terytorium Askavi, z jego górami sięgającymi po nieboskłon i dolinami pełnymi miasteczek, farm i lasów. Po wiekach grabieży nie było już tak urodzajne jak niegdyś, ale nadal był to jego dom i po stuleciach zniewolenia tęsknił za czystym powietrzem, smakiem zimnej wody ze strumienia, za ciszą lasu, ale przede wszystkim za górami, w których wzrastała rasa Eyrien. Tęsknił za tym wszystkim zwłaszcza tutaj, w Pruul, na gorącym, porośniętym krzakami pustkowiu, gdzie służył tej suce Zuultah. A wszystko przez to, że nie potrafił ukryć swojego wstrętu do Prythian, Arcykapłanki Askavi, nie potrafił opanować się na tyle, by służyć czarownicom, którymi gardził.

Krwawi mężczyźni mieli służyć, a nie rządzić. I choć przez wieki Lucivar zabił wiele czarownic, nigdy nie kwestionował tej zasady. Zabijał je, ponieważ służenie im było obrazą dla Księcia Wojowników Eyrien, który nosił Czarnoszare Kamienie. Nie uważał wcale, że służenie i płaszczenie się to to samo. Ponieważ był mieszańcem – i mimo że jego Kamienie miały swoją rangę – nie wierzył, że zdobędzie władzę, która da mu stanowisko na dworze. A że był wyszkolonym wojownikiem Eyrien i miał wybuchowy charakter, nawet jak na Księcia Wojowników, nadzieje na to, że będzie mógł żyć poza niewolą dworu, były jeszcze mniejsze.

Został schwytany, tak jak wszyscy męscy przedstawiciele Krwawych. Jakaś ich wrodzona właściwość sprawiała, że pragnęli służyć i wiązali się z kobietami Krwawych noszącymi Kamienie.

Lucivar wzdrygnął się. Wciągnął powietrze przez zęby. Rana po chłoście znów się otworzyła; gdy ją ostrożnie dotknął, na ręce została mu świeża krew. Uśmiechnął się gorzko. Stare powiedzenie mówi, że życzenie wypowiedziane w obecności krwi staje się modlitwą do Ciemności.

Zamknął oczy i podniósł rękę w stronę nocnego nieba. Zapadł się w głębię swoich Czarnoszarych Kamieni, tak aby jego pragnienie pozostało niedostępne dla innych, aby nikt na dworze Zuultah nie mógł przeniknąć jego myśli.

Chciałbym choć raz służyć Królowej, którą mógłbym szanować, w którą naprawdę bym wierzył. Królowej silnej, która nie bałaby się mojej siły. Królowej, którą mógłbym nazwać swoją przyjaciółką, pomyślał.

Wytarł rękę o luźne bawełniane spodnie i westchnął, zdziwiony własną naiwnością. Szkoda, że przepowiednie Tersy sprzed siedmiuset lat okazały się tylko rojeniami szalonej kobiety. Kiedyś dawały mu nadzieję. Nadzieję, która przyniosła gorycz, co uświadomił sobie po długim czasie.

Witaj?

Lucivar spojrzał w stronę stajni, w których zakwaterowano niewolników. Wkrótce pora obchodu. Poczeka jeszcze minutę, zanim wróci do ohydnej celi, do zarobaczonego leża ze słomy, do odoru strachu, brudnych ciał i fekaliów. Jeszcze chwilę porozkoszuje się nocnym powietrzem, choć było gorące i pełne kurzu.

Witaj?

Odwrócił się powoli. Jego zmysły pracowały na najwyższych obrotach, umysł poszukiwał źródła tej myśli. Przekaz psychiczny mógł być albo adresowany do wszystkich, którzy przebywali w pewnym obszarze – coś jak krzyk w zatłoczonym pomieszczeniu, albo skierowany do określonej płci lub rangi Kamieni. Albo tylko do jednego umysłu. Czuł, że ta konkretna myśl jest skierowana wyłącznie do niego.

Ale wkoło nie zauważył nic niezwykłego.

Potrząsnął głową. Stawał się nerwowy jak plebejusze, z ich przesądami na punkcie zła czającego się w ciemności.

– Witaj?

Odwrócił się, w ostatniej chwili łapiąc równowagę za pomocą skrzydeł. Instynktownie ustawił nogi w bojowej pozycji. Poczuł się głupio, gdy ujrzał przed sobą dziewczynkę, wpatrującą się w niego szeroko otwartymi oczami.

Była mizerna i drobna, mogła mieć jakieś siedem lat. Nazwanie jej nieładną byłoby zbytnią uprzejmością. Ale nawet w świetle księżyca miała zupełnie niezwykłe oczy. Przypominały Lucivarowi zmierzchające niebo albo głębię wysokogórskiego jeziora. Była ubrana dość porządnie, z pewnością lepiej niż dziecko żebraka. Jej wąską, drobną buzię okalała burza złotych loków.

– Co ty tu robisz? – spytał ostro.

Splotła palce i się zgarbiła.

– Ja… usłyszałam cię. Chciałeś mieć przyjaciela.

– Usłyszałaś mnie? – Jak, do diabła, mogła go usłyszeć? Wprawdzie wypowiedział to życzenie, ale na czarnoszarej nici. W całym Królestwie Terreille tylko on nosił Czarnoszary Kamień. Jedynym Kamieniem ciemniejszym niż jego był Czarny, a jedyną osobą, która nosiła ten Kamień, był Daemon Sadi. Chyba że…

Nie, to niemożliwe.

Nagle dziewczynka przeniosła wzrok na martwego człowieka w łódce, a potem z powrotem na Lucivara.

– Muszę iść – powiedziała cicho, odwracając się.

– Nie, zostań… – szepnął.

Podszedł do niej miękko, krokiem myśliwego skradającego się do swojej ofiary. Zerwała się do ucieczki, ale chwycił ją w ciągu paru sekund. Przerzucił przez nią łańcuch, nie zwracając uwagi na metaliczny łomot, objął w pasie i podniósł. Jęknął, gdy kopnęła go w kolano. Próbowała drapać, wyrwać się, ale bezskutecznie. Gdy zaczęła krzyczeć, zatkał jej usta dłonią. Z całej siły wbiła zęby w jego skórę. Lucivar stłumił wrzask i przeklął pod nosem. Upadł na kolana, pociągając ją za sobą.

– Cicho – szepnął ze złością. – Chcesz ściągnąć strażników? – Prawdopodobnie chciała, liczyła na to, że jej krzyk sprowadzi pomoc. Ale ona znieruchomiała. Lucivar oparł podbródek o jej głowę i głęboko nabrał powietrza.

– Jesteś małą wściekłą kotką – powiedział półgłosem, dusząc w sobie śmiech.

– Dlaczego go zabiłeś? – spytała.

Czy to gra wyobraźni, czy jej głos naprawdę się zmienił? Teraz brzmiał w nim grzmot, skrywał mroczne jaskinie i niebo o północy.

– Cierpiał.

– Nie mogłeś zabrać go do Uzdrowicielki?

– Uzdrowicielki nie zajmują się niewolnikami. Poza tym był za bardzo okaleczony, by mogła mu pomóc Uzdrowicielka. – Przyciągnął dziewczynkę mocniej do piersi, by przestała dygotać. Przy jego jasnobrązowej skórze zdawała się być tak blada… Wiedział, że to nie tylko kwestia jasnej karnacji.

– Przepraszam – odparł. – To było okrutne.

Gdy znów się szarpnęła, podniósł ręce, tak by mogła wymknąć się pod łańcuchem, między jego nadgarstkami. Odskoczyła od niego i upadła na kolana.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– Jak się nazywasz? – spytała wreszcie.

– Nazywają mnie Yasi. – Lucivar parsknął śmiechem, gdy zmarszczyła nos. – Nie ja wybierałem to imię.

– To głupie słowo jak dla kogoś takiego. A jak naprawdę się nazywasz?

Lucivar zawahał się. Eyrianie byli jedną z najbardziej długowiecznych ras. Na swoją reputację pracował przez tysiąc siedemset lat. Gdyby tylko usłyszała którąś z tych wszystkich historii…

Odetchnął głęboko, powoli wypuszczając powietrze, i powiedział:

– Lucivar Yaslana. – Żadnej reakcji. Tylko nieśmiały uśmiech aprobaty. – A ty jak się nazywasz, Kotko?

– Jaenelle.

On też się uśmiechnął.

– Ładnie. Choć myślę, że Kotka pasuje do ciebie równie dobrze. – Prychnęła.

– No widzisz. – Zawahał się, ale musiał o to zapytać. – Czy twoja rodzina odwiedza Panią Zuultah? – Między domysłami, że zabił tego niewolnika, a całkowitą pewnością Zuultah, była zdecydowana różnica. Przekonałby się o niej przy słupkach do chłosty.

Jaenelle skrzywiła się.

– Kogo?

Naprawdę wyglądała jak mały kociak polujący na wielkiego owada.

– Zuultah. Królową Pruul.

– Co to jest Pruul?

– To jest Pruul. – Lucivar zatoczył ręką, wskazując krainę wokół. Przeklął kilka razy po eyrieńsku, gdy łańcuchy zabrzęczały. – Skoro nie pochodzisz z Pruul, a twoja rodzina nie składa tu wizyty, to skąd jesteś? – Gdy się wahała, wskazał głową łódź. – Umiem dotrzymać tajemnicy.

– Jestem z Chaillot.

– Chai… – Lucivar stłumił kolejne przekleństwo. – Znasz eyrieński?

– Nie. – Jaenelle uśmiechnęła się. – Chociaż zdaje się, że właśnie poznałam kilka słów.

Powinien się roześmiać czy ją udusić?

– Jak się tu dostałaś?

Skrzywiła się, patrząc w milczeniu na skalistą ziemię między nimi.

W końcu wzruszyła ramionami.

– W ten sam sposób, w jaki podróżuję w inne miejsca.

– Jeździsz na Wietrze? – zapytał podniesionym tonem.

Jaenelle podniosła palec, aby sprawdzić ruch powietrza.

– Nie ma bryzy ani nic podobnego. – Lucivar wyszczerzył zęby. – Wiatry. Sieci. Paranormalne drogi w Ciemnościach.

Nagle się ożywiła.

– Czy tym właśnie są? – Lucivarowi udało się powstrzymać kolejne przekleństwo. Jaenelle pochyliła się nieco.

– Zawsze jesteś taki drażliwy?

– Cóż, większość ludzi uważa, że jestem kutasem.

– Co to znaczy?

– Nieważne. – Podniósł ostry kamień i narysował na ziemi krąg. – To jest Królestwo Terreille – powiedział i położył w środku okrągły kamień. – To jest Czarna Góra, Ebon Askavi, gdzie spotykają się Wiatry. – Pociągnął promienie od okrągłego kamienia w stronę obwodu koła. – To są linie wiążące. – Narysował mniejsze kółka wewnątrz dużego koła. – A to linie radialne. Wiatry są niczym pajęcza sieć. Możesz podróżować po liniach łączących lub radialnych i zmieniać kierunek w miejscach ich przecięcia. Dla każdej rangi Krwawych Kamieni jest inna sieć. Im ciemniejsza, tym więcej linii łączących i radialnych i tym szybsza sieć. Możesz przemieszczać się po sieci, która odpowiada randze twoich Kamieni lub niższej, chyba że podróżujesz w Pojeździe prowadzonym przez kogoś na tyle silnego, by mógł jeździć po sieci, lub jesteś chroniona przez kogoś, kto sam może jeździć po sieci. Jeśli spróbujesz, możesz tego nie przeżyć. Rozumiesz?

Jaenelle przygryzła dolną wargę i wskazała na przestrzeń między pasmami.

– A co, jeśli chcę dostać się tutaj?

Lucivar potrząsnął głową.

– Musiałabyś przedostać się z sieci z powrotem do Królestwa w możliwie jak najbliższym punkcie i podróżować dalej w jakiś inny sposób.

– To nie w ten sposób się tu dostałam – zaoponowała.

Lucivar drgnął. W pobliżu nie było nici żadnej sieci. Dwór Zuultah specjalnie znajdował się w jednym z tych pustych obszarów. Jedynym sposobem, aby dostać się tam bezpośrednio z Wiatrów, było opuszczenie sieci i szybowanie przez Ciemności, co nawet dla najlepszych i najsilniejszych było ryzykowne. Chyba że…

– Chodź do mnie, Kotko – powiedział łagodnie. Gdy stanęła przed nim, położył ręce na jej drobnych ramionach. – Często podróżujesz?

Powoli skinęła głową.

– Ludzie mnie wzywają. Tak jak ty.

Tak jak? Matko Noc!

– Posłuchaj mnie, kotko. Dzieci są narażone na wiele niebezpieczeństw.

W jej oczach zagościł dziwny wyraz.

– Wiem.

– Wróg nierzadko nosi maskę przyjaciela, a potem jest zbyt późno, żeby uciec.

– Tak – wyszeptała.

Potrząsnął nią delikatnie, zmuszając, by na niego spojrzała.

– Terreille to niebezpieczne miejsce, zwłaszcza dla małych kotków. Proszę, wróć do domu i nie włócz się więcej. I… nie odpowiadaj na wołania ludzi.

– Ale wtedy już nigdy cię nie zobaczę.

Przymknął złote oczy. Nóż wbity w serce sprawiłby mniej bólu.

– Tak. Ale zawsze będziemy przyjaciółmi. Nie żegnamy się na zawsze. Gdy dorośniesz, odnajdę cię, albo ty odnajdziesz mnie.

Jaenelle znów przygryzła wargę.

– Ile trzeba mieć lat, żeby być dorosłą?

Wczoraj. Dziś.

– Jakieś siedemnaście. Wiem, brzmi to jak cała wieczność, ale w rzeczywistości tak nie jest. – Nawet Sadi nie potrafiłby kłamać lepiej. – Obiecasz mi, że nie będziesz się włóczyć?

Jaenelle westchnęła.

– Obiecuję, że nie będę się włóczyć po Terreille.

Lucivar podniósł ją i okręcił.

– Zanim odejdziesz, nauczę cię jednej rzeczy. Przyda ci się, jeśli ktoś zechce złapać cię od tyłu. – Gdy przećwiczyli chwyt, Lucivar pocałował ją w czoło i cofnął się o krok. – A teraz zmykaj. Lada moment straże przyjdą na obchód. I pamiętaj: Królowa nigdy nie łamie obietnicy złożonej Księciu Wojowników.

– Zapamiętam – obiecała, ale zawahała się. – Gdy dorosnę, będę wyglądać inaczej. Jak mnie rozpoznasz?

Lucivar uśmiechnął się.

Dziesięć lat czy sto, jaka to różnica? Zawsze i wszędzie rozpozna te szafirowe oczy.

– Rozpoznam. Do widzenia, Kotko. Niech Ciemność cię utuli.

Uśmiechnęła się jeszcze, a potem zniknęła. Lucivar wciąż patrzył w miejsce, w którym stała. Czy rozmowa z nią była dobrym pomysłem? Pewnie nie.

Usłyszał dźwięk otwieranej furtki. Szybko starł rysunek i przemknął cieniem do stajni. Przeszedł przez zewnętrzną ścianę i gdy tylko ułożył się w celi, strażnik otworzył zakratowane okienko w drzwiach.

Zuultah, w całej swej arogancji, była przekonana, że jej zaklęcia powstrzymują niewolników od korzystania z Fachu w celu przenikania przez ściany celi. Dla Lucivara przechodzenie przez zaklętą ścianę było wprawdzie niewygodne, ale z pewnością nie niemożliwe.

Suka będzie miała o czym myśleć. Gdy straże znajdą już tego nieszczęśnika w łodzi, będzie podejrzewała, że to sprawka Lucivara. Ona zawsze go podejrzewała, gdy na dworze działo się coś złego. I zwykle miała rację.

Być może powinien stawić opór, gdy strażnicy próbowali przywiązać go do palików do chłosty. To wytrąciłoby z równowagi Zuultah, a gwałtowne emocje przytłumiłyby psychiczny zapach dziewczynki, który wciąż unosił się w powietrzu.

Tak, mógłby sprawić, że Lady Zuultah nigdy nie zda sobie sprawy, że przez jej Królestwo przeszła właśnie Czarownica.

 

2. Terreille

Lady Maris zwróciła twarz w stronę dużego lustra.

– Możesz już odejść.

Daemon Sadi wyślizgnął się z łóżka. Ubierał się powoli, z błyskiem szyderstwa w oczach, świadomy, że obserwuje go w zwierciadle. Zawsze patrzyła w lustro, gdy ją obsługiwał. Ekshibicjonizm? A może udawała, że mężczyzna w lustrze o nią dba, że podnieca go jej szczytowanie? Głupia suka.

Maris przeciągnęła się i westchnęła rozkosznie.

– Przypominasz mi dzikiego kota z tą jedwabistą skórą i muskulaturą. – Daemon narzucił na ramiona białą jedwabną koszulę. Dziki kot? Trafne porównanie. Jeśli kiedykolwiek go rozzłości, jeśli przekroczy granice jego niewielkiej tolerancji wobec słabej płci, z radością pokaże jej swoje pazury. Szczególnie jeden, niewielki szpon.

– Jesteś taki piękny. – Ponownie westchnęła.

Tak, był piękny. Jego twarz, tajemnicze dziedzictwo, była arystokratyczna i wyrzeźbiona tak idealnie, że nazwanie jej przystojną byłoby sporym niedomówieniem. Był wysoki i barczysty. Jego umięśnione, perfekcyjne ciało obiecywało przyjemność. Głos miał niski i przyjemny, nieco chrapliwy, a jego uwodzicielski ton zawsze wzruszał kobiety. Jego złote oczy i gęste, czarne włosy były charakterystyczne dla długowiecznych ras Terreille, ale złotobrązowa skóra miała nieco jaśniejszy odcień niż skóra haylliańskich arystokratów – przypominała raczej skórę przedstawicieli rasy Dhemlan. Ciało Daemona było jego bronią, o którą zawsze dbał.

Włożył czarny żakiet. Jego ubrania także były rodzajem broni, od skąpej bielizny po idealnie skrojone garnitury. Nektar kuszący kobiety nieświadome zagrożenia.

Maris spojrzała na niego, wachlując się dłonią.

– Nie pocisz się nawet przy tej pogodzie – powiedziała z wyrzutem.

Uśmiechnął się szyderczo.

– A dlaczego miałbym się pocić?

Maris usiadła na łóżku i przykryła się prześcieradłem.

– Jesteś okrutnym, zimnym sukinsynem.

Uniósł jedną ze swoich pięknych brwi.

– Myślisz, że jestem okrutny – wymruczał. – I oczywiście masz rację. Jestem koneserem okrucieństwa.

– I jesteś z tego dumny? – Maris zamrugała, aby powstrzymać łzy. Jej twarz napięła się, uwydatniając zmarszczki. – Wszystko, co o tobie mówią, to prawda. Nawet to. – Wskazała ręką na jego podbrzusze.

– To? – zapytał, choć doskonale wiedział, co ma na myśli. Jak każda inna podobna do niej kobieta wybaczyłaby mu wszystko, gdyby tylko doprowadziła go do erekcji.

– Nie jesteś prawdziwym mężczyzną. Nigdy nie byłeś.

– Znowu masz rację. – Daemon włożył dłonie do kieszeni spodni. – Zawsze sądziłem, że to dyskomfort spowodowany przez Pierścień Posłuszeństwa… – Na jego twarzy znów zagościł zimny, drwiący uśmiech. – Być może, gdybyś go zdjęła…

Maris zbladła, jakby zaraz miała stracić przytomność. Wątpił, czy zechce sprawdzić jego hipotezę. Gdyby uwolniła go od Pierścienia, sama nie przeżyłaby minuty. Tak było w przypadku większości czarownic, które obsługiwał.

Nie przestając się uśmiechać, usiadł obok niej na łóżku.

– A więc sądzisz, że jestem okrutny. – Jego uwodzicielskie zabiegi sprawiły, że w oczach Maris zalśniło pożądanie.

– Tak… – szepnęła, wpatrując się w jego kształtne usta.

Daemon pochylił się, zaskoczony tym, jak szybko rozchyliła wargi do pocałunku. Jej spragniony język bawił się z nim, a kiedy uniósł głowę, spróbowała przyciągnąć go do siebie.

– Czy naprawdę chcesz wiedzieć, dlaczego się nie spociłem? – spytał z zabójczą łagodnością.

Widział, że się waha. Żądza walczyła w niej z ciekawością.

– Dlaczego?

Znów się uśmiechnął.

– Ponieważ, moja droga Lady Maris, twoja rzekoma inteligencja śmiertelnie mnie nudzi, a ciało, które uważasz za piękne i z którym tak się obnosisz, nie nadaje się na padlinę dla wron.

Dolna warga Maris zadrżała.

– Jesteś sadystycznym brutalem.

Zsunął się z łóżka.

– Jeszcze tego nie wiesz. Gra jeszcze się nie zaczęła.

– Wynoś się – wycedziła. – WYNOŚ SIĘ!

Opuścił sypialnię, ale zatrzymał się na chwilę pod drzwiami. Jej bolesny szloch był idealnym kontrastem dla jego drwiącego śmiechu.

 

Lekki wiatr mierzwił włosy Daemona, gdy szedł żwirowaną ścieżką przez ogrody. Rozpiął koszulę, ciesząc się pieszczotą wiatru. Ze złotej papierośnicy wyjął długiego, cienkiego papierosa. Dym spokojną strużką wypłynął z jego ust i nozdrzy, tłumiąc woń Maris.

Spojrzał w okna.

Światło w jej sypialni zgasło.

Głupia suka. Nie znała zasad gry, którą prowadziła. Nie – ona nie znała zasad gry, którą on prowadził. Miał tysiąc siedemset lat, był w kwiecie wieku. Odkąd pamiętał, nosił Pierścień Posłuszeństwa kontrolowany przez Dorotheę SaDiablo, Arcykapłankę Hayll. Jako nieślubny syn jej kuzyna, wychowywał się na jej dworze, kształcił się i szkolił, aby służyć Czarnym Wdowom Hayll. Opanował Fach w dostatecznym stopniu, aby służyć tym wiedźmom, gdy tego chciały. Oddawał się rozpuście na dworach, które dawno obróciły się w pył, gdy ludzie Maris zaczynali dopiero budować miasta. Niszczył czarownice lepiej niż ona to robiła. Ją także mógł zniszczyć. Doprowadzał do upadku dwory, pustoszył miasta i wszczynał wojny, mszcząc się za łóżkowe gierki.

Dorothea karała go, zaprzedawała w niewolę na kolejnych dworach, ale przecież Maris i jej podobne nie są wieczne. W przeciwieństwie do niego. Jego stworzenie wiele kosztowało Dorotheę i pozostałe Czarne Wdowy Hayll.

Krew Hayll zawodziła. Niewielu przedstawicieli jego pokolenia nosiło ciemniejsze Kamienie. Dorothea, kiedy już została Arcykapłanką, robiła wszystko, by wyeliminować silniejsze czarownice, które mogłyby zagrozić jej panowaniu. Ograniczyła szeregi swoich uczennic do Stu Rodzin Hayll – czarownic noszących jaśniejsze Kamienie oraz kobiet Krwawych, które miały niewielką władzę, lecz jako jedyne były zdolne do współżycia z mężczyznami Krwawych i powicia im zdrowych dzieci.

Teraz potrzebowała przedstawiciela ciemnej krwi – kogoś, kto mógłby się związać z jej Siostrami – Czarnymi Wdowami. Z radością poniżała go i torturowała, ale nigdy nie posunęła się dalej. Nie mogła go zniszczyć, ponieważ chciała, aby zasiał ziarno życia w łonach jej Sióstr. Wykorzystywała więc te głupie kobiety pokroju Maris, aby go zmiękczyć i skłonić do poddania.

Ale on nigdy by się nie poddał.

Siedemset lat temu Tersa oznajmiła mu, że nadchodzi żywy mit. Siedemset lat oczekiwania, poszukiwania, obserwowania. Siedemset lat nadziei. Siedemset rozdzierających serce lat. Odmówił poddania się. I nie chciał nawet myśleć o tym, czy postąpił słusznie. Odmówił, bo jego serce nieprzytomnie tęskniło za tą dziwną, cudowną, przerażającą istotą, jaką była Czarownica.

W głębi duszy ją znał. Spotykał ją w snach, ale nie potrafił przywołać w myślach jej twarzy. Kiedy tylko próbował się na niej skupić, spowijała ją mgła. Mógł ją zobaczyć jedynie w szacie z ciemnej, ale przejrzystej pajęczej nici, szacie spływającej z jej ramion, gdy szła, szacie, która rozchylała się, odsłaniając skórę. Wyobrażał sobie, że w pokoju unosi się jej zapach, budzi go i sprawia, że wtula twarz w jej poduszkę, podczas gdy ona odchodzi do swoich obowiązków.

To nie było pożądanie – żar ciała był niczym w porównaniu z pragnieniem umysłów – choć fizyczna przyjemność była obecna. Chciał jej dotknąć, poczuć ciepło jej skóry, posmakować jej słodyczy. Chciał ją pieścić, dopóki oboje nie zapłoną pożądaniem. Chciał spleść swoje życie z jej życiem, tak by zatarły się ich granice. Chciał zamknąć ją w swoich silnych ramionach i czuć, że należą do siebie; chciał ją posiąść, zdominować i być zdominowanym.

Głęboko wierzył w to, że urodził się, by być jej kochankiem.

Daemon zapalił kolejnego papierosa. Zgiął serdeczny palec prawej ręki, ząb węża wysunął się gładko i oparł na spodniej części długiego, pomalowanego na czarno paznokcia. Uśmiechnął się. Maris zastanawiała się, czy ma pazury. Tak, to maleństwo zrobiłoby na niej wrażenie – choć nie trawołby ono długo, gdyż jad ukryty w woreczku poniżej paznokcia był niezwykle silny.

Miał szczęście, że osiągnął dojrzałość płciową później niż większość mieszkańców Hayll. Ząb węża pojawił się w czasie, w którym nastąpiły inne zmiany. Zaskoczyło go to, ponieważ był przekonany, że mężczyzna nie mógł być naturalną Czarną Wdową. Na dworze, na którym wtedy służył, mężczyźni nosili długie, polakierowane paznokcie, nikogo więc nie zdziwiło, gdy powielił ten trend.

Nawet Dorothei. Nigdy nie odgadła, kim, a właściwie czym naprawdę jest. Uważał, że to dziwne, bo czarownice sabatu Klepsydry specjalizowały się w truciznach i ciemnych aspektach Fachu, podobnie jak w snach i wizjach. Ale gdyby odgadła, z pewnością próbowałaby trwale go okaleczyć. Jeszcze zanim złożył Ofiarę Ciemności, gdy nosił Czerwony Kamień, mogło jej się to udać. Ale teraz, nawet przy wsparciu sabatu, drogo by ją to kosztowało. Pomimo Pierścienia Posłuszeństwa Książę Wojowników z Czarnym Kamieniem był potężnym przeciwnikiem dla Kapłanki z Czerwonym Kamieniem.

Właśnie dlatego ich ścieżki rzadko się ostatnio krzyżowały. Dorothea trzymała Daemona z dala od Hayll i jej dworu. Dysponowała jednak argumentem, dla którego był jej posłuszny – życiem Lucivara. Gdyby nie położono go na szali, Daemona nic by nie powstrzymało. Lucivar… i dżoker, którego Tersa dorzuciła do gry o podległość i panowanie. Dżoker, o którym Dorothea nie wiedziała, a który zakończy jej rządy w Terreille.

Kiedyś Krwawi rządzili sprawiedliwie i mądrze. Ich miasteczka w Dystrykcie były zadbane i uczciwie traktowały podległe im osady Landen. Królowe Dystryktu służyły na dworze Królowej Prowincji. Królowe Prowincji z kolei służyły Królowej Terytorium, najsilniejszej i najlepszej, wybieranej przez większość Krwawych – kobiet i mężczyzn – z ciemniejszymi Kamieniami.

W tamtych czasach nie trzeba było niewolić silnych mężczyzn, żeby nad nimi panować. Byli wierni swojej Królowej, a ona dobrze ich traktowała. Służyli jej z własnej woli, a w razie potrzeby oddawali za nią życie. Skomplikowany trójkąt rang Krwawych nie odciskał się tak mocno na pozycji społecznej. Ranga Kamienia i kasta miały takie samo, jeśli nie większe znaczenie. Rządzenie społeczeństwem było jak taniec, w którym prowadzenie zmieniało się w zależności od uczestników. Zawsze jednak w centrum tanecznego kręgu była Królowa.

Dorothea oczekiwała, że gdy pozbędzie się silnych Królowych, które stanowiłyby dla niej konkurencję, mężczyźni oddadzą się jej, Kapłance, tak jak poddali się Królowej. Oni jednak nie spełnili jej oczekiwań. Zaczęła się więc kolejna czystka, po której Dorothea zdobyła najgroźniejszą ze wszystkich broni – sztab zlęknionych mężczyzn. Pozbawiali oni władzy słabsze kobiety, aby poczuć się silni i móc terroryzować te, które zakładają Pierścień potencjalnie silnym mężczyznom.

Nakręcało to spiralę wypaczeń w społeczeństwie Dorothei, ale zmiany te rozprzestrzeniły się też na inne Terytoria. Daemon widział, jak kolejne krainy kruszyły się i rozsypywały wskutek niepohamowanych wynaturzeń Krwawych w Hayll. Widział, jak silne Królowe, które zbyt wcześnie poznawały tajemnice alkowy, wracały po Dziewiczej Nocy złamane i bezużyteczne.

Widział to i nad tym rozpaczał, wściekły i sfrustrowany. Tak niewiele mógł zrobić aby to powstrzymać… Bękart nie ma pozycji społecznej. Niewolnik tym bardziej, niezależnie od kasty, w której się urodził, niezależnie od rangi Kamieni, które nosił. Gdy Dorothea prowadziła grę o władzę, on prowadził swoją. Ona niszczyła Krwawych, którzy się jej przeciwstawiali. On niszczył Krwawych, którzy ją popierali.

W końcu wygrała. Wiedział o tym. Pozostało niewiele Terytoriów, które nie żyłyby w cieniu Hayll. Askavi już wieki temu stanęło na Hayll okrakiem. Dhemlan jako jedyne Terytorium we wschodniej części Królestwa wciąż walczyło, choć już ostatkiem sił, aby pozostać wolnym od wpływów Dorothei. Było jeszcze kilka małych Terytoriów na dalekim zachodzie, które nie zostały podbite. Ale w ciągu następnego stulecia, góra dwóch, Dorothea z pewnością zaspokoiłaby swoje ambicje. Hayll położyłoby się cieniem na całe Królestwo, a ona zostałaby Arcykapłanką, absolutną władczynią Terreille, zwanego kiedyś Królestwem Światła.

Daemon zgasił papierosa i zapiął koszulę. Zanim pójdzie spać, musi jeszcze zająć się Marissą, córką Maris.

Przeszedł kilka metrów, gdy czyjś umysł zażądał jego uwagi. Odwrócił się od domu i ruszył za mentalnym sygnałem. Nie miał wątpliwości co do źródła tych splątanych myśli i chaotycznych obrazów. Ale co ona tu robiła?

Gdy dotarł do małego zagajnika na obrzeżach ogrodów, sygnały ucichły.

– Tersa? – szepnął.

Usłyszał szelest krzewów za plecami. Czyjaś koścista dłoń zacisnęła się na przegubie jego ręki.

– Tędy – powiedziała Tersa, ciągnąc go ścieżką. – Sieć jest krucha.

– Tersa… – Poczuł szarpnięcie. – Tersa…

– Cicho, chłopcze. – W jej głosie zabrzmiała złość.

Daemon skupił się na uchylaniu przed nisko zwisającymi gałęziami i omijaniu wystających korzeni. Zaciskając zęby, zmuszał się, aby nie zwracać uwagi na poszarpane ubranie, które okrywało jej wychudzone ciało. Tersa, dziecko Wykrzywionego Królestwa, była na wpół dzika; przez strzępy tego, czym kiedyś była, widziała świat w upiornych odcieniach szarości. Wiedział, że gdy jest skupiona na swoich wizjach, nie ma sensu mówić do niej o sprawach tak przyziemnych, jak jedzenie czy ubranie.

Dotarli do polany z trzema tabliczkami z kamienia. Dwie z nich podpierały trzecią. Daemon zastanawiał się, czy ten symboliczny ołtarz to naturalny twór, czy może dzieło Tersy. Na tabliczce była tylko drewniana ramka podtrzymująca splątaną Sieć Czarnej Wdowy.

– Uważaj – rozkazała Tersa, gdy rozcierał bolący nadgarstek.

Paznokciem kciuka lewej dłoni ułamała paznokieć palca wskazującego, który momentalnie zmienił się w ostrze. Skaleczyła nim środkowy palec prawej ręki i upuściła po kropli krwi na każdą z czterech nitek mocujących sieć do drewnianej ramki. Krew zabarwiła dół górnych nitek i górę dolnych. Gdy krople spotkały się pośrodku, pajęcza sieć rozjarzyła się blaskiem.

Przed ramką zawirowała mgła, zmieniając się po chwili w kryształowy, prosty kielich, który większość ludzi uznałaby za pospolite naczynie. Daemon uważał, że był elegancki i piękny, ale do ołtarza przyciągało to, co znajdowało się wewnątrz kryształu. Tańcząca w kielichu mgła zawierała moc, która wędrowała wzdłuż jego nerwów i wiła się wokół kręgosłupa, szukając ujścia w okolicach lędźwi. Była to płynna moc o strasznym natężeniu, o potędze wykraczającej poza ludzkie wyobrażenie. A on pragnął jej całym sobą.

– Zobacz. – Tersa wskazała mu brzeg kielicha.

Od małego odprysku z krawędzi kryształu do podstawy kielicha biegło cienkie pęknięcie. Daemon widział, jak się pogłębia. Mgła znowu zawirowała. Od dołu przez nóżkę naczynia przeniknął pęd.

Zbyt kruchy, pomyślał, gdy pęknięcia się mnożyły. Kielich był zbyt delikatny, aby pomieścić taką moc.

Przyjrzał się dokładniej: pęknięcia, wbrew temu, jak widział to najpierw, zaczynały się na zewnątrz i biegły do środka. To znaczy, że groziło mu coś, co znajdowało się poza nim.

Zadrżał, widząc, jak do nóżki wpływa coraz więcej mgły. To była wizja. Nie mógł zrobić nic, aby ją zmienić. Ale wszystko w jego wnętrzu aż krzyczało, żeby coś zrobił, żeby otoczył kielich mocą, ochronił go. Wiedząc, że w tej chwili niczego nie może zmienić, wyciągnął przed siebie rękę. Kielich rozprysnął się na kawałki, zanim Daemon go dotknął. Kryształowe okruchy rozsypały się na prowizoryczny ołtarz.

Tersa podniosła kawałek dna, w którym wciąż wirowała odrobina mgły. Większość była jednak uwięziona wewnątrz nóżki.

Spojrzała na Daemona ze smutkiem.

– Wewnętrzną sieć można porwać bez rozbijania kielicha – powiedziała. – A kielich można rozbić bez niszczenia wewnętrznej sieci.

Oblizał usta. Nie potrafił opanować drżenia.

– Wiem, że wewnętrzne sieci to nasza istota, nasze Ja, które czerpie z naszej wewnętrznej mocy, ale kielich… Nie wiem, co oznacza kielich.

Ręka Tersy zadrżała lekko. To ona. To ona jest rozbitym kielichem.

Przymknął oczy. Rozbity kielich. Rozbity umysł. Tersa miała na myśli obłęd.

– Daj mi rękę – powiedziała.

Był zbyt wytrącony z równowagi, by się przeciwstawić. Wyciągnął do niej lewą dłoń. Tersa złapała ją i nacięła jego nadgarstek wyszczerbioną krawędzią kielicha. Ścisnął drugą ręką skaleczony nadgarstek, patrząc w zdumieniu na Tersę.

– Dzięki temu nigdy nie zapomnisz tej nocy – powiedziała drżącym głosem. – Zostaniesz z tą blizną na zawsze.

– Dlaczego jest taka ważna? – zapytał, opatrując ranę chusteczką.

– Już powiedziałam – nie pozwoli ci zapomnieć. – Tersa przecięła pasma splątanej Sieci kawałkiem kryształu, po czym i kielich, i sieć znikły. – Nie wiem, czy to się stanie, czy może się stać… Wielu nici w sieci nie mogłam zobaczyć. Niech Ciemność da ci odwagę. Będziesz jej potrzebował.

– Odwagę do czego? – zapytał, ale Tersa odwróciła się już. – Terso!

Spojrzała na niego przez ramię. Powiedziała trzy słowa. A potem zniknęła.

Pod Daemonem ugięły się nogi. Skulił się na ziemi, dysząc ciężko. Strach ściskał mu żołądek. Co jedno miało wspólnego z drugim? Nic. Nic! Będzie tam, obrońca, tarcza. Będzie!

Ale gdzie?

Starał się wyrównać oddech.

Gdzie?

Na pewno nie na dworze Maris.

Wrócił do domu późnym rankiem, brudny i zbolały. Jego nadgarstek pulsował, głowę rozpierał ból. Zbliżał się do tarasu, gdy z ogrodu wybiegła Marissa. Stanęła przed nim, opierając ręce na biodrach. W jej spojrzeniu irytacja mieszała się z głodem.

– Miałeś przyjść wczoraj do mojego pokoju. Jesteś niegrzeczny. Gdzie byłeś? – Zlustrowała go z góry na dół. – Jesteś cały brudny. Musisz przyjść do mnie i wytłumaczyć swoje zachowanie.

– Jestem zmęczony – rzucił, przeciskając się obok. – Idę do łóżka.

– Zrobisz, co każę! – Sięgnęła ręką do jego krocza.

Jego dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku tak szybko i z taką siłą, że Marissa padła z krzykiem na kolana, zanim zdążyła zdać sobie sprawę z tego, co się stało. Ściskał coraz mocniej, niemal miażdżąc jej kości. Uśmiechał się przy tym dobrze jej znanym, zimnym i brutalnym uśmiechem.

– Nie jestem „niegrzeczny”. Niegrzeczni są mali chłopcy – wycedził i odepchnął ją od siebie. Po czym, robiąc krok nad jej rozciągniętym na płytach dziedzińca ciałem, dodał: – Jeśli jeszcze raz dotkniesz mnie w ten sposób, zostaniesz bez ręki.

Idąc korytarzami, miał świadomość, że służący przed nim uciekają. Ciągnął się za nim zapach przemocy. Nie dbał jednak o to. Wszedł do swojego pokoju, zrzucił ubranie i legł na łóżko. Patrzył w sufit, bojąc się zamknąć oczy, ponieważ za każdym razem, gdy je zamykał, widział roztrzaskany, kryształowy kielich.

Trzy słowa.

Ona już przyszła.

 

3. Piekło

 

Kiedyś był Uwodzicielem, Egzekutorem, Arcykapłanem Klepsydry, Księciem Ciemności, Wielkim Panem Piekła.

Kiedyś był Mężem Cassandry, potężnej Królowej Czarnych Wdów, noszącej Czarny Kamień, ostatniej Czarownicy, która przemierzała Królestwa.

Kiedyś był jedynym w historii Księciem Wojowników z Czarnymi Kamieniami, z usposobieniem i mocą, które budziły lęk.

Kiedyś był jedynym mężczyzną, który był Czarną Wdową.

Kiedyś rządził Terytorium Dhemlan w Królestwie Terreille oraz jego siostrzanym Terytorium w Kaeleer, Królestwie Cieni. Jako jedyny mężczyzna w historii rządził samodzielnie, bez Królowej, i z wyjątkiem Czarownicy był jedynym członkiem Krwawych, którzy rządzili Terytoriami w dwóch Królestwach.

Kiedyś był mężem Hekatah, arystokratycznej Kapłanki Czarnych Wdów wywodzącej się z jednej ze Stu Rodzin Hayll.

Kiedyś wychowywał dwóch synów, Mephisa i Peytona. Bawił się z nimi, opowiadał im bajki, leczył obdarte kolana i złamane serca, uczył ich Fachu i Prawa Krwawych, a także miłości do ziemi, muzyki, sztuki i literatury. Zachęcał ich, by uważnie obserwowali, co Królestwo ma do zaoferowania – aby uczyć się bez konieczności podbijania. Pokazywał, jak tańczyć na przyjęciach i jak i tańczyć na chwałę Czarownicy. Uczył ich, jak zostać Krwawymi.

Ale to wszystko było dawno. Bardzo dawno temu.

Saetan siedział spokojnie przy palenisku, owinąwszy nogi dywanikiem. Bez zainteresowania przewracał stronice książki, popijając yarbarah. Nie czerpał jednak przyjemności ani ze smaku, ani z temperatury krwawego wina.

Przez ostatnią dekadę był niczym cichy inwalida, który nie opuszcza swego gabinetu, znajdującego się głęboko pod Dworem. Wcześniej, przez ponad pięćdziesiąt tysięcy lat, był władcą Ciemnego Królestwa, niekwestionowanym Wielkim Lordem Piekła. Ale nie dbał już o nie. Nie dbał o umarłe demony – rodzinę i przyjaciół. Nie interesował się innymi upiornymi mieszkańcami tego Królestwa, Krwawymi, którzy nawet gdy ich ciała umarły, wciąż byli zbyt silni, by powrócić do Ciemności. Był stary i czuł się zmęczony. Samotność, którą dźwigał na swych barkach, zaczynała go przytłaczać swym ciężarem. Nie chciał już być Strażnikiem, jednym z żywych trupów. Pragnął spokoju. Pragnął zatopić się z powrotem w otchłań Ciemności. Jedyną rzeczą, która powstrzymywała go przed staraniem się o zwolnienie, była obietnica złożona Cassandrze.

Splótł długie palce, zakończone pomalowanymi na czarno paznokciami, i skierował złociste oczy na portret wiszący między dwiema biblioteczkami na przeciwległej ścianie.

Kazała mu obiecać, że zostanie Strażnikiem, który będzie mógł poruszać się między żywymi, gdy narodzi się jego córka. Córka z jego duszy, nie z lędźwi. Córka, którą widziała w splątanej Sieci.

Złożył tę obietnicę, ponieważ to, co powiedziała, sprawiło, że jego nerwy tańczyły jak pajęcza sieć na wietrze. Złożył tę obietnicę, ponieważ była to cena za wyuczenie go na Czarną Wdowę.

I dotrzymał słowa. Ale jego córka nigdy nie przyszła na świat.

Uporczywe pukanie do drzwi.

– Wejść. – Jego niski głos brzmiał jak zmęczony szept, był śladem tego, czym był kiedyś.

Do pokoju wszedł Mephis SaDiablo i w milczeniu stanął za krzesłem Saetana.

– Czego chcesz? – Mephis był jego najstarszym synem, od czasu wojny między Terreille a Kaeleer żył jak demon.

Teraz się zawahał.

– Dzieje się coś dziwnego.

Spojrzenie Saetana powędrowało w stronę ognia.

– Może się tym zająć ktoś inny. Niech Hekatah się temu przyjrzy. Zawsze chciała rządzić samodzielnie.

– Nie – odparł Mephis z niepokojem.

Saetan spojrzał na niego. Widział, jak z trudem przełyka ślinę.

– Twoi bracia? – zapytał, niezdolny ukryć ból. Był skończonym głupcem, rzucając zaklęcie, które na chwilę przywróciło mu życiodajne nasienie. Nie żałował, że spłodził Daemona i Lucivara, ale przez całe stulecia torturowały go myśli o tym, co ich dotknęło.

Mephis potrząsnął głową. Utkwił wzrok w ciemnoczerwonym marmurze.

– Na wyspie cildru dyathe.

Saetan zadrżał. Piekło nie budziło w nim strachu, ale cildru dyathe, dzieci żyjące jako demony, zawsze napełniały go bezgraniczną rozpaczą. W Piekle martwi przyjmowali formę, w jakiej rozstali się z życiem. Zimne Królestwo nigdy nie było miejscem przyjemnym, ale patrzenie na te dzieci, na to, co im wyrządzono, było nie do zniesienia. Przebywały tylko na tej wyspie, by nie kontaktować się z dorosłymi. Nigdy nie ingerował w ich życie, jedynie Char, wybrany przywódca, pojawiał się u niego czasem, by odebrać książki, gry i inne rzeczy, które pomagały im przetrwać nieubłagane lata.

– Cildru dyathe radzą sobie same – powiedział Saetan, bawiąc się frędzlami dywanika. – Przecież wiesz.

– Ale… – Mephis zawahał się. – W ciągu ostatnich tygodni pojawiała się była tam jakaś obca siła. Zawsze tylko na chwilę, ale zdołałem ją wyczuć. Czuł ją też Prothvar, gdy przelatywał nad wyspą.

– Zostaw to w spokoju. – Złość przywróciła głosowi Saetana siłę. – Może znalazła jakiegoś bezdomnego szczeniaka.

Mephis głęboko nabrał powietrza.

– Hekatah już posprzeczała się o to z Charem. Dzieci ukrywają się przed każdym, kto się zbliża. Gdyby miała jakieś upoważnienie …

Przerwało mu głośne walenie do drzwi. Zanim Saetan zdążył odpowiedzieć, drzwi otworzyły się szeroko i do pokoju wszedł Andulvar Yaslana, dawny eyrieński Książę Wojowników z Askavi. W krok za nim zmierzał jego wnuk, Prothvar, dzierżąc w dłoni kulę okrytą czarną tkaniną.

– Powinieneś coś zobaczyć, SaDiablo – oznajmił Andulvar bez zbędnych wstępów. – Prothvar przyniósł to z wyspy cildru dyathe.

Saetan przywołał na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania. W młodości on i Andulvar byli niezwykłymi przyjaciółmi, służyli razem na wielu dworach. Ich przyjaźni nie zdołała zniszczyć nawet Hekatah, triumfalnie obnosząc się z dzieckiem Andulvara – z dzieckiem, które miało być owocem jego lędźwi. Nawet wtedy nie odwrócił się jednak przeciwko jedynemu mężczyźnie, którego nazywał swoim przyjacielem – któż zresztą winiłby mężczyznę za wplątanie się w sieć intryg Hekatah – ale położyło to kres jego burzliwemu małżeństwu.

Patrzył teraz na trzech mężczyzn, w trzy pary złocistych oczu – i we wszystkich widział tę samą niepewność. Mephis był Księciem Wojowników z Szarym Kamieniem, którego niewiele mogło wyprowadzić z równowagi; Prothvar – Wojownik Eyrien z Czerwonym Kamieniem był wojownikiem z urodzenia i wyszkolenia, a Andulvar, Książę Wojowników Eyrien, nosił Czarnoszary Kamień, drugi pod względem mocy. Każdy z nich był silnym, odważnym mężczyzną, ale teraz wyglądali na naprawdę przestraszonych.

Ich strach, gdy się pochylił, naruszył kokon obojętności, którym otoczył się przed dekadą. Jego ciało było już słabe, wspierał się na lasce, ale umysł wciąż miał ostry, Czarne Kamienie aktywne, a sprawność w Fachu bliską perfekcji. Wiedział już, że będzie potrzebował całej swojej siły i wszystkich umiejętności, aby poradzić sobie z tym, co dzieje się na wyspie cildru dyathe.

Andulvar ściągnął tkaninę, odsłaniając kulę. W oczach Saetana zaiskrzyło niedowierzanie.

Motyl. Nie, to nie był zwykły motyl. To był potężny twór wyobraźni, zamknięty wewnątrz kuli i delikatnie trzepoczący skrzydłami. Ale Saetana zdziwiły głównie jego kolory. W Piekle, królestwie wiecznego zmierzchu, wszelkie barwy były tłumione. Ale to stworzenie, w odcieniu pomarańczowej dyni, miało skrzydła łączące w sobie błękit nieba, złoto rozgrzanego słońca i soczystą zieleń wiosennej trawy. Nagle jednak, pod wpływem wzroku Saetana, wszystko to zlało się w jedną plamę. Motyl utracił swój kształt i barwę.

Ktoś na wyspie cildru dyathe powołał to wspaniałe dzieło magii i potrafił utrzymać kolory żywych Królestw w miejscu, które kolorów pozbawiało.

– Prothvar rzucił kulę na tego motyla – oznajmił Andulvar.

– One od razu się rozpływają – powiedział Prothvar przepraszającym tonem, przyciągając do tułowia ciemne, błoniaste skrzydła.

Saetan wyprostował się.

– Przyprowadź do mnie Chara, Lordzie Yaslana. – Jego głos był jak cichy grzmot, rozkazujący, ale pieszczotliwy.

– Nie przyjdzie tu z własnej woli – zastrzegł Prothvar.

Saetan spojrzał na niego i powtórzył:

– Przyprowadź do mnie Chara.

 

Q

Wielki Lord Piekła splótł smukłe palce. Pierścień z Czarnym Kamieniem na jego prawej dłoni lśnił wewnętrznym ogniem.

Chłopiec usiadł naprzeciwko niego, przy ogniu, i utkwił wzrok w podłodze. Wyraźnie starał się opanować strach.

Saetan obserwował go spod przymkniętych powiek. Od tysiąca lat Char był przywódcą cildru dyathe. Miał dwanaście, może trzynaście lat, gdy ktoś spalił go na stosie. Wola życia była w nim jednak silniejsza niż słabość ciała – przemknął przez Wrota, aby skończyć w Ciemnym Królestwie. Jego skóra była tak poparzona, że nie dało się określić jego rasy. A jednak zebrał inne, równie okaleczone dzieci i stworzył dla nich bezpieczny świat – wyspę cildru dyathe.

Byłby dobrym wojownikiem, gdyby tylko pozwolono mu dorosnąć, pomyślał Saetan.

Andulvar, Mephis i Prothvar stali za krzesłem Chara, skutecznie blokując drogę ucieczki.

– Powiedz mi, kto robi te motyle, Char? – zapytał cicho

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje