Sumińska w ojczyźnie orangutanów

Data: 2014-05-27 11:09:18 | Ten artykuł przeczytasz w 10 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Sumińska w ojczyźnie orangutanów

Dorota Sumińska od lat zakochana jest w Azji, gdzie spędza niemal każde wakacje. Nie ma kraju, ciekawego miejsca, których by nie odwiedziła. Jak twierdzi, była już wszędzie. Podczas podróży przede wszystkim stara się spotkać te najmniej znane, egzotyczne zwierzęta, a także dotrzeć do przyrodniczych "rajów", miejsc, w których zachowała się najmniej skażona natura.

 

Książka Uśmiech Gekona to subiektywny przewodnik po Azji. Dorota Sumińska opowiada o nieopisanych w turystycznych przewodnikach miejscach, o tajemnicach przyrody, które kryje Azja. Dowiemy się, gdzie warto pojechać, które miejsca omijać. Mamy tu opowieści również o ludziach, zwyczajach, o tym, co powinniśmy wiedzieć, gdy wyruszamy do poszczególnych stron kontynentu, jak podróżować. Do tego anegdoty i subiektywne praktyczne rady.

 

Uśmiech Gekona to książka dla miłośników przyrody i podróży, inspirująca, a także pomocna w planowaniu własnych  wyjazdów do Azji. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po najnowszą ksiażkę Doroty Sumińskiej, która ukazuje się nakładem Wydawnictwa Literackiego pod patronatem serwisu Granice.pl - wszystko o literaturze. Warto również sięgnąć po jej kolejny fragment, tym razem dotyczący ojczyzny orangutanów: 

 

W ojczyźnie orangutanów

 

Syn mojego Tomka, Piotrek, zawołał: — Gdzie wy jedziecie?! Przecież to koniec świata i dalej już nic nie ma. Przypomnieliśmy mu, że Ziemia jest okrągła i tak czy siak trafimy do domu. Moja córka Marta nie miała obaw. Wie, że tam, gdzie rządzi bogactwo przyrody, dam sobie radę. A Borneo to niezliczona ilość gatunków zwierząt i roślin, w tym wciąż jeszcze niepoznanych.

 

Wyruszyliśmy w styczniu 2012. Podróż była długa i męcząca. Najpierw Pekin, potem Manila. Ze stolicy Filipin lot na Borneo, do Kota Kinabalu, i następny do Sandakanu — miasta w malezyjskiej prowincji Sabah. Najpiękniejszej części Kalimantanu, bo tak nazywają swoją część Borneo tubylcy.

 

Ja oddałabym kilka lat życia za uratowanie domu orangutanów. Zawsze marzyłam o spotkaniu z dużym kuzynem. Podziwiałam osiągnięcia amerykańskiej badaczki goryli Dian Fossey. Dużo o niej słyszałam, bo mój dziadek korespondował z tą niezwykłą kobietą. Oddała życie za goryle i doskonale ją rozumiem. Zginęła w Rwandzie z rąk kłusowników, tak samo jak wielu z jej podopiecznych. Spoczywa pośród nich, na szczycie góry, gdzie sama założyła kiedyś cmentarzyk. Nim to się stało, zachwyciły ją goryle rodziny. Troska o dzieci i poświęcenie, to, że małpia matka prędzej zginie, niż odda swoje maleństwo. W dniu gdy pewna gorylica tak mocno jej zaufała, że podała jej malutkiego synka, poczuła, że trzyma w dłoniach los wszystkich goryli.

 

Orangutan to w lokalnym języku „człowiek lasu”. Słowo „człowiek” nie bardzo doń pasuje, bo nie ma naszych obrzydliwych cech. Z natury spokojny, nie szuka zwady. Zanim ludzie wtargnęli na jego terytoria, żył zgodnie z rytmem dnia. Co wieczór szykował sobie wygodne łoże w koronach drzew. Rano zjadał kilka fig lub innych owoców i ruszał w obchód po swoich włościach. Panowie mogli po drodze spotkać atrakcyjne damy, a dzietne panie pochwalić się rodzinie pociechą. Spotkania były sporadyczne, bo orangutany żyją samotnie. Potrzebują dużych terytoriów, aby się wyżywić. Nie znaczy to wcale, że stronią od znajomych. Matki witają się z córkami i podziwiają wnuki, a młodzież męska lubi wspólnie pobaraszkować. Powstają więzi i choć są dość luźne, to jednak trwałe. Tak przynajmniej było do czasu, gdy ludzie zaczęli wycinać lasy. Ojcowie nie brali udziału w wychowywaniu dzieci. Dorosłe samce w ogóle nie interesowały się maluchami. Gdyby było inaczej, mogłoby nie wystarczyć pożywienia dla całej rodziny. Za to orangutanie matki są wzorem dla ludzkich. Nigdy nie tracą cierpliwości. Nie rozstają się z dzieckiem przez siedem pierwszych lat. Uczą wszystkiego, a przede wszystkim czułości. Potem ich córki przekażą to swoim dzieciom.

 

Nie mogłam oderwać oczu od rudych mam tulących swoje maleństwa. Było w tym coś ludzkiego w najlepszym wydaniu. Błogi spokój w oczach matki całującej wydęty brzuszek. Każdy ruch wyważony, nic z nerwowości i pośpiechu. Bo czyż można się spieszyć, celebrując macierzyństwo? Nie można, choć nie wszystkie ludzkie rodzicielki o tym pamiętają. Za to te z Sepiloku, przybrane, ludzkie, są jak prawdziwe. To nic, że często są mężczyznami, to nic, że ludźmi, to nic, bo umieją kochać jak orangutany. Do centrum rehabilitacji trafiają osierocone orangutaniątka. Do dziś morduje się ich matki, aby odebrać im dziecko i sprzedać na targu. Za ten haniebny proceder trudno winić tylko kłusowników. Najczęściej są bardzo biedni i nie wiedzą, co czynią. Prawdziwe bestie to ci, którzy kupują porwane maleństwa.

 

Z całkowitą pewnością można powiedzieć, że emocjonalna wrażliwość orangutana przerasta ludzką. Dziecko, które przeżyło śmierć matki, jest okaleczone na bardzo długo. W jego normach emocjonalnych nie mieści się strach i ból najbliższej mu osoby. Wymaga specjalnej troski i zrozumienia. W Sepiloku osierocone orangutaniątko trafia w ramiona matki zastępczej. Płeć nie gra roli. Potrzebna jest miłość i wiedza.

 

Byliśmy świadkami niezwykłej sceny. Młody samiec wyszedł z lasu i zauważył swoją ludzką „mamę” — młodego Malezyjczyka. Padli sobie w ramiona i stali przytuleni przez dobre dziesięć minut. O Boże, jak im zazdrościłam. Taki międzygatunkowy wyraz miłości jest jak podróż do raju. I przez chwilę można tam zostać.

 

Gdy maluchy dorastają, idą „na swoje”. Oczywiście nikt ich nie wyrzuca, ale mają otwartą drogę do lasu — swojego prawdziwego domu. Aby ułatwić im przeżycie w kurczącym się środowisku, codziennie wykłada się jedzenie. Jeśli sobie nie poradzą, zawsze mogą wrócić „do domu na obiad”. Tuż obok centrum zamontowano na drzewach specjalne platformy, gdzie dwa razy dziennie pracownicy przynoszą kosze owoców i warzyw. Kto chce, ten korzysta. Najczęściej przychodzi młodzież, która niedawno opuściła ORC. Najbardziej wzruszające jest to, że wszystkie młode mamy wracają, aby przedstawić swoje dziecko „babci”. Robią to samo, co zrobiłyby w stosunku do rodzonej matki.

 

Sue i Nigel zauważyli zupełnie nowe zachowanie orangutanów. Jak już wspomniałam, ojcowie nigdy nie byli zainteresowani latoroślą. Fakt, że wychowywali się w towarzystwie innych sierot, wyzwolił w nich silne więzi społeczne. Zaczęli towarzyszyć przyjaciółkom z dzieciństwa, a te z dumą pokazują im maleństwa. Są wyraźnie zainteresowani potomkiem. Taka zmiana niesie ze sobą smutne dla gatunku konsekwencje. Bez ludzkiej pomocy orangutany nie zdobędą wystarczającej ilości pożywienia. Zresztą w tej chwili i tak nie mają szans. Lasy zmniejszają swoją powierzchnię z dnia na dzień. W Malezji wycięto już prawie wszystko. Zostało kilka plamek na mapie plantacji palmy olejowej. Za to Indonezja tnie dalej na potęgę i za chwilę też nic nie zostanie. To „nic” to właśnie dom współczesnego orangutana. I nie tylko, bo Borneo jest ojczyzną wielu gatunków małp i innych zwierząt. Wszystkie są zagrożone. Na plantacjach nie mają czego szukać, ale nie wyobrażam sobie, że mogłoby zabraknąć nosaczy. Żyją tylko na Borneo. Dziś dzięki telewizji prawie każdy wie, jak wygląda małpa z wielkim wiszącym nosem. Jeśli nie uratujemy ich ojczyzny, zostanie tylko obraz z ekranu.

 

Nosacze żyją w dużych grupach rodzinnych. Najważniejszy jest lider z ogromnym nosem — atrybutem władzy i męskości. Harem kilkunastu małżonek z dziećmi i dorastającymi pannami, no i oczywiście banda młodzieniaszków. Nawet największy nos nie daje gwarancji wierności żon, które dość często dają się zauroczyć nosowi innego lidera. Ten z zatoki Labuk był tak skupiony na pilnowaniu pań, że nawet nie miał okazji porządnie się najeść. Nazwałam go papą. Może dlatego, że miał w sobie dużo godności. Nie wdawał się w pyskówki z innymi panami. Rozglądał się nerwowo, czy aby wszystkie połowice są na miejscu. Nie było to łatwe, bo panie kłóciły się o dary ze stołu i miejsce ich spożywania. Młodzieńcy trzymali się z daleka. Tworzyli dość zwartą grupę. Dużo śmielszą niż ta wkoło papy. Podchodzili bardzo blisko, a nawet wchodzili na obserwacyjne podesty. Dzięki temu mogłam dokładnie lustrować ich urodę.

 

Jednak to nie nosacze dostarczyły nam najbardziej niezwykłych przeżyć. Podczas naszej pierwszej wizyty w sanktuarium nie zastaliśmy ich. Przybyła za to spora grupa srebrnych langurów. To subtelne i niepłochliwe małpy wielkości rezusów. Czeszą się na irokeza i mają bardzo mimiczne, ciemne twarze. Było wyjątkowo gorąco, więc szukały cienia. Zajęły ławki i stoliki, a dzieci rozpoczęły szalone gonitwy. I jak to dzieci, narobiły bałaganu. Nikomu to nie przeszkadzało, wręcz odwrotnie. Moją uwagę zwróciła śliczna blondyneczka o imieniu Sei Czi. Langury rodzą się w rudoblond pilotkach, które z czasem nabierają srebrnej barwy. Jej główka była jeszcze „przed czasem” i lśniła złotem.

 

Powiedziałam: — Choć do mnie, dziewczynko i… przyszła, a za nią korowód innych dzieci. Mamy natychmiast postawiły swoją czujność w stan pogotowia. Patrzyły, czy aby duża małpa nie zrobi nic złego dzieciakom. A one? Bawiły się mną przez dobre półtorej godziny. Skakały po głowie, wspinały po nogach i ramionach, a z szortów Tomka zrobiły namiot. Fotografował całe zajście i nawet nie zauważył, jak dwójka szkrabów postanowiła schować się w nogawkach.

 

Szef sanktuarium, który przybiegł z aparatem fotograficznym, powiedział, że nic takiego nigdy wcześniej się nie zdarzyło. Tajemnica tkwiła w dłoniach. Już wcześniej ostrzegałam, aby trzymać je przy sobie. Tylko dzięki temu, że ani razu nie użyłam ich zgodnie z przeznaczeniem, langury nabrały do mnie zaufania. Owszem, korciło mnie. Wiedziałam jednak, że jeden gest może zakłócić sielankę. Langury to nie makaki, choć należą do tej samej rodziny. Z natury są bardzo przyjacielskie, ale przestraszona matka może po prostu zabrać dziecko.. Z pewnością nie ugryzłaby, jednak nie pozwoliłaby na zabawę z dziećmi. Mama Sei Czi nie tylko się nie bała, ale na koniec zrobiła mi równie słodki jak karesy jej córki prezent. Podeszła od tyłu i objęła mnie najczulej, jak umie matka. Myślę, że potraktowała mnie jak duże dziecko, skoro dałam się sobą bawić.

 

Aby doświadczyć podobnych przeżyć, trzeba mieć dużo szczęścia. Langury przychodzą do sanktuarium bardzo rzadko. Ale najpierw trzeba dotrzeć na Borneo.

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje