To ma być urlop? Fragment książki „Kość niezgody"

Data: 2025-02-17 12:21:01 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 30 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Ola i Baśka wyjeżdżają na wakacje do Rzymu. Tam niespodziewanie jedna z nich staje się świadkiem morderstwa. Policja szybko znajduje kozła ofiarnego i zamyka sprawę. Nie podoba się to dociekliwym turystkom, które jak zwykle mają swoje zdanie i nie słuchają głosu rozsądku. Z uporem dążą więc do znalezienia sprawcy, wikłając się przy tym w wiele zabawnych zdarzeń, a pomagają im w tym nietypowi ochraniarze. 

Cięty język bohaterek, ich specyficzne poczucie humoru i niewątpliwy talent detektywistyczny sprawiają, że takiego śledztwa dostojne mury rzymskich budowli jeszcze nie widziały.

Kość niezgody - grafika promująca książkę
 

Do przeczytania powieści Moniki Lech Kość niezgody zaprasza Oficynka.

– Czytałam wiele książek, które nie miały w sobie krzty humoru i były przez to prawie nie do zniesienia. Nie było tego małego zaworu bezpieczeństwa, którym jest humor. Czasem tylko on stoi między nami a szaleństwem, w które chce nas wpędzić świat – mówi w naszym wywiadzie Monika Lech.

Kość niezgody Moniki Lech to powieść, która od pierwszych stron urzeka stylem, błyskotliwymi dialogami i niespieszną, ale wyrafinowaną intrygą – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji Kości niezgody

W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zamieściliśmy premierowy fragment książki Kość niezgody. Dziś prezentujemy kolejną odsłonę tej historii:

Zielonooki mężczyzna patrzył z uśmiechem na oddalające się sylwetki dwóch kobiet. Wyciągnął komórkę.

– Luca? Czego jeszcze mi o swoich pięknych znajomych nie powiedziałeś? Nie, nic osobistego, nie śmiałbym, bracie, pytać cię o żadne kwestie prywatne. Daj spokój, wyluzuj. Przecież ci obiecałem, że zadbam o ich bezpieczeństwo, i robię to. Oznaczyłem obie urocze panie. Są w pełni zabezpieczone. Jestem tego absolutnie pewien. Moją własną pieczęcią, nikt z naszej strony nie będzie w stanie zrobić im krzywdy. Dodatkowo są pilnowane, jak… Tak, dokładnie jak prosiłeś. Sam użyłbym innego słowa. „Prosić” jest nazbyt słabe i nie oddaje waszej histerii, paniki, popłochu, a może i trwogi. Mówić dalej? OK, wiedziałem, że zrozumiesz. Ale nie, nie oceniam. Mam za to dobrą wiadomość i może przestaniecie się grupowo hiperwentylować. Wampiry pożyczyły mi kilka ich dziewczyn, bo twoje panie mogłyby się poczuć zagrożone, gdyby tylko nasi chłopcy się za nimi ciągali. Tak, od Fabrizia, trzy panny. Najstarszy Fabrizia powiedział mi jeszcze, że przypadkiem wpadł na jakieś specjalne wsparcie. Nie wiem, nie chciał powiedzieć, ale się śmiał. Obawiać się? Nie? Uruchomić swoje kanały i dowiedzieć się, o co mu chodzi? Nie? Dobrze. Luca, wyluzuj trochę! – Parsknął śmiechem po dłuższej chwili słuchania, co ma do powiedzenia głos w komórce. – Zaprawdę powiadam ci, kiedy Baal przyjeżdżał, to się tak nie spinałeś. – Zmarszczył brwi. – Dobra, nie wiem, co to łazanki i makowiec, ale wiem, co znaczą „skarby”. Skarby skarbami, chłopie, ale to są żywi ludzie, kobiety z krwi i kości, nie wasze wyobrażenia! Pamiętaj, że nie wolno ich w muzeum zamykać. Ani w sejfie. Może byście trochę odpuścili i dali im spokój, co? To nie są dzieci, dobrze sobie radzą. Są szczęśliwe! No dobra, ale myślę, że przesadzacie.

Rozłączył się śmiejąc i zniknął z dworca Termini, jakby nigdy go na nim nie było. Razem z nim zniknęła miniaturowa kałuża.

Basia

Zdjęłam buty i położyłam się na łóżku. Oczywiście, żem je najpierw porządnie ułożyła. Olka ma natręctwa i nie znosi, jak rzeczy – szczególnie te nie jej – są nie tam, gdzie jej zdaniem powinny być. Już ja wiem, co się stanie, jak rozwalę buty. Gadać nie przestanie, aż wstanę i ułożę. Taka jest klucha. Unikanie niebezpieczeństwa na urlopie to ważna rzecz, mam rację czy nie?

– Co teraz robimy? – wrzasnęłam do Olki.

Chlapała się w łazience i chyba mnie nie słyszała. Kiedyś widziałam wideo z końmi, co je pławili w rzece. Kąpały się, bawiły i widać było, że lubiły to okropnie. Mniej więcej tak brzmiała teraz Olka – jak zadowolony koń. Dobrze, że nie rży, bo by się sąsiedzi mogli zdziwić.

– Słucham? – wystawiła zaczerwienioną twarz zza drzwi. No czego chcesz?

– Pytam, co robimy.

– Odpoczywamy?

Tiaaa. Popukałam się po głowie.

– Leżeć to ja będę w grobie – powiedziałam. Nasza babcia tak mawiała, ta z mamy strony, normalniejsza.

Wytarła twarz, powiesiła porządnie ręcznik. Rozsiadła się na łóżku, pogładziła kapę.

– Pamiętasz, jak byłyśmy dziećmi? Lubiłyśmy spać w jednym łóżku.

– Nie spać. Gadałyśmy całymi nocami! – wybuchnęłam śmiechem, jak żem sobie przypomniała nasze dzieciństwo.

Byłyśmy z Olcią przesadnie bliskimi kuzynkami. Nasi… ech! Mój ojciec miał siostrę, moja mama miała brata. Mieszkali w sąsiadujących wsiach i do jednej szkoły chodzili. I tak się porobiło, że się na krzyż w sobie pozakochiwali i ślub wzięli. Jej rodzice to Agnieszka i Tomasz. Moi – Tomasz i Agnieszka. Trzeba powiedzieć, że niektóre imiona były w połowie lat siedemdziesiątych tamtego wieku popularniejsze pod Krakowem niż inne. Dobrze, że nam imion po mamach nie dali, tylko dziadkowi Mirkowi pozwolili wybrać. A dziadek Sienkiewicza lubił i wylądowałyśmy z Oleńką i Baśką, tak że tak to było, cóż…

– Dzisiaj też tak zrobimy, co nie?! – ucieszyła się klucha nie wiedzieć z czego. Jakby dobrowolna rezygnacja ze snu w wieku średnim dawała się jakoś dobrze wyjaśnić.

Westchnęłam, bo mnie poczucie winy użarło. Hotel coś pokręcił z naszą rezerwacją albo może i ja żem nie popatrzyła jak trzeba, no i mamy jedno łóżko. Mówiłam jej, że spróbuję jakoś ten pokój wymienić. Na drzwiach plan piętra jest i widać, ile pokoi mają. Wszystkie nie mogą być zajęte, nie w styczniu, mam rację? Ale ona mówi, że nie chce ludziom kłopotów robić. Ciekawe, od kiedy się jej tak porobiło. Bo raczej nie zauważyłam tego wcześniej.

– Potem na stancji też – zaśmiewała się. – Nas nie było stać na inny pokój, a babcia wynajmująca myślała, że jesteśmy lesbijki. Miała w głowie, że taka jest strasznie postępowa, bo nam pokój wynajmuje! – mówiła i chichrała się tak, że oczy ocierać musiała.

Trąciłam ją palcem, bo Olka ma luźno drzwiczki do wspomnień pozamykane. A jak się któreś otworzą, to wspominamy i wspominamy! Takie mamy życie, że sporo rzeczy się nam w głowach uzbierało. Ale trzeba przyznać, że ostatnimi czasy jakby tego więcej. Tych rzeczy wartych zapamiętania.

– Choćże, dziewczyno. Tylko weź okulary – pogoniłam ją. Popatrzyła na mnie nierozumiejącym wzrokiem.

– Te, wiesz – ściszyłam głos, bo nigdy nie wiadomo, kto słucha. – Te specjalne.

No, wreszcie zrobiła minę, jakby objawienie na nią spłynęło, i stoczyła się z łóżka. Olce łatwiej się było toczyć, niż zeskakiwać, zawsze się tak z siebie śmiała. A okulary specjalne miałyśmy obie. Miały takie fikuśne łańcuszki, co to je noszą pańcie i ważne urzędniczki. A w nóżkach były umocowane malusie słuchaweczki i mocne mikrofony, cóż, całe okulary były… bardzo specjalne.

– Noe – powiedziałam do swoich uprzejmie – dzień dobry.

– Dzień dobry, Basiu – ciepły głos docierał do mnie wyraźnie, ale wiedziałam, że nawet Olka, wisząca na mnie, prawie go nie słyszała.

– Olka, sprawdź swoje, daj mi oddychać. Noe, nie powiedziałeś nikomu, gdzie jesteśmy? – wolałam się upewnić. Noe pomagał nam odrobinę z rezerwacjami, ale miał polecenie, żeby ślady jakoś schować. Pozacierać.

– Wydałaś zakaz, Basiu – powiedział i rany Julek, jak ja się ucieszyłam, że to nie prawdziwy facet, tylko taki internetowy twór. Facet by gadał i gadał, i upominał, i przestrzegał, a Noe tylko odpowiada na pytania i niczego nie komentuje. I robi, co się mu każe, bez dyskusji.

– Dobrze. Idziemy z Oleńką na spacer. Przyda się nam tłumacz, bądź na nasłuchu.

– Dobrze, Basiu.

O, o to mi chodziło.

– Olcia, weźże się i rusz – pogoniłam ją, bo znowu przysiadła. Słowo daję, że ona siada na każdej płaskiej powierzchni, jaką widzi, co za baba, powiedzcież ludzie.

– Minuty odpocząć nie dasz. To ma być urlop?

Narzekała, ale ubierała porządne buty do chodzenia, skórzane i wygodne, nie byle obcasiki, te, co je ubiera, jak się chce ludziom podobać. A powiem tylko, że przyciągać uwagę to ona lubi. Samych obcasów na ten urlop wzięła cztery pary, bo obiecała sobie, że będzie się dobrze bawić i to pod każdym względem, a nadarzających się jej okazji nie przepuści. Tak że tak. Zapowiada się nieźle.

– Zachód słońca zobaczymy – wyjaśniłam, bo inaczej spokoju by mi nie dała.

Wyprostowała się.

– Baśka! Ja się tu przywlokłam, żeby światem się cieszyć, nie żeby na słońce patrzeć. Dobrze się czujesz? Na miasto chodźmy, na pizzę, na kawę, na ludzi, na coś.

Podałam jej torebkę. Sprawdziłam, czy ma komórkę.

– Chodźże, głupia klucho! Na Awentyn pójdziemy. Z góry wszystko lepiej widać. Całe miasto zobaczysz i wybierzesz sobie, gdzie chcesz iść.

Na chwilę się rozjaśniła, ale potem od razu rzuciła z pretensją:

– I tak pod górę mam na piechotę iść?

Powiem tak: w sumie to nie marudziła prawie wcale. Odrobinę tylko, jak żeśmy przechodziły przez ulicę. Nie była tak bardzo ruchliwa, jak to Olcia teraz przedstawia. Ale tak, kilka pasów było, ale tylko w jedną stronę, no i parę samochodów śmigało. Tylko w jedną stronę, podkreślam dla jasności.

– Czemu tędy? Gdzie jest przejście dla pieszych?! Mandat nam wlepią! – jęczała, przestępując z nogi na nogę i szykując się do ucieczki. Chyba się bała, że samochód wjedzie na trawnik, żeby ją pogonić.

Pokazałam jej jedną ręką ulicę, co to szła w górę i prowadziła dokładnie tam, gdzie chciałam Olkę zabrać, na Awentyn, a drugą pasy, jakieś sto – dwieście metrów dalej. Olcia to szatan, nie baba. Wszystko umie zrobić i wszystko robi szybko. Ale jak ma przejść dodatkowe sto metrów, to zawsze się zastanowi. Mówi, że ekonomia ruchu jest w jej fachu zasadnicza, a mnie nosi, bo kuchnia duża nie jest i nie mam się jak w pracy wybiegać. Tak że tak, jak pasy w oddali zobaczyła, to się nawet nie zastanawiała, tylko jak jastrząb patrzyła, kiedy się dziura między samochodami zrobi. Ją zawsze praktyka przekonuje.

Kościół był jeszcze otwarty, ale nie ciągnęłam jej tam, bo nie mogę jej tak od razu do turystyki zniechęcać. Czytałam, że stary był, bardzo stary, ale jak trzeba będzie, to sama do niego podskoczę i sobie obejrzę.

– Santa Sabina – przeczytała plakietkę. – Porządna okolica rozejrzała się wkoło i zaaprobowała dzielnicę.

Dostojnie było, nie jak na naszym Trastevere, gdzie się zatrzymałyśmy. Nie, nie u pani Franki. Niby mogłybyśmy bez kłopotów, ale to miał być samodzielny wyjazd, nie pomieszkiwanie u znajomych. Tym bardziej że okolice kamienicy Giacomminich znałyśmy doskonale, a chciałyśmy odrobinę więcej Zatybrza obejrzeć. Hotel to sama nam znalazłam. Przyzwoity, bardzo czysty, przy ulicy, sklep blisko, w ogóle – ładne miejsce. Ale tu, na tym Awentynie, było faktycznie… bogato.

– Widać, że tu niebiedni mieszkają. Tak jak u nas, na Woli było, prawda, Basia? – powiedziała i pociągnęła mnie do ogrodu, nad Krakowem się więcej nie zastanawiając, tylko prując przed siebie.

Olcia ma takie coś, że szybko się przyzwyczaja do nowego i tęsknot za czasem przeszłym w sobie długo nie hoduje. U doktorostwa szybko się odnalazła, o domu nawet nie wspominała, potem, jak mieszkanie kupiłyśmy i się przeprowadziłyśmy na swoje, to Bronowice się jej od razu spodobały, Londyn jeszcze szybciej polubiła. Do Edynburga do dziś wzdycha, ale tam był Malcolm, to miała dobry powód. W Katanii raz była, ale już wie podobno, gdzie pomidory najlepsze. Jakim cudem? A ja to wiem?

– O, jak tu ładnie! – zaśpiewała prawie i wlazła na trawę, jakby jej ścieżek brakowało, no cóż, mówiłam przecież, że to klucha.

Pies na nią szczeknął, bo kilka ich po trawniku goniło, ale się nimi tak przejęła jak mną. Wcale. Ich panie, tych psów, stały i rozmawiały całe ożywione. Dobrze ubrane były, w wełnianych płaszczach, jedna ruda w kapeluszu, jedna z gołą głową i jasnymi włosami, bez siwizny, a trzecia wysoka babka w granatowym berecie. Płaszcz miała rozpięty, pod nim dłuższy sweter i kaszmirowy, czerwony szal. Chyba bez makijażu, tylko szminkę w tym samym odcieniu co szalik miała. Do spodni z materiału nosiła buty na obcasie. Przyjrzałam się jej dobrze, bo mi się wydawało, że jużem ją widziała. Twarz i figura były bardzo znajome. Ale gdziem ją mogła widzieć? Dwa psy kotłowały się pod drzewami, blisko nich. Wpadły im prawie pod nogi i ta z gołą głową rzuciła im piłeczkę. Oba za nią poleciały. Dopiero jak ta w berecie pokręciła głową, tom sobie przypomniała. Na lotnisku! Na lotnisku ją widziałam. To przecież ta sama babka, co ją Olcia dziś tak ładnie czytała. Jakbym nie wiedziała, jak ubranie potrafi zmienić człowieka, miałabym swój dowód. Alem wolała się upewnić. I zaciekawić Olcię. Ona, jak ja, miała alergię na przypadki.

– Olcia, ty sokole oko, rzuć okiem na babeczki pod murem mruknęłam do zagapionej na coś Olki. – Tę jedną w berecie widziałam. Gdzie? – Wolałam jej nic nie sugerować, bo łatwo wpłynąć na podobno niezależny osąd.

– Nie teraz, Basia. Popatrz się! – Olcia pociągnęła mnie za rękaw. – To przecież są pomarańcze!

Nie pierwszy raz widziałam pomarańcze na drzewach, a też stałam, jakbym z dziczy przyjechała, i gapiłam się na nie. Czasem tak jest, że człowiekowi jakiś widok dech odbiera, mam rację czy nie? Ale przyroda w ciągu pięciu sekund nie zginie, a te babki mogą mi zniknąć z oczu.

– Olcia, weź się w kupę. Rzuć okiem na ludzi. Ta w berecie mnie interesuje.

Obejrzała się i prychnęła.

– Pamięć ci troszku szwankuje? To ta moja archeolożka. Na lotnisku ją przecież widziałyśmy, sklerozo jedna. Czekaj, przyjrzę się jej lepiej – strzeliła fotkę, pooglądała ją i pokiwała głową. Nieźle! Buty ma świetne!

Pociągnęłam ją dalej w ogród, bo byśmy jeszcze sobie wstydu narobiły gapieniem się na obcych ludzi. Na taki taras żeśmy poszły, wysoko nad miastem zawieszony, i od razu żem wiedziała, że dobrze zrobiłam. Podobało się jej. I mnie też.

– Jaka ta rzeka duża! Patrz, Basia, bo bezpiecznie wreszcie można! – Olka przewiesiła się przez balustradę i musiałam ją za pasek spodni trzymać. Jeszcze mi się przechyli i spadnie.

– Olka, rany Julek, ty uważaj odrobinę! Patrz, pod tobą ulica. Chcesz korek własnymi zwłokami zrobić?

Machnęła ręką na mój zdrowy rozsądek, ale w dół popatrzyła.

– Myśmy przez to przechodziły? – pokazała na gęstniejący ruch pod nami. – Jak samobójczynie jakieś?

Pokiwałam głową, ale bardziej niż na jej oburzenie, patrzyłam na zdjęcie w przewodniku i na to, co widzę w realu. Jakby mnie o coś zapytała i jakbym się pomyliła, to by mi powiedziała, klucha jedna, żem ją celowo w błąd wprowadziła.

– Ten Tybr to jednak piękny. Muszę pana Lukę pochwalić, że o niego dba – trzaskała gębą Oleńka. – A my to gdzie mieszkamy?

Pokazałam jej palcem przed siebie i lekko w prawo.

– Tam, Piazza Sonnino.

– A tam? To duże?

– Watykan. Olcia, słowo daję, czy ty pojęcia o świecie nie masz?

– Jak muszę, to mam. A tam? To białe, co błyszczy?

– Vittoriano. Pójdziemy tam dziś, jak chcesz. Tu pisze, że plac Wenecki cały warto zobaczyć. I niedaleko jest ulica ze sklepami.

Olka patrzyła na prawo, na stary Rzym, na Watykan, a mnie się i nowe dzielnice podobały. Teraz zwłaszcza, jak słońce zachodziło i wszystko było podświetlone i wyglądało jak jeden wielki crème brûlée.

– Zimno mi – powiedziałam w końcu, bo inaczej byśmy stały jeszcze z godzinę. Olce zawsze ciepło i zawsze wyrozpinana chodzi. Ja tam czułam, że może to i Rzym, może i klimat się ocieplił, ale pod koniec stycznia to i tu wiatr potrafi szczypnąć.

Na tym punkcie widokowym była z nami dwójka turystów, to od razu poznać, bo ubrani inaczej niż tutejsi. Paru biegaczy też było.

– Baśka, jak myślisz? Nie wypada jej biegać po ulicy – szeptała Olcia, kiedy zatrzymałyśmy się, żeby jedną taką usportowioną panią przepuścić – to się biedactwo męczy i w kółko po tym skrawku zieleni śmiga? Czego to ludzie dla figury nie zrobią, co nie?

– Nie jest z niej jakiś biegacz specjalny – mruknęłam. – Buty ma zupełnie nowe, podeszwa niezużyta i na jednej metka. Jakby dziś pierwszy raz ubrała. Pamiętasz tego Kamila od Długoszowskich, z Jeleniowej, co to szedł biegać, ile razy jakaś nowa babeczka pojawiła się na jego ulicy?

Zaśmiała się, bo miałyśmy z Kamila sporo radości. Nie był to najbystrzejszy chłopak w okolicy, za to wierzył w siebie jak nikt, kogom znała.

Park rzeczywiście za duży nie był. Ale ludzi było sporo, psów też kilka. I światło było zupełnie niesamowite. Wyglądało, jakby wszystko było podlane Grand Marnier. Ta nasza archeolożka dalej rozmawiała z babką w kapeluszu. Obie stały, jak żeśmy je z Olcią zostawiły. Ta nasza mówiła coś spokojnie, druga gestykulowała po włosku i miała zaciętą twarz. Głośno mówiła, gniewnie. Ręce, jak nimi nie machała, miała zaciśnięte w pięści, a kłykcie prawie białe. Trzecia z nich, ta, co miała piękne rubinowe kolczyki w uszach, mijała nas parę metrów wcześniej, niedaleko tej początkującej biegaczki, i rozmawiała przez telefon.

No może i kazałam Noemu się jej przysłuchać. Może, bo przecież nie wiem, czy mnie posłuchał. Z tymi internetami to różnie bywa, nawet oswojone bywają narowiste i człowiek nigdy nie jest pewien, co zrobią, mam rację czy nie?

A ta od rubinów mnie zaciekawiła, bo taką miała dziwną minę, jak przez ten telefon gadała, zupełnie jakby ją strasznie cieszyło coś takiego, z czego się człowiek nie powinien cieszyć. I głos miała niby zatroskany, jak mówiła. To mi z jej twarzą nie grało. Tak, chciałam wiedzieć, o co jej chodzi. Wyglądała zupełnie jak nasza Julka Milewska, nim powiedziała swojej matce, że jest w ciąży z najwłaśniejszym i najnowszym partnerem szanownej mamusi. Tak samo wyglądała – niby przerażenie i zgroza, a pod spodem radość nie do ukrycia.

Właśnie dlatego lubię się ludziom przyglądać. Pan Fryderyk kiedyś pytał, skąd my to wszystko o ludziach wiemy, tośmy mu powiedziały, jak jest, że z doświadczenia. Lata całe z ludźmi pracujemy i obserwujemy różnych osobników i bardzo różne osobniczki. Jedno mówią, drugie robią, czasem nawet nie pomyślą, że się nic z niczym nie klei. Tak że tak.

Ta w kapeluszu powiedziała coś podniesionym głosem. Daję słowo, że ona tej archeolożki szczerze nie znosi. Nawet bym powiedziała, że nienawidzi, ale to takie wielkie i w sumie chyba rzadkie uczucie. Niebezpieczne, zwłaszcza jak człowiek je ledwie ukrywa, jak ta babka tutaj.

Mamy z Olcią kuzyna, co na własnego ojca do Izby Skarbowej doniósł. Tak go nienawidził od dziecka. Różne rzeczy się tam w domu działy, nawet nie wiemy dobrze co, ale Przemek mi mówił, że nic na tym donosie nie zyskał, nawet wiele stracił, ale przynajmniej starego załatwił na dobre. Innych marzeń nie miał, tylko to jedno. Niebezpieczna rzecz ta cała nienawiść.

A ta nasza archeolożka podniosła ręce i rozglądała się, jakby tę swoją koleżankę uspokoić chciała i nie lubiła scen albo coś takiego, ale uśmiechała się tylko pod nosem i głową kręciła. Musiała nie wiedzieć, co ta druga do niej czuje, bo by się odsunęła i na pewno nie śmiałaby się tak otwarcie i nie odpowiadała tak sobie, lekko.

W końcu ta w kapeluszu powiedziała, co miała powiedzieć, odwróciła się na pięcie i poszła. Jakby mogła, to by drzwiami do parku trzasnęła, słowo daję.

– Noe – szepnęłam do drzewa pomarańczowego, które Olka oglądała z bliska. – Przetłumaczysz mi to, co one mówiły?

– Literalnie czy omówić, Basiu?

– Dosłownie dawaj, nie mamy czasu na filozofię.

– Pierwsza z kobiet powiedziała: „Nie ma czegoś takiego jak kompromis z sumieniem! Albo w coś wierzysz albo nie, basta! I nie mów mi, że Pismo Święte to nie baza dla nauki. Dla mnie jest”. Na to padła odpowiedź drugiej: „W twojej dziedzinie nauki tak, jednakże w mojej…”. Pierwsza przerwała jej i powiedziała: „To, co uprawiasz i jak to robisz, to zła nauka, straszna destrukcja. Zatruwasz dusze nieświadomych i bezbronnych! Odzierasz człowieka z pełni jego człowieczeństwa i z godności, plotąc te niebezpieczne bzdury!”. Koniec rozmowy.

– Dziękuję, Noe.

No proszę, a ja myślałam, że się o coś ważnego spierały, o psy, pieniądze, politykę, gospodarkę albo coś. A to o religię i naukę takie halo? Wydawało mi się, że dużo widziałam na świecie, a tu jednak okazuje się, że nie wszystko.

Czyli jak się człowiek dobrze wokół obejrzy, to nowe w życiu zawsze znajdzie.

Na moje nieszczęście miałam jakąś część uwagi skierowaną na Olkę. I albo mam zwidy – a nie mam – albo Olcia właśnie zerwała pomarańczę. Z nie swojego drzewa. Przy ludziach.

– Pomarańczę? – Popatrzyłam na nią zza pnia, bo lepiej, żeby coś między nami stało. Na wszelki wypadek, jakbym ją udusić chciała albo co.

Minę to chyba musiałam mieć, jakbym ją oskarżała co najmniej o obrabowanie banku, ale naprawdę żem się na nią porządnie zdenerwowała, słowo daję.

– A pomarańczę! – powiedziała i wyszła z parku, i wmaszerowała do kościoła.

Wiem, co robi, klucha jedna, dobrze wiem! Ona myśli, że w takim miejscu dam jej spokój i przestanę jej głowę zawracać. Ma rację. Nie uchodzi.

– I co, że pomarańczę? I co, że z drzewa? – szeptała. Widać sama nie miała moich skrupułów. Stała w drzwiach, blokując mi wstęp do środka. – I co się komu stało? Na trawie pełno ich leżało. Nigdy jeszcze pomarańczy prosto z drzewa nie jadłam, więc się nie pieklij. Kto chciał życie smakować? Ty? Ty. To proszę, smakuj – podała mi jeden z zawłaszczonych owoców.

Przepchnęłam ją, mniejsza jest. Pomarańczy nie wzięłam, włożyła mi ją do kieszeni.

– Odrobinę kultury, Olcia, odrobinę kultury! – powiedziałam tonem, który zwykle działał na dzieci doktorostwa i szybko ich postępowanie prostował. Nie miałam specjalnych nadziei, że akurat ona się ogarnie, ale przynajmniej chciałam, żeby już nie gadała. Olka się łatwo zachwycała, a kościół mógł ją wyciszyć na chwilę.

W części miałam rację.

– Matko jedyna, jakie to piękne! – powiedziała na głos i zaczęła zwiedzać.

Nic żem jej nie odpowiedziała, bo to prawda była. Pięknie tu było. Cicho i spokojnie. Pusty środek, płaski sufit, wysoko, wysoko nad nami, cały z rzeźbionego drewna. Rzędy kolumn podpierały ściany po bokach. Okienka na górze, pod sufitem, ledwo było widać.

– Ładna ta twoja święta Sabina – przyznała Olcia.

Poszła wpierw na lewo, potem na prawo, obejrzała sobie wszystko, jakby sprawdzała, czy dobrze wysprzątane. A ja ciągnęłam się za nią. Wiadomo, że pogan i niedowiarków trzeba w świątyniach – we wszystkich, niezależnie jakie są – pilnować. Przecież wiem, że nie ogląda tego z chęci czy potrzeby, ale po to, żebym jej nie mogła wypomnieć, że kościołów unika mnie na złość.

– Noe, co mówiła ta babeczka, com ci na nią kazała zwrócić uwagę? – szepnęłam, jak żem przystanęła przed wejściem i miała wreszcie odrobinę spokoju.

Oczy wbiłam w posadzkę, bo ktoś tam sobie, na samym środku grób zrobił. Płytę nagrobkową. Przyglądałam się, a Noe mi puścił tę szybką rozmowę. Uchwyciłam z tego: „pomodadamo”, potem „no, no, no” i jeszcze później „pomo della diskordia”. Nie wiem, jak się to pisze, ale to żem słyszała wyraźnie. Tylko że wszystko to bez sensu, bo po włosku.

Zawsze mi mówili, że Noe jeszcze nie ma poczucia humoru. Że nawet może nigdy go nie mieć, bo to podobno tylko nasza cecha, ale tak się czasem zastanawiam… Ja wiem, że on dosłownie wszystko bierze, tak jak się mówi, każde polecenie i pytanie, ale czasem to myślę, że on dużo rzeczy robi specjalnie. Jak to.

– Noe!

Przykucnęłam, żeby lepiej napis na płycie widzieć i żeby moje mamrotanie nie było za wariactwo wzięte. Przy okazji się Olce przyjrzałam. Stała przed ołtarzem i coś sobie tam oglądała. Znawczyni sztuki sakralnej się znalazła.

– Bądź poważny. Po polsku do mnie mów.

– Dzwoniąca powiedziała rozmówczyni, kobiecie, która miała na imię Fabiana, że mają naprawdę poważny kłopot z małym mózgiem i jabłkiem Adama. Z kolei jej rozmówczyni zdecydowanie zaprzeczyła, jakoby było to jabłko Adama, i powiedziała, że chodzi raczej o kość niezgody. Na to dzwoniąca zaczęła się śmiać i następnie…

– Noe… – Nic żem mówić więcej nie musiała. On, jak dzieci doktorostwa, dobrze ten ton głosu znał i wiedział, co znaczy i jak go zinterpretować.

Bo Noe potrafi mówić jak człowiek. Zwykle jak nieświadomy ktoś go słucha, to nie da rady nawet wyczuć, że to program komputerowy do niego gada. Ale też bywają takie dni, jak dziś, że miałam pewność, że mi na złość robi i przemawia do mnie jak urzędnik z krakowskiego magistratu. Aż mnie spanie brało od samego słuchania.

Wiedział, łobuz elektroniczny, że mi ciśnienie skoczyło, bom okulary na nosie miała i mój puls czuł. I co? I od razu zmienił melodię, no więc tak że tak, jakbym chciała mieć żelazny dowód, że drań się droczy, to żem właśnie go zdobyła.

– Pomo della discordia, Basiu, to po polsku kość niezgody. Pomo d’Adamo to nasze jabłko Adama. Rozmówczynie bawiły się słowami. Dodatkowo kobieta o imieniu Fabiana powiedziała, że powinny być granice mieszania się w sprawy zawodowe innych osób. Kobieta, którą widziałaś, Basiu, odpowiedziała, że nieprawda, zresztą w życiu potrzebny jest fun. Zapytała także, czy Fabianę rzeczywiście nie bawi to przeciąganie liny. Odpowiedź była: nie, jeśli w grę wchodzą duże pieniądze, to przestaje być zabawa.

– No, ta blondynka to bawiła się nawet całkiem nieźle – przyznałam. – Strasznie żem jest ciekawa, o co im chodzi. Nauka, kasa, religia, emocje… Dosłownie jak gar bouillabaisse mi to wygląda, wszystko w tym pływa i pyrkocze. No nic – westchnęłam. Pogłaskałam płytę nagrobkową, bo ładna, i wstałam.

– Poszukać danych?

– A niech cię ręka boska broni, Noe! Urlop! – powiedziałam i stanęłam wyprostowana.

Zaciekawiona byłam, to prawda. Ale żeby tak nachalnie? Jeszcze nie ta sytuacja, jeszcze nie. Na razie tylko myślałam sobie o tych babeczkach i w głowie sobie układałam, kim one mogą być.

Ja to taką mam robotę, że często sama gotuję i mam czas na myślenie, szczególnie jak podcastów nie słucham. Myślę, co żem widziała, jak ludzie reagowali, co się działo, i próbuję zgadnąć, co było wcześniej, co się dalej stanie. Gulasz ani sernik nie zajmują mi całej głowy, tak że tak, mam swoje życie wewnętrzne.

– To ta sama? – Olcia trąciła mnie łokciem.

Słowo daję, nie do życia jest ta Olcia. No przecież musiała stanąć na głowie tej biednej kobiecinie, co tu sobie leży spokojnie, krzywdy nikomu nie robiąc. Ściągnęłam ją na bok. Sama by pewnie nie chciała, żeby ktoś na jej nagrobek z butami właził, mam rację czy nie?

– To ta sama? – powtórzyła, jakbym jej wcześniej nie usłyszała. Wzruszyłam ramionami. Pierwszy raz tę babeczkę widzę, zresztą widać przecież, że to stary grób. Kamień od stóp, co po nim chodziły, wytarł się zupełnie. A zresztą jak ją rzeźbili, to ubrana była w jakieś długie suknie, nie po naszemu. Co ja się tłumaczę? Olcia się na tych ubraniach zna, to co mnie pyta?

– Basia, ty to czasem mocno się odklejasz od świata – mruknęła i kopnęła mnie w kostkę. – O tamtej mówię – brodą pokazała w kierunku bocznego ołtarza, przed którym stało parę ławek.

Faktycznie, klęczała tam jedna osoba, z nisko pochyloną głową. Czoło oparła na rękach i ramiona się jej trzęsły.

Wzruszyłam ramionami, bo mi się nawet odpowiadać nie chciało.

– Kapelusz ma. I płaszcz ten sam, to niby kto by to był, co nie? – powiedziała za mnie. – Na mnie by źle wyglądał, ale jakbyś sobie taki sprawiła, to może i byś nabrała więcej elegancji… – Olka zmierzyła mnie z góry na dół.

Z naszej dwójki to ona się ubierać lubi. Dla mnie ważne, żeby ubrania były czyste. Jak się w kuchni stoi, to moda nie jest najważniejsza. Plamy mają szybko schodzić.

Przyjrzałam się modlącej się kobiecie. Może na złość Olci bym sobie przyklęknęła w spokoju na parę minut? Tyle że chłód już tu był.

– Daj kobiecie spokój. Czasem człowiek w kościele chce się wyciszyć – powiedziałam i popatrzyłam na nią, żeby zrozumiała, że to do niej piłam. I do jej pomarańczy, co to ją dalej w kieszeni miałam.

Pokręciła głową. I jeszcze mocniej. Założyła ręce na piersiach. Wywróciłam oczami. Pociągnęłam ją do wyjścia, bo pewnych dyskusji w świątyni toczyć nie wypada. Daleko jednak nie uszłyśmy, ledwo na ulicę, kiedy znajomy, leciutko zachrypły głos krzyknął:

– Baszka! Hej! Baszka!

Wysoka babka, starsza od nas o jakieś dziesięć lat, zamykała drzwi do eleganckiego samochodu i machała do nas ręką. Carlotta Eugenia Napier! Przyznam się po cichu: jakbym miała sobie życie raz jeszcze wybierać, to byłabym Carlottą Eugenią. Ona się niczym nie przejmowała. Może dlatego, że pochodziła z arystokracji i biedna nie była? Nie, chyba nie. Doktor Mary powiedziałaby, że „ta hipoteza badawcza jej nie odpowiada”.

Carlotta rzuciła się na mnie, baszkując mnie dalej, bo „Baśka” powiedzieć nie była w stanie, choć ją cały tydzień tego uczyłam. A ściskała mnie, jakby Szkotką nie była, tylko z naszych okolic, spod Bochni pochodziła. Olkę wycałowała i wyobracała we wszystkie strony, podziwiając jej wygląd i buty. No niezłe były, to Olce trzeba przyznać. Mówiły przy tym cały czas, i jedna, i druga.

Carlotta wiedziała, że mamy Noego, i że ją rozumiemy, a skoro i ona Olkę i mnie rozumie, to i sama też w tym przestępstwie internetowym uczestniczy. Słowo wam daję, ja nigdy prawa nie złamałam w życiu, nigdy, przenigdy! Aż do Noego. Bo nikt mi nie będzie mówił, żadne idiotyczne prawo, że nie mogę ze sztucznej inteligencji korzystać. Głupia bym musiała być zupełnie.

No a powiem tylko, że kierowca, z którym się Carlotta tak gorąco żegnała, to był mężczyzna w mundurze. Siwawe włosy i okulary miał. Przystojny bardzo. Przyjrzałam mu się dobrze, bo się odwrócił i posłał jej całusa.

* * *

– Fabri? Mamy kontakt. Tak. Były w Giardino degli Aranci na Awentynie. Tak, są zupełnie bezpieczne. Chłopcy Luki byli na dole, tak, sprawdziłyśmy. Carlottę Eugenię zatrzymało coś, co pięknie zaaranżowałyśmy, i udało się wszystko zgrać tip-top. Joggerka słuchała przez chwilę i meldowała dalej: – Taksówkę wzięły. Jedną z naszych, tak. Ale niby po co? Przecież nie będą w nocy… Nie, Carlotty Eugenii nie znam w ogóle. Powinnam? Czyli co? – Dziewczyna westchnęła. – Czyli mamy zaplanowany wieczór na mieście? Nie, skąd?! Któż nie chciałby spędzić piątkowego wieczoru na łażeniu po kościołach? Fabri... Fabri? Czemu się śmiejesz? Halo!

Książkę Kość niezgody kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Kość niezgody
Monika Lech 0
Okładka książki - Kość niezgody

Kiedy jedziesz na wakacje, a tam trup! Ola i Baśka wyjeżdżają na wakacje do Rzymu. Tam niespodziewanie jedna z nich staje się świadkiem morderstwa. Policja...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kyle
T.M. Piro
Kyle
Virion. Legenda Miecza. Ona
Andrzej Ziemiański ;
Virion. Legenda Miecza. Ona
Elfie, mamy problem!
Marcin Pałasz
Elfie, mamy problem!
Niepokorne
Sylwia Markiewicz
Niepokorne
Kryptonim Banany
David Walliams
Kryptonim Banany
Bez pożegnania
Barbara Rybałtowska ;
Bez pożegnania
Pokaż wszystkie recenzje