Czy po pandemii uda się zbudować nowy, lepszy świat?
Świat, jaki do tej pory istniał, w ciągu kilku tygodni zmienia się za sprawą śmiercionośnego wirusa. Przy życiu pozostają jedynie najmłodsi, którzy z dnia na dzień muszą zmierzyć się nie tylko z odejściem najbliższych i nieznanym doświadczeniem żałoby, lecz także z prozaicznymi czynnościami, takimi jak zdobywanie żywności, opieka nad małymi dziećmi czy zapewnienie sobie dostaw energii.
Fabuła powieści Epidemia. Kiedy musisz tworzyć świat od nowa Basi Wiśniowskiej, choć inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, wykracza poza znaną nam rzeczywistość. Tragiczne doświadczenia tajemniczej pandemii obnażają bolesną prawdę, że w świecie nastolatków tak naprawdę od dawna nie ma już dorosłych, a stanięcie na krawędzi życia i śmierci zmusza młodych ludzi do przyśpieszonego dojrzewania.
Do lektury książki Epidemia... zaprasza Wydawnictwo eSPe. Ostatnio mieliście szansę przeczytać pierwszy fragment powieści, tymczasem już dziś zachęcamy Was do lektury kolejnej jego części:
W nocy nie potrafię spać. Znowu śnią mi się koszmary. Zastanawiam się, co się stanie, gdy zabraknie nam opału. Przecież kopalnie nie wydobywają węgla, a za gaz musimy zapłacić. Gdyśmy mieli więcej odnawialnych źródeł, moglibyśmy korzystać z tej niewielkiej ilości energii, którą produkują chociażby panele na dachu. Nie mając ich, jesteśmy skazani na dostawy z zewnątrz i pracę dorosłych. Możemy oczywiście korzystać z drewna, lasów wokół nas jest sporo, ale pewnie szybko je wytniemy. Budzę się spocona z myślą, że trzeba opracować plan zalesiania, by na bieżąco odnawiać drzewostan. Pomysł zawdzięczam ostatniej lekcji orki. Przecież łąki pod lasem właśnie zaoraliśmy. Gdyby nie to, na pewno same by zarosły młodymi brzozami. Po krótkiej chwili namysłu dochodzę do wniosku, że w końcu każdy teren zarasta brzozami i dębami, jeśli się go nie kosi ani nie orze. Nieraz wyrywałam małe samosiejki z piaskownicy. Jeślibyśmy przez kilka lat nie kosili naszego mikroskopijnego ogródka, byłby w nim już niezły młodnik. Patrzę na kępkę drzew za płotem. Kiedy się tutaj wprowadzaliśmy, były słodziutkimi sosenkami, nie wyższymi ode mnie, czteroletniej. Po jedenastu latach są większe od naszego domu. Po drugiej stronie osiedla było wtedy bagno. Ktoś powtykał tam pojedyncze gałązki wierzby. Jeden patyk się nie zakorzenił, lecz reszta zamieniła się w monstrualne drzewiska, a po bagnie nie został nawet ślad. Kiedy urodziły się siostry, mama zauważyła w ogrodzie dwie jarzębinki i nie pozwoliła ich wyrwać, żeby były ich drzewkami. Rosną pomaleńku jak właścicielki. To znakomita lekcja poglądowa, że nie wszystkie drzewa wzrastają w tym samym tempie. Chyba podobnie jest z ludźmi.
Dochodzę do wniosku, że najłatwiej poradzimy sobie z wierzbami, bo właściwie nie ma przy nich dużo roboty. Rosną najszybciej, a sadzi się je łatwo, wystarczy wetknąć w ziemię kijek, nie trzeba machać łopatą. Martwi mnie tylko trochę, że od ponad miesiąca nie padał deszcz. Zimą nie było śniegu, a teraz od kilku tygodni świeci słońce. Jakby na przekór temu, co się dzieje. Szykuje się chyba niezła susza. Nie dość, że musimy się mierzyć z katastrofą epidemiczną, to jeszcze zaraz spadną na nas inne nieszczęścia i klęski żywiołowe. A wciąż tak mało wiemy i o nich, o i tym, jak sobie z tym wszystkim poradzić. Właściwie nie wiadomo, czego powinniśmy się teraz obawiać bardziej. Tego, że wymrą wszyscy dorośli, czy tego, że niebawem my wymrzemy z powodu braku wody.
Podczas gdy wujek obsiewa najbliższe pola, ja przedstawiam to zagadnienie na zebraniu. Czuję, że w tej kwestii nie mamy czasu do stracenia.
– Problem też w tym – wtrąca się Mundek z ósmej A, gdy już skończę przemowę – że dawniej na sadzenie wierzby energetycznej trzeba było mieć pozwolenie.
– Dlaczego? – pytam załamana, choć przecież teraz nikt nie będzie ani wydawał żadnych koncesji, ani nie będzie ich egzekwował. Chciałabym być jednak w porządku wobec świata, jeśli powód jest ważny.
– Bo ona zmienia ekosystem, wypija za dużo wody. To osusza bagna, a bagna są potrzebne, bo parując, dają szanse na lokalne deszcze.
Zaczynamy dyskutować, co na krótką metę jest dla nas gorsze – brak ogrzewania czy brak deszczu. Ustalamy, że posadzenie pewnej ilości drzew bardzo nam pomoże, gdybyśmy musieli ogrzewać się drewnem, a nie zaszkodzi środowisku.
Gdy zaczynamy przeglądać mapy, na których wyrysowane są tereny pod ewentualne zalesienie, na zebranie wpada kilkoro licealistów i studentów, których wczoraj znalazła w domach ekipa wyłączająca piece i urządzenia elektryczne z gniazdek.
Studenci kiwają z uznaniem głową na nasz pomysł, mają tylko jedną uwagę – w naszych domach nie ma już pieców, w których można by to drewno spalać. Niemal wszystkie instalacje przerobiono na gazowe czy elektryczne. Niektórzy mają w domu kominki, ale większość nie może pochwalić się tym luksusem. Do tego w kominkach trudno coś ugotować, a kuchennych pieców nie ma już chyba nikt. Nauczeni rozwiązywania problemów nierozwiązywalnych od razu wpadamy na pomysł, by jesienią i zimą zamieszkać w grupach w tych domach, które jeszcze mają piece. W mniejszych miejscowościach takich jest całkiem sporo, a i na nowoczesnych osiedlach mamy trochę kominków. Nie my wpadamy na ten pomysł, lecz Eryk. Gdy mówię o mojej koncepcji, spogląda na mnie znacząco. Wiem, że on ma w domu kominek. Czy właśnie w ten sposób pokrętnie zaproponował mi, żebym z nim zamieszkała? Takie rozwiązanie było poza moimi planami. Chciałabym z nim kiedyś zamieszkać, ale nie teraz. Przecież nie jesteśmy na to gotowi. Gdybym miała zamieszkać z Małgosią, byłoby fajnie. Ona bardzo pomagała mi w prowadzeniu domu i przy dziewczynkach. Choć tak naprawdę – z żalem to przyznaję dopiero teraz – najlepiej mieszkało mi się z rodzicami. Kiedy jeszcze byli z nami, wciąż narzekałam i na nich, i na ich nakazy i zakazy. Dziś wiem, że stawiali je dla naszego dobra. Chcieli jakoś przetrwać w tym kieracie z trójką dzieci, nie tracąc w tym wszystkim siebie i chroniąc nas przed tym, żebyśmy się nawzajem nie pozabijali. Niby to niewiele, ale z perspektywy samotnie spędzonego miesiąca wiem, że to naprawdę bardzo dużo.
Ktoś podłapuje pomysł Eryka i wspomina propozycję księdza, który w Wielkanoc zaoferował urządzenie nam internatu na plebanii. W budynkach kościelnych wciąż są piece, proboszcz dopiero zbierał pieniądze na ich wymianę ma gazowe, więc to niespodziewanie okazuje się bardzo dobry pomysł. Kto by pomyślał, że młodych ludzi do kościoła przyciągnie prozaiczna potrzeba ogrzania się. Choć jeśli tak się poważniej nad tym zastanowić, jest w tym jakaś głębia.
– Słuchajcie, to byłaby niezła imprezownia – podsumowuje zupełnie niegłęboko Seweryn.
Dziewczyny czują się zażenowane. Widzę po minach i pewnie mam taką samą. Rodzice jeszcze nie ostygli w grobach, ci którzy mieli szansę na grób, a temu już imprezowanie w głowie. Chłopakom jednak chyba idea imprezowania się podoba, widać, wychodzą z założenia, że trzeba żyć dalej mimo wszystko. Może zamieszkanie przy kościele by im dobrze zrobiło na te ich ptasie móżdżki. Codzienna modlitwa, do tego regulamin funkcjonowania wspólnego domu – to mogłoby ich nieco utemperować.
Zachwyceni tym pomysłem, chłopcy zaczynają kombinować. Jakby nie brali pod uwagę, że to opcja jesienno-zimowa, na przyszły sezon. Właściwie planują przeprowadzkę już teraz.
– Po pierwsze to trzeba sprawdzić, ile na plebanii jest łóżek i mebli. Nie chciałbym musieć na plecach przenosić swoich gratów – rozsądnie podsumowuje Karol i od razu przystępuje do działania. Wybiera numer księdza i po krótkiej rozmowie oznajmia nam z triumfem, że w salkach i na plebanii jest szesnaście pokoi i w każdym jest łóżko. Już chce rozpocząć zapisy chętnych, ale przerywa mu dzwonek telefonu. Gdy spogląda na wyświetlacz, jego mina natychmiast poważnieje.
[…]
Książkę Epidemia. Kiedy musisz tworzyć świat od nowa już teraz kupić można w księgarni Boskie książki oraz w popularnych księgarniach internetowych: