To nie duchy, nie bogowie! Fragment książki „Wisznia ze słowiańskiej głuszy"

Data: 2019-06-12 12:47:13 | Ten artykuł przeczytasz w 12 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - To nie duchy, nie bogowie! Fragment książki „Wisznia ze słowiańskiej głuszy

W słowiańskim grodzie Szeligów nad Dnieprem żyła piękna Wisznia. W dziewczynie, o której krążyły pogłoski, że jest córką bogini Mokoszy, zakochał się Rua, wódz Hunów. Wkrótce Hunowie i Szeligowie dostali się do awarskiej niewoli. Rozpoczęła się długa, niebezpieczna tułaczka. Czy zwycięży zło zasiane przez bezwzględny lud Awarów?

Pasjonująca, pełna przygód historia Wiszni jest wędrówką po terenach Rusi, Bizancjum i ziemiach, na których kiedyś powstanie państwo Polan. To burzliwy okres starć różnych światów i kultur. Rzeczywistość miesza się z legendą, w ludzkich duszach nienawiść walczy z miłością silniejszą od śmierci. Czas upływa, a świat zmienia się jak w dniu, gdy piorun poraził jedno ze świętych drzew Szeligów. Czy to znak, że nadchodzą nowe czasy?

Do lektury powieści Wisznia ze słowiańskiej głuszy zaprasza Wydawnictwo Szara Godzina. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowe fragmenty książki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

Zewsząd otaczała ich puszcza. Szli ledwie widocznym traktem wydeptanym raczej przez dzikie zwierzęta niż przez ludzi. Co i rusz droga znikała, więc przedzierali się przez gąszcz, obmacując pnie, bo mech na nich rósł długimi brodami od północnej strony. Trzymali się zbitą gromadą, przerażeni, bo dziki zwierz i groźne licha dawały znaki tajemniczymi pokrzykiwaniami, trzaskami i jękami. Szli, nie mogąc na siebie spojrzeć. Mężczyźni unikali wzroku kobiet, a one nie śmiały podnieść na nich oczu. Ustawieni w długim szeregu, pilnowani ze wszystkich stron przez potężnych jeźdźców uzbrojonych po zęby, groźnych i okrutnych, wędrowali na zachód od tylu dni, że księżyc już nieraz schudł, zniknął i narodził się na nowo. Wlekli się dniami, a nocami ciągle na nowo przeżywali swoją hańbę. Dnie były długie, ale kiedy zmierzchało i łacno było zbłądzić po puszczy, zatrzymywali się. Piesi padali na ziemię ze zmęczenia, a Awarowie wyruszali na łowy. Snuli się po koczowisku i wyłuskiwali te kobiety, które spodobały się im w czasie dnia. Ustawiali je pod najbliższym drzewem, walili na mech w wolnym miejscu, przewieszali przez zwalony pień i zabierali się za męską robotę na oczach mężów, braci, ojców i ukochanych. Zwijała się potem jedna z drugą w splugawiony, nieszczęsny kłębek, modląc się do Doli, by już tej nocy nikt po nią nie sięgnął. A oni, mężczyźni, przytroczeni po sześciu, dziesięciu do jednej kłody, by im się uciekać nie chciało, patrzyli na to, przeżuwając wstyd, że nie potrafią uchronić własnych kobiet. Zastanawiali się, co teraz ze zhańbionymi mają zrobić. Ale durne było takie myślenie, bo przecież nic już od nich nie zależało. Posłuszni musieli być swoim panom, więc tylko niżej spuszczali głowy.

Jedynie Wysz przykuty na samym skraju kłody szeptał:

– Nie płacz, Dzienia! To musi się kiedyś skończyć. Dojdziemy, rozkują nas, a wtedy uciekniemy…

– A co ja teraz, Wysz, a co ja teraz… – pochlipywała dziewczyna.

Ładna była i rzadko się trafiały takie noce, by tylko jeden awarski wojownik po nią sięgał. Zwykle kilku w kolejce się ustawiało, a potem leżała zużyta, zeszmacona. Nazwać tego nie umiała, mówić o tym nie mogła, a jednak czuła… I Wysz to wiedział.

– Ziemię każdy orze, a jednak święta jest – powiedział. Skąd mu się taki argument wziął? – Tak i ty dla mnie święta pozostaniesz.

A jej od tych słów łzy się puściły z oczu jak ze źródła obfitego. Dobre to były łzy, niosące pokój duszy.

Słyszała te słowa Wisznia. Nie szlochała, choć jej los nie był lepszy. Zacięła się w sobie, a w duchu jak oset wyrastała nienawiść i głuszyła wszystko, co dobre w niej było i piękne. Jeden znaczniejszy Awar sobie ją upatrzył. Przychodził noc w noc, ręce jej zawiązywał wokół pnia i postępował tak, jak pasterze czasem czynią z owcą. Zostawiał potem na pośmiewisko z odzieniem zarzuconym na głowę i gołym tyłkiem.

Przysiadła na piętach, rękoma objęła pień, najwyżej jak mogła, by spódnica opadła na biodra. Była wściekła i chora z upokorzenia. Pragnienie zemsty paliło tak gorące, że czuła dreszcze. I Wysz jej nie kochał. To akurat bolało najmniej. Gdzieś znikły jej marzenia o nim przytłoczone nieszczęściami i wściekłością na los. Nie potrafiła jak inne ugiąć się przed Dodolą, poddać. Tarła wiążącymi ją rzemieniami o szorstką korę drzewa. Ale więzy tym razem były wyjątkowo grube. Z przerażeniem stwierdziła, że nie da rady sama się uwolnić. Rozejrzała się wokół. Ciemno się już zrobiło. Obóz spał. Wycieńczeni, nieludzko zmęczeni całodzienną wędrówką ludzie nie mogli jej pomóc. Chciała krzyczeć z bezsilnej wściekłości, kiedy usłyszała szmer.

– Kto? – zapytała z przestrachem, bo niczego dobrego nie spodziewała się po wolnych ludziach.

– Ciii. – Usłyszała. – Ja, Rua…

Wyszedł z ciemności z tą swoją ohydną gębą, niewysoki, na potwornie krzywych nogach. Kiedy zaczął rozcinać jej więzy, zobaczyła, że dłonie aż po nadgarstek ma niemal całkowicie odarte ze skóry. Musiało go boleć, kiedy ciął ostrym kamieniem twarde rzemienie na przegubach jej rąk, ale żaden mięsień jego twarzy nawet nie drgnął.

– Zabiję gada! – wysyczała mu prosto w ucho.

Pokręcił głową.

– Chodź ze mną…

– Muszę zabić gada – powtórzyła.

– Już zabiłem. Chodź…

Więzy puściły. Wreszcie mogła wstać i się wyprostować. Był niewiele wyższy od niej.

– Nie mogę. Jaga umrze, jeśli jej nie pomogę… Zabiłeś go?

– Tak… Kiń na kulawą! Chodź!

Obruszyła się gwałtownie. Zostawić ciotę? Nigdy! Co on może rozumieć, pokurcz krzywonogi, paskudny! Ale zabił go…

– Musisz uchodzić! Znajdą cię, zamęczą w najokrutniejszy sposób! To bestie. Smoki… – wyszeptała. Choć nie miała w sobie żadnych cieplejszych uczuć do niego, huńska gęba dalej była dla niej odrażająca, to nie chciała patrzeć na jego mękę.

– Muszę – zgodził się Rua. – Nie odejdę daleko. Zagwiżdż, gdy będziesz w potrzebie. Bez ciebie nie ma dla mnie życia.

Patrzyła za nim, kiedy ostrożnie, by nie trzasnęła mu pod stopami sucha gałązka, odchodził w mrok. Miała jeszcze powiedzieć, że te poranione ręce powinien obłożyć liśćmi babki, ale nie zrobiła tego. Niech idzie! Jego nieludzka brzydota ponownie nią wstrząsnęła. Niech idzie szczęśliwie! Jakże musiał się siłować, by wyciągnąć dłonie z okowów! – pomyślało jej się tak jakoś samo, a potem zmęczenie ogarnęło ją nagle i uśpiło.

W całym obozie nie spał tylko kowal. Siedział oparty o ciężką kłodę, do której go przykuto razem z sześcioma innymi nieszczęśnikami. Odrzucił w tył głowę i wpatrywał się w gwiazdy. Żadna chmura ich nie przesłaniała. Wyruszyli wiosną, tymczasem na niebie już widać było trzech Kosiarzy[1]. W domu nad Dnieprem wychodziliby w pole z sierpami na żniwo. Ech, wyrwać się stąd, uciec z niewoli! Te myśli nie pozwalały mu spać. Jak uwolnić tych wszystkich ludzi? Jak podnieść bunt przeciw Awarom? Jak uciec? Popatrzył na śpiącą niedaleko Jagę. Z nią uciekać trudno, bez niej niemożliwe. Tylko opiece bogów i Wiszni okaleczona kobieta zawdzięczała to, że tak daleko uszła na niesprawnej nodze. Kowalem szarpały gryząca niemoc i bezsilność.

Jak on może tak spokojnie spać? – myślał, patrząc na leżącego obok Brocha. Po śmierci Starego to on obwołał się przywódcą rodu. To przed jego domostwem stała tamga[2], księżyc z rogami uniesionymi do góry, znak rodowy Szeligów. To on powinien o ten ród dbać.

Tymczasem Broch śnił o potędze. Ulegać silniejszemu musiał zawsze. Kiedyś był to Stary, teraz giął grzbiet przed Laghaną, wielkim Obrem, który upodobał sobie Wisznię. Ale we śnie widział, jak podnosi się bunt przeciwko Laghanie, jak dosyć mają już wojowie tej niewoli u skośnookiej i ciemnolicej dziczy, jak idą wszyscy za nim i krzyczą: „Biała siła! Biała siła!”, a on podnosi potężną, nabijaną krzemieniem maczugę, w której zaklęto moc jego rodu. Widział we śnie, jak daje nią sygnał do ataku, wszyscy idą za nim, on kiścień puszcza w ruch i rozwala gadzi pysk, a wrzask za nim potężnieje, huczy: „Biała siła! Biała siła!”. Już wir bitewny go pochłania, już Broch dźga swą włócznią wroga, a wrzask za nim potężnieje, że słów rozpoznać nie można, ale moc jest!

Aż poczuł ból, jakby go kto smagnął korbaczem! Wrzask nie ustawał, lecz to darli się Awarowie. Już nie dumny okrzyk, ale podobne do szczeknięć i trudne do zrozumienia rozkazy słychać było wszędzie. Wstawać! Chcą, żeby wstawać! Broch podniósł się pospiesznie i schował przed razami za kowalem.

– Ktoś zabił Laghana – szepnął mu Wilk.

Broch najpierw zdrętwiał z przerażenia, ale kiedy zobaczył, że wloką na środek majdanu Wisznię, odetchnął z ulgą.

– Jak dziewka mogłaby zabić woja?! – Usłyszał głos Kowala i odwrócił się do niego ze złością.

– Cicho, głupi! Jej nie pomożesz, a na nas ściągniesz razy! Zresztą to zdzira wyrypana już na wszystkie strony!

Cisnęli się wszyscy. Szeligowie, Hunowie i Awarowie. Każdy wyciągał szyję, bo tak jeszcze nie było, by niewolnicy się Obrom zbuntowali. Toż to zuchwalstwo niesłychane! Ciekawość ich pchała, szyje wyciągali, by zobaczyć, co się będzie działo.

Bicz mlasnął i owinął się wokół Wiszni, a w tej samej chwili Awar, który wymierzył jej raz, sięgnął ręką do szyi i zwalił się na ziemię bez życia.

– Każdego to spotka, kto podniesie na nią rękę! – Jaga była gotowa osłonić dziewczynę własnym ciałem, stanęła więc obok niej, wyciągnęła dłonie z rozstawionymi w magicznym geście palcami. – To córka Mokoszy!

Broch spojrzał na nią z wściekłością. Co sobie myślą te baby?! Ściągną na nich jeszcze większe nieszczęście! Tu chytrość jedynie mogłaby pomóc! On sam miał zamiar tak się Obrom przymilić, by to jego postawili na czele ich gromady. Mógłby dalej rządzić swoimi, tyle że za awarskim przyzwoleniem, z ich poręką! A te durne…

Zaszczekali między sobą Awarowie, któryś zgiął się nad trupem, rękę mu odchylił i wszyscy zobaczyli małą strzałę tkwiącą w gardle. Ukryli się szybko za końmi, rozejrzeli wkoło, ale w gąszcz zewsząd otaczający polanę nikt nie miał ochoty wejść. Cisza zapanowała. Nawet ptaki, zwykle rankami czyniące rwetes, umilkły. Zamarli w nasłuchiwaniu. Naraz w jednym z kątów polany znowu rozległo się awarskie szczekanie, a wszyscy zrozumieli przynajmniej jedno słowo: Rua!

Więc to nie duchy, nie bogowie! Rua uciekł!

Dlaczego Hun zabił jednego z Awarów? Tego Broch nie potrafił zrozumieć. Rozumiała za to z nagła uwolniona Wisznia i coś na kształt wdzięczności zaczęło lęgnąć się w jej duszy.

[1]Gwiazdy z gwiazdozbioru Oriona, przez dawnych Słowian nazywane tak, bo ustawione były na niebie jak kosiarze podczas kośby. Orion w czerwcu i lipcu był niewidoczny, a pojawiał się na niebie pod koniec siódmego miesiąca lub na początku sierpnia i zwiastował żniwa.

[2]znak plemienny czy rodowy u ludów Wielkiego Stepu; służył także do oznaczenia własności

Przeczytajcie kolejny fragment książki! Powieść Wisznia ze słowiańskiej głuszy możecie już kupić w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Wisznia ze słowiańskiej głuszy
Katarzyna Maludy2
Okładka książki - Wisznia ze słowiańskiej głuszy

W słowiańskim grodzie Szeligów nad Dnieprem żyła piękna Wisznia. W dziewczynie, o której krążyły pogłoski, że jest córką bogini Mokoszy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy