Steampunkowy świat dla młodzieży. Fragmenty książek Christelle Dabos

Data: 2021-10-01 12:50:05 | Ten artykuł przeczytasz w 34 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Seria LUSTRZANNA to tetralogia fantastyczno-przygodowa z niezapomnianą bohaterką, misternie skonstruowanym steampunkowym światem, wciągającą bez reszty fabułą. Pierwotnie wydana i nagradzana we Francji, przetłumaczona na 20 języków, została doceniona również przez polskich czytelników. W skład serii wchodzą cztery tytuły: Zimowe zaręczyny, Zaginieni z Księżycowa, Pamięć Babel oraz finalny tytuł Echa nad światem.

Seria Lustrzanna - książki

Książki Christelle Dabos biorą udział w tegorocznej edycji plebiscytu Książka na jesień. Z tej okazji wraz z Wydawnictwem Entliczek zapraszamy do lektury premierowych fragmentów dwóch pierwszych powieści z cyklu.

Zimowe zaręczyny - książka

Fragment książki Zimowe zaręczyny:

Archiwista

O starych budynkach często mawia się, że mają duszę. Na Animie, arce ożywionych przedmiotów, stare budynki przede wszystkim miewają paskudny charakter.

Taki na przykład budynek Archiwów Rodzinnych był nieustannie w złym humorze. Całymi dniami trzeszczał, skrzypiał, zapadał się i sapał, żeby wyrazić swoje niezadowolenie. Nie lubił przeciągów, które latem trzaskały niedomkniętymi drzwiami. Nie lubił deszczu, który jesienią paskudził mu rynnę. Nie lubił wilgoci, która zimą przenikała ściany. Nie lubił chwastów, którymi zarastało na wiosnę podwórze.

Nade wszystko jednak budynek Archiwów nie lubił gości, którzy nie przestrzegali godzin otwarcia.

To prawdopodobnie dlatego pewnego wrześniowego poranka trzeszczał, skrzypiał, zapadał się i sapał jeszcze bardziej niż zwykle. Wyczuwał, że ktoś nadchodzi, choć było o wiele za wcześnie na korzystanie ze zbiorów. W dodatku ten intruz nawet nie czekał przed głównym wejściem, na przedprożu, jak każdy porządny gość. Nie, on przeniknął do środka jak złodziej, prosto przez szatnię Archiwum.

Z samego środka lustra zdobiącego jedną z szaf zaczął wyłaniać się czyjś nos. Nos parł do przodu. Po chwili pojawiły się za nim okulary, łuk brwiowy, czoło, usta, podbródek, policzki, oczy, włosy, szyja i uszy. Ktoś wychylił się z lustra do ramion, popatrzył w prawo, potem w lewo. Trochę niżej pokazało się kolano, a za nim cała sylwetka, która oderwała się w całości od szafy z lustrem, jakby wychodziła z wanny. Teraz postać składała się już głównie ze starego, znoszonego płaszcza, szarych okularów i długiego trójkolorowego szalika.

Ofelia pojawiła się w szatni okutana od stóp do głów. Pomieszczenie wokół niej protestowało wszystkimi szafami, wzburzone najściem, które za nic miało regulamin Archiwów.

Meble skrzypiały zawiasami i tupały nogami. Wieszaki uderzały gwałtownie o siebie, jakby poruszał nimi jakiś duch.

Ten pokaz złości ani trochę nie przestraszył Ofelii. Była przyzwyczajona do podejrzliwości Archiwów.

– Już dobrze – wyszeptała. – Już dobrze…

Meble momentalnie się uspokoiły, a zawiasy umilkły. Budynek ją rozpoznał.

Ofelia wyszła z szatni i zamknęła drzwi. Na tabliczce widniał

napis:

 

UWAGA: KOMORY CHŁODNICZE!

WSTĘP TYLKO W OKRYCIU!

 

Z rękoma w kieszeniach płaszcza, ciągnąc długim szalikiem po podłodze, Ofelia mijała amfiladę kartotek oznaczonych jako „rejestr narodzin”, „rejestr zgonów”, „rejestr dyspens od przeszkody pokrewieństwa” i tak dalej. Następnie popchnęła delikatnie drzwi do czytelni. Ani żywej duszy. Okiennice były zamknięte, ale przenikało przez nie kilka promieni słońca, które wydobywały z półmroku rzędy pulpitów. Dochodzący z ogrodu śpiew kosa nadawał przekradającemu się światłu dodatkowego blasku. W Archiwach było tak zimno, że aż chciało się otworzyć wszystkie okna, by wpuścić do środka cieplejsze powietrze.

Ofelia na chwilę zastygła w drzwiach. Popatrzyła na słoneczne smugi, które leniwie prześlizgiwały się po parkiecie wraz ze wschodzącym słońcem. Wciągnęła głęboko zapach starych mebli i zimnego papieru.

Zapach, którym przesiąkło całe jej dzieciństwo, już wkrótce zniknie dla niej na zawsze.

Wolnym krokiem ruszyła w stronę służbówki archiwisty. Prywatne mieszkanie było oddzielone od reszty pomieszczeń zwyczajną kotarą. W związku z wczesną porą ze środka dolatywał mocny aromat kawy. Ofelia zakaszlała w szalik, żeby się zapowiedzieć, ale zagłuszyła ją stara aria operowa. Dziewczyna wślizgnęła się więc za kotarę. Pomieszczenie służyło jednocześnie za kuchnię, pokój dzienny, sypialnię i gabinet lektury, więc archiwisty nie trzeba było specjalnie szukać – siedział na łóżku z nosem utkwionym w gazecie.

Był to stary mężczyzna o zmierzwionych siwych włosach. Pod jedną z jego brwi tkwiła okularowa lupa, od której oko nabierało ogromnego rozmiaru. Ręce mężczyzny były ukryte w rękawiczkach, natomiast spod kamizelki wyzierała źle wyprasowana koszula. 

Ofelia zakaszlała raz jeszcze, ale on nie słyszał jej z powodu gramofonu. Pogrążony w lekturze, podśpiewywał fragmenty arii, nawiasem mówiąc – niezbyt czysto. Do tego dochodziło jeszcze pochrapywanie kawiarki, burczenie piecyka i cała reszta zwyczajowych odgłosów budynku Archiwów.

Dziewczyna napawała się szczególną atmosferą panującą w służbówce: fałszywe nucenie starszego mężczyzny, światło wstającego dnia sączące się przez zasłony, szelest przewracanych z ostrożnością kartek, aromat kawy oraz – delikatniejszy – zapach lampy naftowej.

W rogu pomieszczenia stała szachownica, na której figury przemieszczały się same, jakby pojedynek toczyło ze sobą dwóch niewidzialnych graczy. Widząc to, Ofelia poczuła, że ponad wszystko nie chce tu niczego dotykać, tylko zostawić rzeczy takie, jakimi są, zawrócić ze strachu, że zepsuje ten swojski widok.

A jednak musiała się przemóc. Podeszła do łóżka i klepnęła archiwistę w ramię. Czar prysł.

– A niech cię! – krzyknął mężczyzna, podrywając się całym ciałem. – Mogłabyś uprzedzać ludzi, zanim ich tak nawiedzisz!

– Próbowałam – przeprosiła Ofelia, po czym podniosła lupę, która sturlała się na dywan, i oddała ją archiwiście. Następnie zdjęła płaszcz, który otulał ją od stóp do głów, odwinęła niekończący się szalik i odłożyła wszystko na oparcie krzesła. Teraz była już tylko drobną sylwetką z ciężkimi, nieporadnie upiętymi, brązowymi lokami, prostokątnymi okularami i garderobą pasującą raczej do starszej damy.

– Znów przeszłaś przez szatnię, co? – sarknął archiwista, przecierając lupę rękawem. – To twoje natręctwo do przechodzenia lustrami w niestosownych porach! Doskonale wiesz, że mój domeczek jest uczulony na niezapowiedziane wizyty. Któregoś dnia naprawdę sobie nagrabisz i dostaniesz belką po głowie.

Szorstki głos mężczyzny wstrząsał jego wspaniałymi wąsami rozchodzącymi się aż do uszu. Archiwista wstał z mozołem z łóżka i chwycił za kawiarkę, mrucząc coś w dialekcie, którego na Animie nie używał już nikt poza nim. Obcowanie z archiwami sprawiało, że starszy mężczyzna żył całkowicie zanurzony w przeszłości.

Nawet gazeta, którą przeglądał, pochodziła co najmniej sprzed pół wieku.

– Może czarkę kawy, moje dziecko?

Archiwista nie należał do osób towarzyskich, ale za każdym razem, kiedy spoglądał na Ofelię tak jak w tej chwili, jego oczy nabierały szczególnego blasku. Zawsze miał słabość do tej stryjecznej wnuczki, zapewne dlatego, że z całej rodziny to właśnie ona przypominała go najbardziej. Była tak samo staroświecka, samotnicza i zdystansowana.

Ofelia potakująco kiwnęła głową. Miała zbyt ściśnięte gardło, żeby tak od razu zacząć mówić.

Prastryj nalał im obojgu po filiżance parującej kawy.

– Wczoraj wieczorem zatelefonowała do mnie na chwilę twoja mama – wymamrotał przez wąsy. – Była tak podekscytowana, że nie zrozumiałem połowy z jej paplaniny. Ale cóż, najważniejsze do mnie dotarło: ponoć ostatecznie idziesz pod nóż.

Ofelia przytaknęła bez słowa, na co stryj zmarszczył swoje wielkie brwi.

– Tylko mi nie rób takiej miny, bardzo cię proszę. Matka znalazła ci kawalera, nie ma już nad czym deliberować. 

Archiwista podał Ofelii filiżankę i z powrotem usiadł ciężko na łóżku, aż zazgrzytały wszystkie sprężyny materaca.

– Klapnij sobie. Musimy pogadać jak ojciec chrzestny z chrześnicą.

Ofelia przysunęła krzesło do łóżka. Spoglądała na stryja i jego imponujące wąsy, mając poczucie nierzeczywistości. Zdawało się

jej, że poprzez niego przypatruje się pewnej stronie swojego życia, którą ktoś wyrywa jej tuż przed oczami.

– Oczywiście domyślam się, dlaczego tak na mnie spoglądasz – oświadczył stryj. – Ale tym razem odpowiedź brzmi: nie.

Te opadające ramiona, osowiałe spojrzenie i wielce nieszczęśliwe westchnięcia schowaj sobie do szafy. – Tu pogroził jej palcem wskazującym porośniętym przez siwe włoski. – Odrzuciłaś już dwóch kuzynów! Trzeba przyznać, że byli brzydcy jak młynki do pieprzu i prostaccy jak nocniki, ale przy każdej takiej odmowie obrażałaś całą rodzinę. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że sam dobrowolnie pomogłem ci sabotować te zmówiny. – Westchnął w wąsy. – Znam cię tak dobrze, jak bym cię sam stworzył. Jesteś zgodniejsza nawet od komody, nigdy nie powiesz nic głośniej od drugiej osoby, nigdy nie grymasisz, ale kiedy tylko pojawia się temat zamążpójścia, robisz się gorsza od kowadła. A przecież jesteś już w odpowiednim wieku, czy ci kawaler pasuje, czy nie.

Jeżeli będziesz dalej tak odstawać, rodzina się ciebie wyrzeknie, a tego akurat bym nie chciał.

Ofelia, z nosem utkwionym w filiżance kawy, stwierdziła, że nadeszła już pora, żeby zabrać głos.

– Niech się stryjek niczym nie martwi. Nie przyszłam, żeby nakłaniać stryjka do oprotestowania tego małżeństwa.

W tej samej chwili igła gramofonu zaklinowała się w rowku. Całe pomieszczenie wypełnił zapętlony pogłos sopranu: „Lecz gdy… Lecz gdy… Lecz gdy… Lecz gdy… Lecz gdy…”. Stryjek nie podnosił się, żeby uwolnić igłę z rowka. Był zbyt oszołomiony. 

– Co ty mi tu bredzisz? Więc nie chcesz, żebym interweniował?

– Nie. Jedyna przysługa, o którą chciałam stryjka poprosić, to dostęp do archiwów.

– Do moich archiwów?

– Dzisiaj.

„Lecz gdy… Lecz gdy… Lecz gdy… Lecz gdy…” – jąkał się gramofon. Stryjek sceptycznie uniósł brew, gniotąc palcami wąsy.

– Nie liczysz, że wstawię się za tobą u matki?

– Na nic by się to już zdało.

– Ani że przekabacę twojego niemrawego ojca?

– Poślubię mężczyznę, którego mi wybrano, i już. Prosta sprawa.

Igła gramofonu podskoczyła i ruszyła dalej właściwą ścieżką, a sopran triumfalnie zapowiedział: „Lecz gdy pokocham, to się strzeż!”.

Ofelia poprawiła okulary na nosie i utrzymała spojrzenie swojego ojca chrzestnego bez mrugnięcia. Jej brązowe oczy miały równie wyrazisty kolor, co jego piwne.

– Najwyższa pora! – westchnął z ulgą sędziwy archiwista. – Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że będziesz zdolna do wymówienia tych słów. Musiał ci ten kawaler sakramencko wpaść w oko. Uchyl no rąbka tajemnicy i powiedz mi, kto to taki!

Ofelia wstała z krzesła, żeby posprzątać filiżanki po kawie. Chciała je opłukać, ale zlew był już wypełniony po same brzegi brudnymi talerzami. Ofelia z reguły nie lubiła prac domowych, ale tego ranka rozpięła rękawiczki, podwinęła rękawy i zabrała się do zmywania.

– Nie zna go stryjek – wydusiła wreszcie.

Jej szept zagubił się w plusku wody. Stryj zatrzymał gramofon i podszedł do zlewu.

– Nie dosłyszałem, co mówisz, dziecko.

Ofelia momentalnie zakręciła kran. Często mówiła niewyraźnie, przytłumionym głosem, a potem musiała powtarzać wypowiedziane zdania.

– Nie zna go stryjek.

– Nie zapominaj, z kim masz do czynienia! – wyśmiał ją stryj, krzyżując ręce. – Może i nie wychylam nigdy nosa z moich archiwów, ale znam nasze drzewo genealogiczne lepiej niż ktokolwiek.

Nawet wśród najdalszych kuzynów, od doliny do Wielkich Jezior, nie znajdziesz takiego, o którym bym nie wiedział.

– Nie zna go stryjek – upierała się Ofelia, z nieobecnym wzrokiem szorując talerz gąbką. Dotykanie tych wszystkich naczyń bez rękawiczek ochronnych mimowolnie sprawiało, że cofała się w czasie. Mogłaby opisać z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co stryj zjadł na tych talerzach, od kiedy je posiadał. Zazwyczaj, jak prawdziwa profesjonalistka, Ofelia nie dotykała bez rękawiczek przedmiotów innych osób, ale to właśnie tutaj, w tym mieszkanku, stryj nauczył ją czytać. Osobiście znała tu na wylot wszystkie sprzęty.

– Ten mężczyzna nie należy do rodziny – oświadczyła wreszcie. – Pochodzi z Bieguna.

Nastała długa cisza, zakłócana tylko szmerami kanalizacji. Ofelia wytarła ręce w suknię i spojrzała na swojego ojca chrzestnego zza swoich prostokątnych okularów. Archiwista nagle zapadł się w sobie, można było przysiąc, że przybyło mu dwadzieścia lat. Wąsy stryja opadły jak flaga opuszczona żałobnie do połowy masztu.

– A cóż to znów za bzik? – wyszeptał bez życia.

– Nic więcej nie wiem – powiedziała spokojnie Ofelia. – Tylko tyle, że według mamy to dobra partia. Nie wiem, jak się nazywa ani jak wygląda.

Stryj poszedł po tabakierę schowaną pod poduszką, wciągnął po szczypcie tabaki do każdej dziurki w nosie, po czym wydmuchał nos w chusteczkę. Taki miał sposób na rozjaśnianie umysłu.

– To musi być jakiś błąd…

– Też chciałabym w to wierzyć, stryjku, ale wszystko wskazuje

na to, że nie.

Ofelia upuściła talerz, który pękł w zlewie na dwie części. Dziewczyna podała kawałki stryjowi, który przycisnął jeden do drugiego i talerz natychmiast się zabliźnił. Archiwista odłożył go do zlewu.

Stryj Ofelii był wybitnym Animistą. Potrafił zreperować rękami absolutnie wszystko, nawet najbardziej nieprawdopodobne przedmioty słuchały się go jak szczeniaki.

– To z pewnością jakiś błąd – powiedział. – Choć jestem archiwistą, nigdy nie słyszałem o mieszance tak bardzo przeczącej naturze. Im mniej Animiści obcowali z tymi cudzoziemcami, tym lepiej im to robiło. Koniec i kropka.

– A jednak to małżeństwo zostanie zawarte – wymamrotała

Ofelia, wracając do zmywania.

– Ale co was tak z matką naszło? – uniósł się oszołomiony stryj. – Biegun ma najgorszą reputację wśród wszystkich arek. Jego mieszkańcy posiadają moce, od których człowiekowi mąci się w głowie. To nawet nie jest prawdziwa rodzina, tylko różne watahy, które się wzajemnie podgryzają! Czy wiesz, co się o nich opowiada?

Ofelia stłukła kolejny talerz. Stryj, pochłonięty własną złością, nie zauważył wstrząsu, jaki wywoływały w dziewczynie jego słowa. 

Trudno było go o to winić: Ofelia z natury wyglądała na wiecznie rozmarzoną, kłębiące się w niej emocje rzadko odbijały się na jej twarzy.

– Nie – odparła krótko. – Nie wiem, co się o nich opowiada, i nie interesuje mnie to. Muszę przeprowadzić poważną kwerendę. Dlatego jedyne, czego mi teraz trzeba, jeżeli się stryjek zgodzi, to dostęp do archiwów.

Stryj Ofelii zrekonstruował drugi talerz i położył go na ociekaczu. Służbówka zaczęła trzeszczeć i skrzypieć belkami – rozdrażnienie archiwisty udzielało się całemu budynkowi.

– Nie poznaję cię! Kiedy chodziło o twoich kuzynów, odstawiałaś fumy, a teraz, kiedy wpychają ci do łóżka jakiegoś barbarzyńcę, zamierzasz się poddać!

Ofelia, z gąbką w jednej ręce i filiżanką w drugiej, stanęła w bezruchu i zamknęła oczy. Pogrążona w ciemności, spoglądała pod powiekami w głąb siebie.

Poddać się? Żeby się poddać, trzeba się pogodzić z sytuacją, a żeby się pogodzić z sytuacją, trzeba zrozumieć, co i jak. Ofelia natomiast nie rozumiała nic a nic. Jeszcze kilka godzin temu nawet nie wiedziała, że została zaręczona. Teraz miała wrażenie, że zmierza ku otchłani, że nie należy już w ogóle do siebie. Kiedy porywała się na myślenie o przyszłości, aż po horyzont otaczało ją nieznane.

Owszem, była osłupiała, nie dowierzała i kręciło się jej w głowie jak pacjentowi, u którego właśnie zdiagnozowano nieuleczalną chorobę. Ale na pewno się nie poddała.

– Nie, zdecydowanie sobie tego nie wyobrażam, to jakiś obłęd – kontynuował stryj. – Co zresztą miałby robić w naszych okolicach ten cudzoziemiec? Jaki ma w tym interes? Z całym szacunkiem, dziecko, ale nie jesteś najatrakcyjniejszym liściem naszego drzewa genealogicznego. Chodzi mi o to, że przecież prowadzisz muzeum, a nie zakład złotniczy!

Ofelia upuściła filiżankę. Nie był to efekt jej złej woli ani uniesienia, tylko chorobliwej niezdarności. Przedmioty notorycznie leciały jej z rąk. Stryj był do tego przyzwyczajony, zawsze wszystko po niej naprawiał.

– Stryjek mnie chyba nie do końca zrozumiał – odparła Ofelia zduszonym głosem. – To nie ten mężczyzna przybędzie zamieszkać na Animie, to ja muszę za nim podążyć na Biegun.

Tym razem to stryj stłukł talerz, który właśnie składał. Archiwista przeklął w swoim starym dialekcie.

Przez okno wpadało teraz do służbówki niczym niestłumione światło dnia. Oczyszczało atmosferę niby źródlana woda, skrząc się na obudowie łóżka, korku karafki i tubie gramofonu. Ofelia nie rozumiała, skąd się tu wzięło tyle słońca. W środku tej rozmowy było to jak fałszywa nuta. Śniegi Bieguna stawały się przez nie tak odległe, tak nierzeczywiste, że właściwie sama przestawała w nie wierzyć.

Zdjęła okulary, wyczyściła je fartuchem, po czym włożyła z powrotem na nos – odruchowo, jakby dzięki temu miała zobaczyć wszystko wyraźniej. Szkła, które po zdjęciu stały się idealnie przezroczyste, szybko odzyskały szarą barwę. Ta stara para okularów była jakby częścią Ofelii: kolor, jaki przybierały szkła, był uzależniony od nastroju właścicielki.

– Widzę, że mama nie powiedziała stryjkowi najważniejszego.

To Nestorki wyswatały mnie z tym mężczyzną. Póki co, tylko one znają szczegóły kontraktu małżeńskiego.

– Nestorki? – stryja aż zatkało.

Jego naznaczona zmarszczkami twarz zmieniła się nie do poznania. Wreszcie zaczęło do niego docierać, w jakie tryby dostała się jego bratanica.

– Małżeństwo dyplomatyczne – wyszeptał martwym głosem. – O nieszczęsna…

Stryj wciągnął kolejne dwie szczypty tabaki i wydmuchał nos tak mocno, że musiał potem poprawić sztuczną szczękę.

– Moje biedactwo, jeżeli Nestorki maczały w tym palce, to nie ma mowy o odwrocie. Ale dlaczego? – zastanawiał się, przygładzając wąsy. – Dlaczego ty? Dlaczego akurat tam?

Ofelia umyła ręce i zapięła z powrotem rękawiczki. Wystarczyło jej stłuczonych naczyń jak na jeden dzień.

– Najwyraźniej rodzina tego mężczyzny nawiązała bezpośredni kontakt z Nestorkami, żeby zaaranżować małżeństwo. Nie mam pojęcia, jakie powody skierowały je akurat do mnie, a nie do kogoś innego. Naprawdę chciałabym wierzyć, że to nieporozumienie.

– A matka?

– Uradowana – wyszeptała Ofelia gorzko. – Obiecano jej dla mnie dobrą partię, to dużo więcej, niż mogłaby się spodziewać – dziewczyna zacisnęła wargi, kryjąc twarz w cieniu włosów i okularów.

– Moja pozycja nie pozwala mi na odrzucenie tej oferty. Będę towarzyszyć mojemu przyszłemu mężowi tam, gdzie będą tego wymagały obowiązek i honor. Ale nic poza tym – podsumowała, naciągając rękawiczki zdecydowanym ruchem. – Nie spodziewałabym się konsumpcji tego małżeństwa.

Stryj spojrzał na nią zatroskany.

– Nie, dziecko, nie, zapomnij o tym. Spójrz na siebie… Masz wzrost taboretu i ważysz tyle, co wałek do spania… Niezależnie od tego, jakie zrobi na tobie wrażenie twój przyszły mąż, dobrze ci radzę – nigdy nie sprzeciwiaj się jego woli. Inaczej źle się to dla ciebie skończy.

Ofelia zakręciła korbką gramofonu, żeby znów uruchomić talerz i niezręcznie opuściła igłę na pierwszy rowek płyty. W ścianach służbówki ponownie rozbrzmiała aria operowa.

Dziewczyna z nieobecnym wyrazem twarzy spojrzała w milczeniu na stryja, trzymając ręce za plecami.

Taka była Ofelia. W sytuacjach, kiedy każda inna młoda dziewczyna płakałaby, jęczała, wrzeszczała, błagała, ona z zasady wolała milczeć. Kuzyni i kuzynki Ofelii naśmiewali się z niej czasem, mawiając, że jest lekko opóźniona.

– Słuchaj no – wymamrotał stryj, drapiąc się po niedogolonej szyi. – Nie ma co dramatyzować. Zdecydowanie się zagalopowałem, mówiąc ci przed chwilą o tej rodzinie. Kto wie? Być może twój kawaler ci się spodoba.

Ofelia uważnie przyjrzała się stryjowi. Intensywne światło słońca zdawało się uwypuklać jego starczą sylwetkę i drążyć każdą zmarszczkę. Z ukłuciem w sercu zorientowała się nagle, że mężczyzna, który zawsze zdawał się jej twardy jak skała i niewzruszony upływem czasu, dziś był zmęczonym starcem. A ona, mimowolnie, dodatkowo go postarzała.

Ofelia zdobyła się na wymuszony uśmiech.

– Muszę wykonać porządną kwerendę.

Oczy stryja odzyskały nieco blasku.

– Wkładaj z powrotem ten płaszcz, córko, schodzimy na dół.

Zaginieni z księżycowa - książka

Fragment książki Zaginieni z Księżycowa:

Rozgrywka

Ofelia czuła się jak oślepiona. Kiedy tylko próbowała spojrzeć na cokolwiek spod parasolki, słońce atakowało ją ze wszystkich stron: żar lał się z nieba, a promienie słoneczne odbijały się od promenady wyłożonej polakierowanym drewnem, iskrzyły na powierzchni morza i połyskiwały w klejnotach otaczających dziewczynę dworzan.

Mimo wszystko udało jej się zorientować, że nie ma już obok niej ani Berenildy, ani ciotki Rozaliny. Musiała pogodzić się z faktami – właśnie się zgubiła. 

W przypadku kogoś, kto przybywa na dwór z mocnym postanowieniem, żeby znaleźć sobie tam własne miejsce, sprawy przedstawiały się raczej źle. Ofelia miała zostać oficjalnie przedstawiona Farukowi, a duch rodziny był zdecydowanie ostatnią osobą na świecie, która powinna czekać na swoich gości.

Gdzie go szukać? W cieniu wielkich palm? W jednym z luksusowych pałaców ciągnących się wzdłuż wybrzeża? A może w którejś z kabin plażowych? Ofelia chciała wychylić się przez balustradę w poszukiwaniu Faruka i… stuknęła nosem w ścianę. To ogromne szumiące morze było iluzoryczne, zapach piasku i linia horyzontu również. Dziewczyna poprawiła okulary i rozejrzała się wokół.

Cały pejzaż składał się z imitacji: palmy, fontanny, morze, słońce, niebo i gorące powietrze. Pałace też były zapewne tylko dwuwymiarowymi fasadami.

Wszędzie iluzje.

Czego się zresztą spodziewać na piątym piętrze wieży górującej nad miastem, które z kolei unosi się nad arką polarną, gdzie aktualna temperatura nie przekracza minus piętnastu stopni? Tutejsi mieszkańcy mogli sobie zniekształcać przestrzeń i upychać iluzje w każdym kącie, ale ich kreatywność miała mimo wszystko swoje granice.

Ofelia nie wierzyła w realność tego, co ją otacza, ale jeszcze bardziej podejrzliwie spoglądała na ludzi, którzy posługiwali się iluzją do manipulowania otoczeniem. Nader niekomfortowo czuła się wśród tłumu dworzan, z których niejeden potrącał ją, mijając.

Byli to bowiem sami Miraże, mistrzowie iluzjonizmu. Patrząc na ich imponujące sylwetki, płowe włosy, jasne oczy i klanowe tatuaże, Ofelia ze swoją mikrą posturą, brązowymi włosami i krótkowzrocznością czuła się jeszcze bardziej obco niż kiedykolwiek.

Mijani dworzanie posyłali jej wyniosłe spojrzenia, zapewne zastanawiając się, kim może być ta panna, która za wszelką cenę stara się skryć pod parasolką. Ona jednak nie spieszyła się z odpowiedzią.

Była tu sama i bezbronna – gdyby ktoś odkrył, że jest narzeczoną Thorna, najbardziej znienawidzonego ze wszystkich urzędników, jej ciało i umysł zapewne nie uszłyby cało. Po ostatnich przygodach pozostały jej pęknięte żebro, siniak pod okiem i szrama na policzku. Lepiej zatem było nie pogarszać sytuacji.

Miraże mimo wszystko przysłużyli się Ofelii. Wszyscy kierowali się do stojącego na palach ogromnego pałacu, który w wyniku całkiem udanej iluzji optycznej wyglądał, jakby unosił się nad iluzorycznym morzem. Ofelia musiała zmrużyć oczy, by pojąć, że iskrzenie to efekt odbijania się promieni słonecznych od ogromnej konstrukcji ze szkła i metalu. Pałac nie był kolejną iluzją, był prawdziwym, godnym władcy gmachem.

Jeżeli gdziekolwiek miała szansę odnaleźć Faruka, Berenildę i ciotkę Rozalinę, to tylko tam.

Dziewczyna ruszyła za dworzanami. Bardzo chciała nie rzucać się w oczy, niestety szalik owinął się jedną połową wokół jej kostki, a drugą miotał po ziemi niczym boa dusiciel w tańcu godowym. Ofelia nie umiała przekonać go, żeby przestał. Bardzo się cieszyła, że po tygodniach rozłąki szybko wrócił do formy, ale wolałaby nie afiszować się tak bardzo ze swoim animizmem. Przynajmniej dopóki nie odnajdzie Berenildy.

Kiedy zbliżyła się do kiosku z gazetami i ujrzała wielkie litery nagłówków, jeszcze staranniej przysłoniła twarz parasolką.

 

KONIEC ZE SMOKAMI :

MYŚLIWI ZOSTALI UPOLOWANI

 

Ofelia uważała, że to ohydne. Smoki były rodziną jej narzeczonego i dopiero co zginęły w lesie w dramatycznych okolicznościach. 

W oczach dworu Berenilda i jej towarzyszki były jednak tylko i wyłącznie przedstawicielkami konkurencyjnego klanu. Dziewczyna weszła na pomost prowadzący do pałacu. Nieokreślone iskrzenie, które widziała wcześniej, zmieniło się teraz w fajerwerk architektoniczny. 

Pałac był jeszcze większy, niż jej się zdawało. Jego złota kopuła z mierzącą prosto w niebo iglicą mogła rywalizować ze słońcem. Wieńczyła ogromny budynek o żeliwnej konstrukcji pokrytej szkłem, ozdobiony tu i tam orientalnymi wieżyczkami.

Ofelia spojrzała na pałac, morze oraz tłum dworzan. I pomyśleć, że to wszystko jest zaledwie piątym piętrem wieży Faruka.

Zaczynała mieć tremę.

Onieśmielenie szybko przerodziło się w panikę, kiedy dziewczyna ujrzała kroczące w jej stronę dwa białe psy wielkości niedźwiedzi polarnych. Zwierzęta przyglądały jej się nachalnie, ale to nie one tak ją przeraziły, tylko ich pan.

– Dzień dobry panience. Czyżby spacerowała panienka sama?

Ofelia nie wierzyła własnym oczom, widząc przed sobą blond loki, okulary przypominające denka od butelek i pucułowatą anielską twarz.

Kawaler. Gdyby nie on, Smoki wciąż by żyły.

Może i wyglądał jak typowy chłopiec w jego wieku, zdawał się nawet trochę bardziej fajtłapowaty niż inni, ale w rzeczywistości był wcieleniem zła, z którym nie potrafił sobie poradzić żaden dorosły i którego bała się własna rodzina. Miraże generalnie zadowalali się szerzeniem iluzji wokół siebie, Kawaler natomiast przenikał z nią do wnętrza człowieka. Fascynowała go władza. Posługując się swoimi mocami, doprowadził do histerii służącą Berenildy, uwięził ciotkę Rozalinę w bańce wspomnień, napuścił dzikie Bestie na Smoki podczas polowania, a w dodatku nikt nigdy nie przyłapał go na gorącym uczynku.

Ofelii zdawało się niewiarygodne, że na całym dworze nie było ani jednej osoby, która zdołałaby powstrzymać tego chłopca.

– Wygląda panienka na zagubioną – stwierdził Kawaler z przesadną uprzejmością. – Może mógłbym posłużyć za przewodnika?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Nie umiała ocenić, którą z odpowiedzi – „tak” czy „nie” – ściągnie na siebie wyrok śmierci.

– No, jesteś wreszcie! Gdzieś ty się podziewała?

Ofelia odetchnęła z ulgą, kiedy usłyszała głos Berenildy, sunącej w jej stronę przez tłum dworzan. Kobieta przytrzymywała sobie z gracją suknię i wyglądała przy tym równie spokojnie co łabędź płynący przez jezioro. Kiedy jednak chwyciła Ofelię pod ramię, ścisnęła je ze wszystkich sił.

– Dzień dobry, pani Berenildo – wybełkotał Kawaler.

Policzki chłopca spąsowiały. Niezdarnie wytarł dłonie o marynarską koszulkę.

– Pospieszże się, maleńka. – Berenilda nie zareagowała na powitanie Kawalera i nawet nie spojrzała w jego stronę. – Rozgrywka powoli dobiega końca. Twoja ciotka zajęła nam miejsce. 

Trudno było wyczytać coś z wyrazu twarzy chłopca i z jego oczu patrzących zza grubych szkieł okularów. Ofelia była jednak prawie pewna, że mały Miraż jest mocno zawiedziony. Zachowanie tego dziecka było dla niej niepojęte. Kawaler chyba nie spodziewał się podziękowań za to, że doprowadził do śmierci całego klanu?

– Nic mi pani nie powie, Berenildo? – zapytał mimo wszystko zaniepokojony. – Naprawdę nie ma pani dla mnie ani słowa?

Berenilda zawahała się chwilę, po czym posłała chłopcu swój najpiękniejszy uśmiech.

– Skoro tak bardzo ci na tym zależy, Kawalerze, to znajdę ich nawet siedem: twój wiek nie będzie cię wiecznie chronił. 

Po tej przestrodze, rzuconej niemalże beznamiętnym tonem, Berenilda ruszyła w stronę pałacu. Ofelia spojrzała przez ramię i ciarki jej przeszły po plecach. Kawaler pożerał ją wzrokiem – właśnie Ofelię, nie Berenildę – a twarz wykrzywiał mu grymas zazdrości. Czyżby zamierzał poszczuć je teraz psami?

– Wśród wszystkich osób, z którymi nie wolno ci nigdy znaleźć się sam na sam, Kawaler zajmuje pierwsze miejsce – wyszeptała Berenilda, jeszcze mocniej ściskając ramię Ofelii. – Czemu ty mnie nigdy nie słuchasz? Chodźmy szybciej – dodała, przyspieszając kroku. – Rozgrywka powoli się kończy, pod żadnym pozorem nie powinnyśmy dopuścić, żeby nasz władca Faruk musiał na nas czekać.

– Co to za rozgrywka? – wysapała Ofelia, której pęknięte żebro coraz bardziej dawało się we znaki.

– Musisz zrobić dobre wrażenie na najjaśniejszym panu – nakazała dziewczynie Berenilda, nie obdarzywszy jej nawet uśmiechem. – Mam dziś o wiele więcej wrogów niż sojuszników, protekcja Faruka ma decydujące znaczenie dla przywrócenia równowagi. Jeżeli mu się nie spodobasz, skażesz nas wszystkich na śmierć.

Berenilda położyła rękę na brzuchu. To stwierdzenie dotyczyło również dziecka, które w sobie nosiła.

Ofelii coraz bardziej przeszkadzał owinięty wokół stopy szalik, o który wciąż się potykała. Słowa Berenildy ani trochę nie pomagały jej się rozluźnić. Niepokój dziewczyny wzrósł, kiedy pomyślała o otrzymanym od rodziny telegramie. Miała go cały czas przy sobie – w kieszeni sukni. Rodzice Ofelii oraz jej wujowie, ciotki, brat, siostry i kuzynostwo, zaniepokojeni jej milczeniem, postanowili przyspieszyć o kilka miesięcy swoje przybycie na Biegun. Oczywiście nie mieli pojęcia, że również ich bezpieczeństwo zależy od dobrej woli Faruka.

Ofelia i Berenilda wkroczyły do kolistego holu pałacu, który wewnątrz wyglądał jeszcze bardziej okazale. Z holu rozchodziło się pięć galerii, monumentalnych niczym nawy katedry. Najdrobniejszy szept dworzan, najcichszy szelest sukni odbijał się głośnym echem od ogromnych tafli szkła. Przebywało tu wyłącznie najlepsze towarzystwo: ministrowie, konsulowie, artyści oraz ich aktualne muzy.

Do Berenildy podszedł majordomus w złotej liberii.

– Wielmożne panie będą łaskawe pójść za mną do Ogrodu Gęsi.

Najjaśniejszy Faruk przyjmie was po zakończeniu rozgrywki.

Mężczyzna pokierował je do jednej z pięciu galerii, odebrawszy od Ofelii jej parasolkę.

– Akurat jego wolałabym zatrzymać – powiedziała dziewczyna grzecznie, kiedy majordomus sięgnął również po szalik, zakłopotany, że znajduje ten element ubioru w tak nieodpowiednim miejscu jak kostka u nogi. – Proszę mi wierzyć, naprawdę nie mam innego wyboru.

Berenilda z westchnieniem upewniła się, że koronkowa woalka Ofelii dokładnie skrywa twarz dziewczyny.

– Nie pokazuj swoich ran, to szczyt złego smaku. Jeżeli odpowiednio rozegrasz tę partię, nadmorski pałac stanie się dla ciebie drugim domem.

Dziewczyna zadała sobie w myślach pytanie, co miałoby w tym układzie być jej pierwszym domem. Od momentu przybycia na Biegun poznała już dworek Berenildy, ambasadę Księżycowa, biuro swojego narzeczonego i nigdzie nie czuła się jak u siebie.

Majordomus wprowadził je pod ogromny szklany dach w chwili, kiedy rozległ się gromki aplauz wzbogacony okrzykami „brawo!” i „piękne zagranie, wasza wysokość!”. Ofelia, której biała koronka woalki zdecydowanie nie ułatwiała patrzenia, starała się zrozumieć, co takiego dzieje się między palmami ogrodu zimowego. Grupa arystokratów w perukach zgromadziła się na trawniku wokół czegoś, co wyglądało na mały labirynt. Ofelia z powodu swojego wzrostu nic nie widziała zza ludzi stojących przed nią, ale Berenilda bez trudu utorowała im obydwu drogę aż do miejsc na samym przedzie – kiedy tylko zgromadzeni dostrzegali ciotkę Thorna, rozstępowali się sami z siebie, nie tyle z kurtuazji, ile raczej po to, by zachować bezpieczną odległość. Wszyscy czekali z osądem na werdykt Faruka.

Ciotka Rozalina na widok Ofelii zamaskowała poczucie ulgi grymasem niezadowolenia.

– Musisz mi kiedyś wytłumaczyć – wyszeptała do siostrzenicy – w jaki sposób mam odgrywać rolę przyzwoitki pannicy, która bez przerwy mi się wymyka.

Niewzruszona tym Ofelia skupiła uwagę na toczącej się rozgrywce.

Labirynt składał się z ponumerowanych kamiennych płyt tworzących spiralną ścieżkę. W niektórych płytach tkwiły kołki, do których przywiązano gęsi. Dwaj służący zdawali się czekać na polecenia.

Ofelia odwróciła się w stronę, w którą kierowały się w tej chwili wszystkie spojrzenia, i ujrzała małe okrągłe podium górujące nad labiryntem. Stał tam piękny stół pomalowany na biało – podobnie zresztą jak całe podwyższenie – za którym jakiś gracz potrząsał pięścią, napawając się oznakami zniecierpliwienia, jakie tym ruchem wywoływał u publiczności. Ofelia poznała go po zniszczonym cylindrze i bezczelnym uśmieszku od ucha do ucha: był to Archibald, ambasador Faruka.

Mężczyzna wreszcie otworzył zaciśniętą dłoń i rozległ się cichy stukot.

– Siedem! – ogłosił mistrz ceremonii.

Jeden ze służących pokonał kolejno siedem kamiennych płyt, po czym – ku zdumieniu dziewczyny – zniknął w jakiejś dziurze.

– Nasz ambasador naprawdę nie ma dziś szczęścia w grze – skomentował ironicznie ktoś z tyłu. – To już trzecia rozgrywka, a on zawsze wpada na studnię.

Ofelię ucieszyła obecność Archibalda. Miał on swoje wady, ale tutaj był jedyną osobą, którą mogłaby ewentualnie określić mianem przyjaciela. Do tego należał do klanu Sieci. Dworzanie, poza nielicznymi wyjątkami, składali się z samych Miraży i unosiła się wokół nich aura wrogości, przez co ledwo dało się oddychać. Jeżeli wszyscy byli tu równie dwulicowi jak Kawaler, to przyszłość nie rysowała się różowo.

Ofelia, podobnie jak pozostali zgromadzeni, skupiła się teraz na ulokowanym na podium stole drugiego gracza. Początkowo miała wrażenie, że widzi zza woalki tylko konstelację klejnotów. W końcu pojęła, że należą one do licznych faworyt, które otaczały Faruka: jedna czesała jego długie jasne włosy, inna przywarła do jego torsu, kolejna klęczała mu u stóp… Faruk, wsparty łokciem o zdecydowanie za mały dla niego stolik, wydawał się równie obojętny na pieszczoty jak na rozrywkę, której się oddawał. Dziewczyna domyśliła się, że to on, gdy głośno ziewnął, rzucając kostkami. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie była w stanie dostrzec jego twarzy.

– Pięć! – oznajmił mistrz ceremonii wśród oklasków i radosnych okrzyków.

Drugi służący zaczął przeskakiwać z pola na pole. Za każdym razem, kiedy trafiał na płytę zajmowaną przez gęś, ptak gęgał z furią, próbując szczypać mężczyznę w łydki, ale ten czym prędzej przemieszczał się dalej, aż wreszcie – pokonawszy pięć pól – dotarł na sam środek spiralnego labiryntu, oklaskiwany przez arystokratów niczym mistrz olimpijski. Faruk wygrał partię. Ofelii całe to widowisko zdawało się nierealne. Miała nadzieję, że ktoś zadba o jak najszybsze wydobycie drugiego służącego z zapadni.

Na podium tymczasem jakiś drobny człowieczek w białym surducie skorzystał z tego, że rozgrywka się zakończyła, i podszedł do Faruka z czymś, co wyglądało na dokument wymagający podpisu.

Faruk uśmiechnął się szeroko, kiedy mężczyzna mówił mu coś na ucho. Nieco zaskoczona Ofelia dojrzała, jak duch rodziny od niechcenia pieczętuje podsunięty mu papier, nie przeczytawszy choćby słowa.

– Bierz przykład z hrabiego Borysa – szepnęła jej Berenilda. – Poczekał na odpowiedni moment, żeby zawnioskować o nowe latyfundia. Przygotuj się, teraz nasza kolej.

Ofelia jej nie słyszała. Przed chwilą dojrzała na podium sylwetkę innego mężczyzny i to właśnie ona przyciągała teraz całą jej uwagę. Osobnik ten trzymał się z tyłu, posępny i tak nieruchomy, że właściwie można by go przeoczyć, gdyby nie to, że raz po raz trzaskał wieczkiem od zegarka. Dziewczyna poczuła, jak na jego widok zalewa ją fala gorąca. Aż zapłonęły jej uszy.

Thorn.

Jego czarny, ozdobiony ciężkimi epoletami uniform ze stójką nie pasował do tutejszego zaduchu – panująca pod szklanym dachem spiekota była iluzją, ale bardzo sugestywną. Narzeczony Ofelii – jak zwykle spięty, nieugięty niczym sprawiedliwość i milczący jak cień – wydawał się wśród tłumu ekstrawaganckich dworzan zupełnie nie na miejscu.

Ofelia dałaby wszystko, żeby go tutaj nie spotkać. Thorn z pewnością przejmie kontrolę nad sytuacją – jak to miał w zwyczaju – i będzie chciał dyktować Ofelii warunki.

– Wielmożna Berenilda i jej goście z Animy! – ogłosił mistrz ceremonii.

Wszystkie głowy obróciły się w ich stronę i zapadła krępująca cisza przerywana jedynie gęganiem. Ofelia wzięła głęboki wdech. 

Wreszcie nadarza się okazja, żeby wziąć sprawy w swoje ręce.

Na przekór Thornowi zamierzała znaleźć sobie własne miejsce w tym świecie.

Pierwszą książkę z cyklu — Zimowe zaręczyny — kupić można poniżej:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Seria LUSTRZANNA
Christelle Dabos0
Okładka książki - Seria LUSTRZANNA

Ofelia skrywa za starym szalikiem i okularami krótkowidza nietypowe dary: potrafi czytać przeszłość przedmiotów oraz przechodzić przez lustra. Spokojne...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Jak (nie) zostać królową
Katarzyna Redmerska ;
Jak (nie) zostać królową
Niewolnica elfów
Justyna Komuda
Niewolnica elfów
Lucek
Iwonna Buczkowska ;
Lucek
Mykoła
Michał Gołkowski ;
Mykoła
Jak ograłem PRL. Z gitarą
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Z gitarą
Faza kokonu
Joanna Gajewczyk ;
Faza kokonu
Bapu, opowieść o dobrym maharadży
Monika Kowaleczko-Szumowska
Bapu, opowieść o dobrym maharadży
Pokaż wszystkie recenzje