Kodeks honorowy.
Wbrew jej woli.
Pamiętaj, tajemnice szkolnej społeczności to świętość…
Świetnie poprowadzona narracja, powieść poruszająca mocny temat gwałtu z naprawdę zaskakującym zaskoczeniem.
Sam wie, jaką jest szczęściarą, gdy dostaje się do Elitarnej Edwards Akademii. Dziewczyna marzy o tym, by w przyszłości dostać się na Harvard i jest gotowa zrobić wszystko, aby dopasować się do elitarnego towarzystwa z nowej szkoły i odnieść tam sukces. Jest gotowa na poświęcenia i upokorzenia, aby tylko utrzymać się w szkole. W końcu dowiaduje się, że cena za to jest bardzo, bardzo wysoka. Czy warto mimo to ją zapłacić? Czy i jak można się przeciwstawić zmowie milczenia i sekretom szkolnej społeczności, kiedy zostaje już tylko walka o honor i godność.
Do lektury powieści Honor Code. Wbrew jej woli zaprasza Wydawnictwo Zielona Sowa. Dziś w naszym serwisie prezentujemy premierowy fragment książki:
ROZDZIAŁ 1
http://privateschoolnewb.tumblr.com
30 sierpnia 2017
Przepraszam, jeśli ten pierwszy wpis jest trochę nieskładny. Piszę na komórce z jadącego samochodu. Jakiś czas temu minęliśmy ogromną kamienną bramę, ale wciąż nie dotarliśmy do szkoły. Kampus jest ogromny, wszędzie tylko trawa, drzewa i wielkie ceglane budynki.
Rodzice odwożą mnie na rozpoczęcie roku w elitarnym prywatnym liceum z internatem. Nie, nie podam wam nazwy. To ma być anonimowy blog.
Zawsze byłam ciekawa, jak jest w takiej szkole. Założę się, że nie ja jedna. Dlatego wpadłam na pomysł, żeby pisać wam tutaj o moich autentycznych przeżyciach. Pokazać światu, jak takie miejsce wygląda od środka. Zaspokoić waszą ciekawość.
Napiszę więcej, kiedy się zadomowię. Mam nadzieję, że do tego czasu zdobędę czytelników i ktoś zechce śledzić te moje wypociny. Ale tak naprawdę robię to też dla siebie. Chcę narzucić sobie dyscyplinę. Wiem, że takie miejsce potrafi człowieka wessać, przeżuć i wypluć, tak że sam siebie nie poznaje.
Muszę pozostać sobą. Ale zaglądajcie tu, zadawajcie pytania, co tylko chcecie. Kto nie lubi być w centrum uwagi?
Mija czternasta i rozproszony tłumek nowych uczniów sunie w kierunku strzelistej kamiennej katedry usytuowanej w centrum kampusu. Idę zaraz za grupką rozszczebiotanych drugoklasistek, które co rusz odnajdują w tłumie jakąś koleżankę i wymieniają się wakacyjnymi opowieściami.
Ciekawe, czy dotrwam do drugiej klasy. Kiedy zostałam przyjęta do Edwards Academy, zanim tata wypisał pierwszy, horrendalnie wysoki czek za czesne, kazał mi obiecać, że wytrzymam w nowej szkole cały rok. Zawarliśmy umowę: nie mogę zrezygnować do końca pierwszej klasy, tak jak w gimnazjum zrezygnowałam z lekcji gitary, piłki nożnej i konkursu procesów sądowych. Bez względu na wszystko.
– Jeśli po całym roku nauki nie polubisz Edwards Academy – oznajmił tata – to trudno. Koniec eksperymentu, nie będę miał do ciebie pretensji.
Wijąca się kolejka uczniów i nauczycieli dociera wreszcie do podwójnych drzwi katedry św. Józefa, którą nazywają tu po prostu Józefem. Szczyty katedralnych wież, wysoko nad naszymi głowami, są wykonane z kamienia, ze szkła i starego dobrego drewna. Po przejściu przez masywne wrota nagle zmienia się jakość dźwięku – zwielokrotnione echem rozmowy i śmiechy uczniów wypełniają otaczającą mnie przestrzeń. Mam wrażenie, że jest tu nie kilkaset, a kilka tysięcy osób. Nad nami wznosi się łukowe sklepienie podtrzymywane przez ogromne przypory przywodzące na myśl żebra płetwala błękitnego. Światło wpadające przez witraże spowija wszystko żółtoróżową poświatą.
Gdybym była religijna, tutaj mogłabym z łatwością uwierzyć w obecność jakiejś siły wyższej. Kościół wydaje się żyć własnym życiem. Naprawdę będę tu przychodzić co rano? Podziwiam marmurowe kolumny stojące wzdłuż naw, delikatne złote zdobienia, różnobarwne szklane panele i nie potrafię sobie wyobrazić, że to wszystko mi kiedyś spowszednieje.
Z przodu czwartoklasiści okupują pierwsze ławki. Za nimi siadają uczniowie trzecich, a potem drugich klas. I wreszcie my, skromni pierwszoklasiści, stoimy na samym końcu, czekając, aż pozwolą nam zająć miejsca.
Rozglądam się za kimś. Tak, to musi być ona – w pierwszej ławce, po drugiej stronie nawy głównej od samego dyrektora Portsmoutha. To musi być prefektka naczelna.
W ubiegłym roku prefekci wszystkich domów w wyniku głosowania uznali ją za najlepszą spośród siebie. Wiecie, jaka ze mnie szczęściara? Jest też starszą prefektką mojego domu, Isabel House.
Edwards Academy miała w swojej historii lepsze i gorsze momenty. Przez ponad sto lat do szkoły uczęszczali wyłącznie chłopcy. W latach osiemdziesiątych zaczęto przyjmować dziewczęta, ale w tym roku po raz pierwszy dziewczyna została prefektką naczelną.
Jeśli tu wytrwam, może i ja zostanę prefektką naczelną w czwartej klasie. Miałabym zapewniony wstęp na Uniwersytet Harvarda, a stamtąd już prostą drogę na studia prawnicze w Harvard Law School.
W pierwszej ławce uczennice czwartej klasy witają się całusami w policzek jak Europejki. Dziwne. Coś takiego widywałam tylko w telewizji.
Całusy w policzek? Czy ja też będę musiała całować koleżanki w policzek?
Nauczyciel, który wprowadził nas do katedry, zatrzymuje się przy ostatnich ławkach i woła:
– Proszę siadać w kolejności alfabetycznej!
A niech to. Przegapiłam moje miejsce w szeregu. Rozglądam się za dwiema dziewczynami, które stały po obu moich stronach, ale chyba już usiadły. Zdążyłam się zgubić, chociaż oficjalnie rok szkolny jeszcze się nie zaczął.
W końcu zauważam twarze, które wydają mi się znajome, i przepycham się na swoje miejsce.
Zdążyłam w ostatniej chwili. We wnętrzu zaczynają płynąć niskie, wibrujące dźwięki organów. Wszyscy pierwszoklasiści siedzą w ciszy i na baczność. Całą katedrę wypełnia się urzekającą muzyką, a staruszek, który gra na organach, przymyka powieki, uderzając z uczuciem w klawisze podwójnej klawiatury. Drugoklasiści w ławce przed nami zaczynają chichotać, gdy zaczesane na bok wąskie pasma białych włosów organisty podskakują w górę i w dół nad łysiną, która przypomina sadzone jajko. Zamykam oczy i skupiam się na słuchaniu muzyki.
Po utworze organowym kapelan recytuje modlitwę. A potem do wysokiego marmurowego ołtarza, który służy jako mównica, podchodzi dyrektor Portsmouth.
Swoją przemowę rozpoczyna od doktora Edwardsa. Kiedy Morgan Edwards zakładał szkołę w latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, bardzo ubolewał, że jego starsi synowie otrzymali tylko „połowiczną edukację”. Sama wiedza książkowa, mawiał, zero mądrości życiowej. Arytmetyka jest konieczna, rzecz jasna, ale etyka również. Moralność. Maniery. Dlatego powołał do życia Edwards Academy, szkołę, gdzie mógłby edukować i kształtować naprawdę mądrych, wszechstronnie wykształconych młodzieńców. Dziewczęta pojawiły się później, wiele lat po śmierci starego doktora.
– Co za bzdury – szepcze dziewczyna siedząca obok mnie. Nachylam się w jej stronę.
– Co takiego?
– To miejsce jest kompletnie odcięte od świata; jak można nauczyć się tutaj czegokolwiek o prawdziwym życiu? – Potrząsa głową. Ma długie czarne włosy rozdzielone przedziałkiem na środku głowy i oliwkową skórę. – Przez „mądrość życiową” facet rozumie, jak być bogatym, białym i odnieść sukces.
Prefekt drugoklasistów odwraca się, żeby nas uciszyć. Obie milkniemy.
Po ceremonii rozpoczęcia roku szkolnego przyglądam się sceptycznej dziewczynie uważniej. Jest wysoka, chuda jak patyk i zbudowana jak tancerka. Ma wielkie ciemnobrązowe oczy.
– Cześć – mówi. – Jestem Gracie.
– Cześć. Sam.
– Miło mi cię poznać, Cześć, Sam.
To wyjątkowy suchar. Wydaję z siebie coś między jękiem a parsknięciem.
Na pewno należymy do tego samego domu, bo w Józefie każdy dom siedział osobno. Super. Moja fantastyczna nowa szkoła zapewniła mi koleżankę z przydziału.
Po uroczystości możemy się rozpakować. Wspomagając się mapą, przemierzam szybkim krokiem pofałdowany teren kampusu. Od głównej brukowanej alei odchodzi tyle bocznych ścieżek, że nie wiem, jak je wszystkie spamiętam. Droga do mojego akademika wije się wśród idealnie przystrzyżonych szmaragdowych trawników i budynków z czerwonej cegły wykończonych białym kamieniem. Wyglądają jak z filmu, którego akcja toczy się w Anglii. Na mapie widzę jezioro, ale nie chce mi się wierzyć, że jest aż tak wielkie, dopóki nie znajdę się na jego brzegu.
Tafla wody jest przejrzysta i usiana liliami wodnymi. Gdy obchodzę jezioro, zbliżając się do położonego na drugim brzegu budynku Isabel House, tuż pod powierzchnią wody przemyka ogromny karp koi o złotych łuskach.
Nie mogę uwierzyć, że będę tu mieszkać.
Na widok gigantycznej kamiennej tablicy z napisem ISABEL HOUSE przeszywa mnie dreszcz podniecenia. Zaraz poznam moją nową współlokatorkę. Kiedy rano rodzice pomogli mi wnieść bagaże na górę, nie było jej w pokoju, ale zdążyła już rozpakować część swoich rzeczy: gładką szarą narzutę na łóżko i sprężyste poduchy wyszywane w esy-floresy, trochę hotelowe. Na stole leżał wielki nowy laptop, a obok niego mały tablet. Na oparciu krzesła wisiała listonoszka z czarnej błyszczącej skóry.
Od razu widać, że moja współlokatorka to dziewczyna z klasy wyższej. Spędzimy razem cały rok, pewnie zostaniemy najlepszymi przyjaciółkami. Będziemy gadać do późna w nocy o tym, kogo lubimy, a kogo nie, o chłopakach, zadaniach domowych, ulubionej muzyce. Będziemy jeść razem posiłki. Moja mama mówi, że jej współlokatorka z college’u została druhną na jej ślubie. A może pójdziemy razem na studia? Mogłybyśmy zamieszkać w tym samym akademiku. Mogłybyśmy przyjaźnić się przez resztę życia.
Gdy wchodzę do Isabel House, zatrzymuje mnie siedząca za biurkiem prefektka. Żuje gumę i ma nieskazitelną mleczną cerę.
– Musisz się zameldować – oznajmia, pochylając się nad rejestrem wejść i wyjść. – Jak się nazywasz?
Podpisuję odpowiednią rubryczkę i wspinam się schodami na pierwsze piętro. Mój pokój znajduje się prawie na końcu korytarza, a pod drzwiami widać poruszający się cień. Ogarnia mnie podniecenie.
Ona tu jest.
Popycham drzwi. W środku, zajętą układaniem już i tak idealnie ułożonych poduszek, zastaję Gracie.
Podrywa głowę i uśmiecha się na mój widok.
– O, to ty, Cześć, Sam. – Wchodzę do środka i rzucam plecak na łóżko. – A więc siedziałyśmy obok siebie w Józefie i mieszkamy razem w pokoju? – Uśmiecha się półgębkiem, a jej uśmiech przywodzi na myśl plamę farby w źle dobranym odcieniu, którą zamalowano dziurę w ścianie. – Kto by pomyślał?
Zerkam na małą czarną nalepkę z imieniem i nazwiskiem przyklejoną starannie na pokrywie laptopa, której wcześniej nie zauważyłam. GRACIE CALEZA.
Caleza. Barker.
– Nic dziwnego – odpowiadam. Wskazuję nalepkę na laptopie. – Jestem Barker.
– Barker? Jak „szczekać”? Nie przypominasz psa.
Co jest nie tak z poczuciem humoru tej laski? Jest tak spaczone, że po prostu muszę się roześmiać. Jak gdyby rozumiała samą ideę dowcipów, ale nie potrafiła żadnego opowiedzieć.
– Barker to moje nazwisko – wyjaśniam. – Ty jesteś Caleza. Dobrano nas w parę, bo nasze nazwiska są po sobie w alfabecie.
– Co takiego? Niemożliwe. – Gracie spogląda na nalepkę. A co ze szczegółową ankietą, w której podałam moje upodobania w kwestii snu, hobby i preferowanego poziomu czystości?
– Przegrała ze znacznie prostszą grą w literki – odpowiadam.
– To głupie – stwierdza Gracie. – Ale z drugiej strony klawo, skoro już się poznałyśmy i chyba się dogadujemy.
„Klawo”? Czy to lata osiemdziesiąte? No dobrze, więc Gracie jest ekscentryczną gotką z fryzurą na Morticię Addams, ale przynajmniej jest bezpośrednia. To znacznie ułatwi wspólne mieszkanie.
– Niby skąd to wiesz po jednej rozmowie? – pytam, rozpakowując na łóżku nowego laptopa, którego dostałam w ubiegłym tygodniu na urodziny, a potem kładę na wierzchu mój ulubiony szkicownik. – Mogłabym być seryjną morderczynią.
Dziewczyna unosi brwi.
– A jesteś?
– Czy prawdziwa seryjna morderczyni tak po prostu by się przyznała?
Gracie bierze do ręki mój szkicownik i zaczyna go kartkować.
– O tak, przekonały mnie te urocze rysunki drzew – na bank jesteś seryjną morderczynią.
– Seryjne morderczynie też mogą lubić drzewa.
– Masz rację. – Gracie obraca szkicownik bokiem. – Może to drzewo jest takie wielkie i zielone, bo ktoś zakopał pod nim ciało.
Ze śmiechem zabieram jej zeszyt.
– Co za ponury pomysł! Zamierzam zostać prawniczką, a nie seryjną morderczynią.
– Prawniczką? – Gracie unosi brew.
– No wiesz. Żeby walczyć z przestępcami. Wymierzać sprawiedliwość. Chcę reprezentować pro bono niewinnych ludzi.
Gracie wybucha śmiechem.
– Co proszę? W życiu nie słyszałam czegoś równie niedorzecznego. „Chcę być prawnikiem, który pracuje za darmo”. A z czego będziesz żyć?
Odwracam się, żeby wyjąć z torby resztę rzeczy. Trochę zabolało.
– Nie powinnyśmy się rozpakować przed kolacją?
– Och – reflektuje się Gracie, wstając. – Przepraszam, jeśli cię uraziłam. Tak się tylko nabijałam. Uważam, że to fajny pomysł. Naprawdę… honorowy.
– Ratowanie ludzi w przebraniu nie jest zbyt realistyczną perspektywą – zauważam. – Prawnik to dla mnie najlepsza opcja, skoro nie mam żadnych supermocy.
– A właśnie że masz. – Gracie wskazuje moją głowę i uśmiecha się filuternie. – Tutaj. Mózg jest twoją supermocą.
Czuję, że się rumienię.
– Daj spokój – mówię, odpychając jej rękę. – Rozpakujmy się i chodźmy na kolację.
– Rany, to dopiero pierwszy dzień, a już zaczynasz się rządzić. Czy po prostu jesteś głodna?
– Zawsze, gdy nie jem, jestem głodna. Gracie wybucha śmiechem.
– To wiele tłumaczy.
Trochę później, gdy zdążyłyśmy już poukładać ubrania w szafach i poznać dziewczyny z sąsiednich pokojów, opiekunka naszego domu, Jean, prowadzi nas wszystkie do świetlicy, gdzie czeka na nas niespodzianka: pizza na kolację.
Świetlica stanowi tandetne połączenie budownictwa z lat osiemdziesiątych, mebli w stylu wiktoriańskim i pełnych dramatyzmu obrazów w misternych złotych ramach. Uczennice trzecich i czwartych klas rozsiadły się wygodnie na kanapach i krzesłach. Nam, pierwszoi drugoklasistkom, zostały szorstkie poduchy na podłodze. Telewizor na końcu pomieszczenia wyświetla wizualizacje do lekkiej popowej muzyki lecącej w tle rozmów. Szybko zajmuję poduszkę obok Gracie.
Gdy już zjadłyśmy pizzę i uprzątnęłyśmy pudełka, Jean wychodzi na środek sali. Myślałam, że wygłosi coś w rodzaju przemówienia, ale ona zaprasza do siebie starszą prefektkę.
– Zdaję się na ciebie, Hayden – mówi Jean. – Dziewczęta, nie róbcie niczego, co wolałybyście przede mną ukryć.
– Oczywiście, Jean – zapewnia Hayden. Jean posyła w naszą stronę macierzyński uśmiech i wychodzi ze świetlicy, zostawiając nas same.
To mnie zaskakuje. Z punktu widzenia rodziców jedną z zalet Edwards Academy jest zasada, że żaden uczeń nie zostaje nigdy bez nadzoru, chyba że w nocy za zamkniętymi drzwiami własnego pokoju.
Jestem jednocześnie podekscytowana i niespokojna. Co będziemy robić pierwszego wieczora pod nieobecność dorosłych? Dziewczyny wokół mnie szepczą między sobą. Hayden, szatynka o falujących włosach, staje z rękami założonymi na piersi, jak gdyby brakowało jej pulpitu przed sobą.
– No dobra, pierwszaki – zaczyna, gestem dając nam znak, żebyśmy się uciszyły. – Mam na imię Hayden. Jean przekazała obowiązek przeprowadzenia waszej inicjacji mnie, starszej prefektce Isabel House.
Jest ładna, ubrana w spódnicę z wysokim stanem i koszulę z kołnierzykiem. Właśnie tak wyobrażałam sobie Barbie z elitarnej szkoły. Od razu przykuwa uwagę swoją obecnością.
– Traktujcie nas jak oficjalny komitet powitalny – oznajmia, gdy obok niej stają dwie ładnie opalone dziewczyny, blondynka i brunetka. Mają na sobie stroje jak z obrazka, podobnie jak Hayden.
– Naszym obowiązkiem jest ułatwienie wam aklimatyzacji w nowym miejscu. Jean zostawiła was w naszych rękach, ponieważ pewnych rzeczy może nauczyć was tylko inna uczennica. Traktuję ten obowiązek bardzo serio, więc przygotowałyśmy dla was listę najważniejszych informacji.
Blondynka zaczyna rozdawać nam broszury. Ma na piersi plakietkę z imieniem MANDA.
– Grono pedagogiczne lubi udawać, że są wśród nas same niewiniątka – ciągnie Hayden – ale wszyscy wiemy, że to nieprawda. Więc jeśli chcecie TO zrobić, polecam pokój organisty w Józefie tam nikt nie będzie wam przeszkadzał. – Wśród zebranych rozlega się kilka nerwowych chichotów.
Na okładce broszury widnieje napis Zasady i wskazówki dla uczennic Isabel House. Pod spodem jest długa lista chłopięcych imion podzielona na dwie kolumny: Grzeczni i Niegrzeczni.
– Mam nadzieję, że ta lista zaoszczędzi wam czasu – odzywa się Manda – i nie popełnicie tych samych błędów co my. Pozostańcie przy „grzecznych” chłopcach.
– Tylko nam się nie żalcie, jeśli umówicie się z „niegrzecznym” facetem i coś pójdzie nie po waszej myśli – dodaje Hayden.
Przechodzi do kalendarza imprez na następnej stronie i zaczyna zachwalać zalety nadchodzącego balu inauguracyjnego.
– To doskonały sposób, aby poznać nowe osoby – mówi. Mam wrażenie, że przez „osoby” rozumie „chłopców”.
– Tylko trzecio- i czwartoklasiści mogą zapraszać dziewczyny na bal – dodaje Manda – więc niech się wam nie wydaje, że możecie ot tak podejść do jakiegoś przystojniaka z czwartej klasy i go zaprosić.
Kilka dziewczyn chichocze. Ale ja nie wyobrażam sobie, że mogłabym się zdobyć na taką śmiałość. Nie wobec tych wysokich, dorośle wyglądających chłopaków, których widziałam na rozpoczęciu roku w Józefie.
– Możecie flirtować – tłumaczy nam Hayden. – Dać im znać, że jesteście zainteresowane. Ale z wyczuciem!
Głos zabiera Manda.
– Jak widzicie, w kalendarzu jest wiele innych ważnych imprez.
– Lista jest rzeczywiście bardzo długa: bal inauguracyjny, mecz piłki wodnej z okazji zjazdu absolwentów, weekendowy wyjazd do domu, nominacje prefektów. A to tylko te najistotniejsze wydarzenia przed Bożym Narodzeniem. Jest o czym pamiętać, ale rok zapowiada się bardzo obiecująco. Zawsze jest coś, czego można wyczekiwać.
– Ale najważniejszą rzeczą – mówi Hayden, wracając na środek sali – która pomoże wam zaaklimatyzować się w Edwards, jest kodeks honorowy. Spójrzcie na następną stronę.
Trzecia strona jest zatytułowana: Kodeks honorowy Edwards Academy.
– To najważniejszy tekst, jaki musicie znać – ciągnie Hayden.
– Nie napisali go nauczyciele, dziekani ani dyrektor. Kodeks honorowy napisaliśmy my.
– My wszyscy – dopowiada Manda, obejmując salę szerokim gestem. – Każdy komitet kodeksu honorowego przez ostatnie stulecie poprawiał go i uzupełniał.
Wow, czyli to działało przez całe sto pięćdziesiąt lat.
– Kodeks zmienia się z upływem czasu – dodaje Hayden. Oczywiście co roku musi go zaakceptować grono pedagogiczne. Ale zapoznajcie się z nim, a znacznie szybciej załapiecie, w czym rzecz.
Mówi to w taki sposób, jak gdyby wstąpienie do Edwards Academy wymagało ode mnie zmiany sposobu myślenia, który muszę przyjąć, żeby zrozumieć, po co tu w ogóle jestem. Zagłębiam się w lekturze kodeksu w nadziei, że szybko „załapię, w czym rzecz”.
Nie świadczą o nas wyglansowane buty ani zawartość kieszeni. Świadczą o nas nasze czyny.
Każdy może wstąpić do Edwards Academy, jednak musimy udowodnić, że mamy dość odwagi, samozaparcia i lojalności, żeby tu zostać.
Kodeks nie jest długi, za to jest dziwaczny. Wiele się od nas oczekuje. Może z „załapaniem, w czym rzecz” będzie tak samo jak z moim stosunkiem do chłopaków, których w wieku jedenastu lat uważałam za obleśnych, a jako dwunastolatka zaczęłam się w nich bujać i wreszcie „załapałam”, o co tyle szumu.
– No dobrze – odzywa się Manda, klaszcząc w dłonie. – Czas na zabawę! Wstajemy, wstajemy! – woła, a ja wyobrażam sobie, że zaraz zaczniemy robić pajacyki albo ustawimy się w żywą piramidę. Czy właśnie tym zajmują się dziewczęta w prywatnych szkołach, gdy są same? Wstając, wymieniamy z Gracie zmieszane spojrzenia. Manda bierze ze stołu długopis i podkładkę z klipsem, po czym woła: – Rozbierzcie się!
Że co?
Zerkam na inne pierwszoklasistki, żeby sprawdzić, czy się nie przesłyszałam. Wszystkie wyglądają jak struchlałe sarenki wpatrzone w reflektory samochodu.
– Chcemy tylko przeprowadzić krótką ankietę – oznajmia Hayden, delikatnie odpychając Mandę na bok. – Jako prefektki waszego domu jesteśmy tu po to, żeby służyć wam radą, dzielić się z wami naszym doświadczeniem i mądrością. Liceum z internatem to dla was zupełnie nowa sytuacja i my dobrze o tym wiemy.
Podchodzi do mnie, tak że stoimy twarzą w twarz.
O nie. Jestem pierwsza.
Łapie dół mojej koszulki i ściąga ją przez bezwładne ramiona, odsłaniając mój brzuch i piersi oraz paskudny beżowy stanik, którego nie zamierzałam nikomu pokazywać, gdy zakładałam go dziś rano.
Stoję w samym staniku przed wszystkimi dziewczynami z Isabel House. Skórę mam zimną jak lód. Hayden wskazuje moje spodnie.
Proszę, nie.
– To też.
Drżącymi rękami spełniam jej polecenie. Każda fałdka na moim ciele, każda nierówność, zmarszczka i wałek tłuszczu są doskonale widoczne, gdy ściągam dżinsy i rzucam je na podłogę.
– Hmm – zastanawia się Hayden, kucając przede mną, jak gdyby przeprowadzała eksperyment naukowy. Przygląda się moim piersiom, a potem brzuchowi.
– Niezłe cycki – stwierdza. Ciągnie za ramiączko biustonosza.
– Ale ten stanik jest tak znoszony, że powinien trafić do kontenera z darami. Biust ci w nim wisi. W tym wieku nie powinnaś mieć piersi jak czterdziestolatka.
Chcę umrzeć.
Chcę zmienić się w pył, który rozwieje się na wietrze, i nigdy, przenigdy tu nie wracać.
– Podsumowanie? – pyta Mandy.
Hayden nie zwraca na nią uwagi, bo właśnie łapie w palce tłuszcz na moim brzuchu, tuż nad kością biodrową.
– Czeka cię sporo pracy. Jak wiesz, mamy w Edwards pierwszorzędne drużyny sportowe. Powinnaś się do którejś zapisać, porobić trochę ćwiczeń kardio, poprawić złą postawę. Próbuję ściągnąć łopatki, ale Hayden już przechodzi dalej: – Może być piłka nożna, racquetball, koszykówka… – Kontynuuje oględziny mojego ciała, dźgając i ściskając, jak gdybym była awokado w sklepie spożywczym, a ona sprawdzała, czy jestem dojrzała.
Nie potrafię wydobyć z siebie ani słowa. Wszyscy się na mnie gapią. Ale nie jestem już sama – dziewczyny po moich obu stronach też zaczęły się rozbierać. Są szczuplejsze i mają mniej wałeczków, które Hayden mogłaby ścisnąć. Obok mnie Gracie patrzy prosto przed siebie z kamienną twarzą.
– Czekam – przypomina Manda. – Jak brzmi werdykt?
– Masz piękne, bujne włosy – oświadcza Hayden, przesuwając dłońmi po moich kasztanowych lokach. – Skórę też masz w porządku. Dbaj o nią, używaj codziennie balsamu.
– Wciąż czekam.
Hayden nie przerywa oględzin.
– Ale tego zwisu – oznajmia, wskazując na mój brzuch – tej oponki musisz się pozbyć. Definitywnie. Wszystko tu się przelewa, żaden facet nie zawiesi na tobie oka. – Wzdycha, jakbym swoim istnieniem sprawiła jej wielki zawód. – Biorąc pod uwagę włosy i niezły biust, werdykt brzmi „wymaga poprawy”. – Hayden wreszcie odsuwa się ode mnie, a ja zdaję sobie sprawę, że się trzęsę.
– Poskrom loki, kup lepszą odżywkę. I na litość boską, nie bądź taka spięta. Za kilka tygodni sprawdzę, jak ci idzie, i liczę na to, że do tego czasu zapiszesz się na jakieś zajęcia sportowe. No i kup sobie trochę nowych ciuchów.
Hayden wyciera rękę o nogawkę spodni, jakbym była brudna. Pierwszoklasistka z lewej wyciągnęła wnioski z oględzin mojej osoby – wciąga brzuch, prostuje plecy i wypina pierś.
Hayden staje przed nią, pocierając podbródek.
– Kolejny fajny biust – ocenia, gdy pochylam się, żeby podnieść koszulkę. To cud, że nie spaliłam się jeszcze ze wstydu. – Ale przydałby ci się profesjonalny brafitting, bo piersi ci bułkują. Przy zbyt małym staniku piersi pod koszulką wyglądają nieapetycznie. Obmacuje boki dziewczyny jak ochroniarz przed wejściem na koncert. – I zrezygnuj z fasonów empirowych. Na twojej sylwetce wyglądają fatalnie.
Łapię swój T-shirt i próbuję go założyć, ale ręce tak mi drżą, że mam kłopoty z jego naciągnięciem.
– I koniec z biodrówkami – dodaje Hayden, przeciągając stopą leżące na ziemi dżinsy dziewczyny. – Wszystko ci się z nich wylewa. Dla dziewczyn o potężnych biodrach lepsze są spodnie z wysokim stanem.
– Dz…dz…dziękuję – duka dziewczyna, a oczy jej błyszczą od powstrzymywanych łez.
– Po prostu robię, co do mnie należy – mówi Hayden, odsuwając się. A na widok łez dodaje: – Nie przejmuj się tak. Każda z was musi nad sobą popracować, bo Edwards ma wyższe standardy niż przeciętna szkoła. Ale wierzę w was. – Odwraca się do Mandy, która zapisuje oceny. – Wpisz jej „wymiana garderoby”. Potrzebuje nowych ciuchów.
– „Wymiana garderoby” – powtarza jak echo Manda, notując. Potem Hayden odwraca się w stronę Gracie. Gdy zaczyna jej dotykać, spojrzenie Gracie jest jak obsydian – ostre, twarde i czarne.
– Musisz nabrać trochę ciała – oznajmia Hayden, szczypiąc ją w talii, aż Gracie zwija się z bólu. – Może dodatkowa porcja na kolację? Tutejsi chłopcy lubią krągłości.
– To jak to w końcu jest? – pyta ze śmiechem Manda. – Niektóre są nie dość szczupłe, a ta jest za szczupła?
Hayden uśmiecha się drapieżnie.
– Jak mówiłam, dobrze mieć trochę krągłości. – Odgarnia na bok prostą grzywkę Gracie. – I zrób coś z tą fryzurą. Jest tak nietwarzowa, że nawet nie wiem, jak to opisać.
– Werdykt? – pyta Manda.
Hayden strzela z ramiączka stanika Gracie.
– Zainwestuj w push-up. Masz obiecujące warunki wyjściowe, potrzebne są tylko drobne korekty.
– „Drobne korekty” – powtarza jak echo Manda. – Czy tak brzmi twój ostateczny werdykt?
– Tak brzmi mój ostateczny werdykt.
Hayden rusza dalej, a Gracie wciąż stoi nieruchomo nad kupką swoich ubrań. Siadam z powrotem, już ubrana, obejmuję kolana ramionami i staram się nie słuchać dalej.
Książkę Honor Code. Wbrew jej woli kupicie w popularnych księgarniach internetowych: