Życie jest krótkie – nikt nie wie tego lepiej od siedemnastoletniej Lenni Pettersson, przebywającej na oddziale szpitalnym dla nieuleczalnie chorych. Pielęgniarki gotowe są już składać kondolencje, ale Lenni ma jeszcze wiele do zrobienia.
Kiedy spotyka Margot Macrae, osiemdziesięciotrzyletnią pacjentkę, która oferuje jej przyjaźń, życie Lenni nabiera intensywności, jakiej nigdy nawet nie przeczuwała. Uzdolniona artystycznie Margot, buntowniczka w fioletowej piżamie, zmienia sposób patrzenia Lenni na świat. Wspólnie postanawiają namalować sto obrazów przedstawiających historię ich życia – sto, bo tyle lat mają razem. Powstają opowieści o miłości i stracie, o odwadze, niezrozumieniu i pojednaniu, o czułości i radości – opowieści, które prowadzą Lenni i Margot do kresu ich dni.
Do lektury powieści Sto lat Lenni i Margot Marianne Cronin zaprasza Wydawnictwo Harper Collins. Tymczasem już teraz zachęcamy do lektury pierwszych fragmentów powieści:
Lenni
Gdy mówią „terminalny”, przychodzi mi na myśl port lotniczy.
Widzę przestronną, wysoką, oszkloną halę terminalu, stanowiska odprawy z personelem w stosownych uniformach, czekającym, aby zapytać mnie o nazwisko, o to, dokąd lecę, czy osobiście spakowałam swoje bagaże i czy podróżuję samotnie.
Wyobrażam sobie pozbawione wyrazu twarze pasażerów wpatrzonych w ekrany informacyjne, rodziny ściskające się i zapewniające, że nie rozstają się na zawsze. I wyobrażam sobie pośród nich siebie, jak ciągnę walizkę na kółkach po lśniącej posadzce – tak lekko, bez wysiłku, jakbym płynęła w powietrzu – i sprawdzam na ekranie mój port docelowy.
Muszę otrząsnąć się z tych skojarzeń i pamiętać, że mnie dotyczy inne znaczenie słowa „terminalny”.
Obecnie zastąpiono je określeniem „ograniczający życie”. „Dzieci i młode osoby ze schorzeniami ograniczającymi życie…”
Pielęgniarka oznajmia łagodnym tonem, że szpital od niedawna oferuje porady psychologiczne dla młodych pacjentów ze schorzeniami „terminalnymi”. Zacina się i oblewa rumieńcem. „Przepraszam, miałam na myśli schorzenia ograniczające życie”. Pyta, czy byłabym tym zainteresowana. Psycholożka odwiedzałaby mnie przy moim łóżku albo mogłabym chodzić do specjalnej sali konsultacyjnej dla nastolatków. Mają tam teraz telewizor. Możliwości wydają się nieskończone, ale ten termin nie jest dla mnie niczym nowym. Spędziłam na tym lotnisku wiele dni. Całe lata.
A jednak wciąż nie odleciałam.
W milczeniu przyglądam się zegarkowi z gumowym paskiem, przymocowanemu odwrotnie do kieszeni na piersi pielęgniarki. Zegarek kołysze się przy każdym jej oddechu.
– Czy chciałabyś, żebym cię zapisała? Ta psycholożka, Dawn, jest naprawdę miła.
– Dzięki, ale nie. Stosuję obecnie własną formę psychoterapii.
Marszczy brwi i przechyla głowę na bok.
– Doprawdy?
Lenni i ksiądz
Udałam się na spotkanie z Bogiem, ponieważ to moje jedyne możliwe zajęcie tutaj. Powiadają, że umierasz, bo Bóg wzywa cię z powrotem do siebie, więc pomyślałam, że zapoznam się z nim zawczasu i będę miała to z głowy. Poza tym słyszałam, że personel ma obowiązek zezwolić na pójście do szpitalnej kaplicy każdemu, kto żywi przekonania religijne, a ja nie zamierzałam przepuścić okazji, by za jednym zamachem zobaczyć pomieszczenie, w którym jeszcze nie byłam, i spotkać Wszechmogącego.
Jakaś nieznana mi pielęgniarka o ciemnorudych włosach ujęła mnie pod ramię i poprowadziła korytarzami należącymi do martwych i umierających. Napawałam się każdym nowym widokiem, każdym nowym zapachem, każdą niedobraną piżamą na mijanych postaciach.
Przypuszczam, że moją relację z Bogiem można by nazwać skomplikowaną. Jeśli dobrze rozumiem, jest on czymś w rodzaju kosmicznej studni życzeń. Kilka razy prosiłam go o coś i czasami spełniał moje życzenie, a czasami milczał. Albo ‒ jak zaczęłam ostatnio podejrzewać ‒ być może za każdym razem, gdy myślałam, że Bóg milczy, on cichcem umieszczał w moim ciele kolejne choróbsko, jakby mówił mi potajemnie „odpieprz się” – prowokował mnie, żebym zwątpiła w jego istnienie, a odkryła go dopiero po wielu latach. Niczym zakopany skarb, który mam znaleźć.
Kiedy dotarłyśmy do drzwi kaplicy, poczułam się rozczarowana. Spodziewałam się pięknych gotyckich wrót, a stanęłam przed grubymi drewnianymi drzwiami z kwadratowymi okienkami z matowego szkła. Ciekawe, dlaczego Bóg chce mieć w swoim przybytku matowe szyby? Co on tam za nimi knuje?
Nowa pielęgniarka i ja weszłyśmy niepewnie w panującą za drzwiami ciszę.
– O, witam! – powiedział.
Musiał mieć około sześćdziesiątki. Był ubrany w czarne spodnie i czarną koszulę z białą koloratką. I wydawał się niezmiernie uradowany moim widokiem.
Zasalutowałam mu.
– Jestem zaszczycona.
– To Lenni… Peters? – Pielęgniarka odwróciła się do mnie, żeby się upewnić.
– Pettersson.
Puściła moje ramię i dodała łagodnie, lecz z naciskiem:
– Ona jest z oddziału May.
Powiedziała to w najbardziej oględny sposób. Przypuszczam, że czuła się zobowiązana ostrzec go, ponieważ wyglądał na podekscytowanego jak dziecko w bożonarodzeniowy poranek, które dostało elektryczną kolejkę i na dodatek jeszcze duży łuk. Mogłoby przywiązać się do tych prezentów, gdyby chciało, ale od wagoników już odpadały kółka, a cały zestaw zapewne nie doczeka następnej Gwiazdki.
Ujęłam moją rurkę przymocowaną do mobilnego statywu kroplówki i ruszyłam ku temu mężczyźnie.
– Wrócę za godzinę – oznajmiła mi nowa pielęgniarka, a potem powiedziała coś jeszcze, ale nie słuchałam, tylko gapiłam się w górę na wpadające do środka światło rozjarzone wszelkimi wyobrażalnymi odcieniami różu i fioletu.
– Podoba ci się to okno? – zapytał.
Krzyż z brązowego szkła za ołtarzem oświetlał całą kaplicę. Od krzyża rozchodziły się promieniście szklane błyskawice o barwie fiołków, śliwek, fuksji i róż.
Całe okno zdawało się płonąć. Ognisty blask spływał na dywan, na kościelne ławki i na nasze ciała.
Mężczyzna czekał cierpliwie, aż oderwę wzrok od okna, by spojrzeć na niego.
– Miło cię poznać, Lenni – powiedział. – Mam na imię Arthur.
Uścisnął mi dłoń i musiałam przyznać, że się nie skrzywił, gdy dotknął palcami miejsca, w którym przewód kroplówki wnikał w moją skórę.
– Może usiądziesz? – zaproponował, wskazując rząd pustych ławek. – Bardzo miło cię poznać.
– Już to mówiłeś.
– Tak? Wybacz.
Potoczyłam za sobą kroplówkę, a gdy dotarłam do ławki, szczelniej owinęłam się szlafrokiem.
– Możesz powiedzieć Bogu, że przepraszam go za moją piżamę? – zapytałam, siadając.
– Już mu sama powiedziałaś. On zawsze słucha – rzekł ojciec Arthur i usiadł obok mnie.
Podniosłam wzrok na krzyż.
– A więc powiedz mi, Lenni, co sprowadziło cię dziś do kaplicy?
– Rozważam kupno używanego BMW.
Nie wiedział, jak na to zareagować, więc wziął leżącą obok niego Biblię, przekartkował ją, nie patrząc na stronice, i znów odłożył.
– Widzę, że… ee… podoba ci się to okno.
Kiwnęłam głową.
Na chwilę zapadła cisza.
– Czy masz przerwę na lunch? – zapytałam.
– Słucham?
– Zastanawiałam się tylko, czy musisz zamykać kaplicę i chodzisz do stołówki ze wszystkimi innymi, czy może jadasz tutaj.
– Ja, mhm…
– Po prostu wydaje się trochę dziwne, żebyś robił sobie przerwę na lunch, skoro w gruncie rzeczy przez cały dzień masz wolne.
– Nie zawsze jest tutaj tak pusto i cicho, Lenni.
Popatrzyłam na niego, żeby się przekonać, czy nie uraziłam jego uczuć, ale nie potrafiłam się zorientować.
– Odprawiam mszę w soboty i niedziele, w środy czytam dzieciom Biblię i odwiedza mnie więcej gości, niż mogłabyś przypuszczać. Szpitale to okropne miejsca, przyjemnie więc pobyć tam, gdzie nie ma żadnych lekarzy ani pielęgniarek.
Znów zaczęłam się przyglądać witrażom w oknie.
– A więc, Lenni, czy jest jakiś powód twojej dzisiejszej wizyty tutaj?
– Szpitale to okropne miejsca – powiedziałam. – Przyjemnie pobyć tam, gdzie nie ma żadnych lekarzy ani pielęgniarek.
Chyba usłyszałam jego śmiech.
– Chciałabyś, żebym zostawił cię w spokoju? – spytał, lecz nie wydawał się urażony.
– Właściwie nie.
– Chciałabyś porozmawiać o czymś konkretnym?
– Właściwie nie.
Ojciec Arthur westchnął.
– Chciałabyś dowiedzieć się, jak wygląda moja przerwa na lunch?
– Tak, proszę.
– Mam ją od pierwszej do pierwszej dwadzieścia. Zjadam przygotowaną przez moją gospodynię kromkę białego chleba pokrojoną w małe trójkąty, z jajkiem i rzeżuchą. Za tamtymi drzwiami mam gabinet… – wskazał ręką – i zjedzenie kanapki zajmuje mi piętnaście minut, a pięć wypicie herbaty. Potem wracam tutaj. Ale kaplica jest zawsze otwarta, nawet kiedy przebywam w gabinecie.
– Płacą ci za to?
– Nikt mi nie płaci.
– Więc jak cię stać na wszystkie te kanapki z jajkiem i rzeżuchą?
Ojciec Arthur się zaśmiał.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, a potem znów zaczął mówić. Jak na księdza, nie najlepiej znosił ciszę. Mogłabym sądzić, że cisza to dla Boga okazja do poznania się z nim. Ale ojciec Arthur nie wydawał się jej lubić, więc porozmawialiśmy o jego gospodyni, pani Hill, i o tym, że ilekroć ona wyjeżdża na urlop, zawsze przysyła mu pocztówkę, a po powrocie wyjmuje ją z jego tacki na korespondencję i przylepia do lodówki. Porozmawialiśmy o tym, jak wymienia się żarówki oświetlenia za okiennym witrażem (na tyłach kaplicy jest sekretne przejście). Porozmawialiśmy o piżamach. I chociaż sprawiał wrażenie znudzonego, to gdy ta nowa pielęgniarka przyszła po mnie, oświadczył, iż ma nadzieję, że tu wrócę.
Książkę Sto lat Lenni i Margot kupić można w popularnych księgarniach: