Saga Bez pożegnania – klasyczna polska saga rodzinna – powraca w nowym wydaniu.
Historia kołem się toczy, coś co miało się już nigdy nie wydarzyć, dzieje się ponownie... Wojna powoduje, że matka i córka muszą porzucić dotychczasowe życie. Z jedną walizką ruszają w nieznane i mogą liczyć jedynie na pomoc życzliwych obcych ludzi... Dziś to samo dzieje się za naszą wschodnią granicą, choć wydarzenia w pierwszym tomie sagi –opowiedziane przez świadka historii – miały miejsce ponad 80 lat temu. Losy bohaterek śledzimy od wywózki w 1941 roku na Syberię, przez ucieczkę z sowieckiej Rosji do Ugandy w Afryce, powrót do Polski w 1947 r. i podróże do Chin oraz do Paryża. W kolejnych tomach ich historia opowiedziana jest aż do dnia dzisiejszego.
Tom 1. Bez pożegnania otwiera historię Zofii i jej córki Kasi. Młoda matka wraz z małą córeczką zostają wywiezione z Baranowicz na Syberię. Czas próby udaje im się przetrwać dzięki niezwykłemu hartowi ducha matki, przychylnym ludziom, których spotykają na swej drodze, i dzięki sile matczynej miłości, która nawet w takich czasach jest w stanie zapewnić dziecku poczucie bezpieczeństwa i szczęśliwe dzieciństwo.
![Bez pożegnania - grafika promująca książkę](/sys6/pliki/text/06/02/2025/0667f12c4ee0e044635b8b8a89ca5152.jpg)
– To historia, która chwyta za serce i – jak powiedział reżyser Nocy i dni Jerzy Antczak – gotowy scenariusz filmowy.
Barbara Rybałtowska wzrusza, przybliża historię, nie pozwala zginąć wspomnieniom. Pierwszy tom sagi Bez pożegnania zabiera nas w podróż – zaskakującą, surową, ale też pełną determinacji. Można się w nią zagłębić bez reszty! – pisze Danuta Awolusi w naszej redakcyjnej recenzji tej książki.
Do lektury powieści Barbary Rybałtowskiej zaprasza Wydawnictwo Axis Mundi. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Bez pożegnania. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Za moją aksamitną kapę dostałam dwie kury. Myślałam, że nas trochę odżywią, ale Kasia oszalała na ich punkcie i nie daje ich ruszyć. Jeszcze je muszę karmić. Jedna jest niezwykłej urody. Pstrokata i kolorowa jak rajski ptak, a na głowie ma rudy czubek – prawdziwie puszystą fryzurę. Nazwałyśmy ją „Czubatką”. Żeby drugiej nie było przykro, też otrzymała imię: „Indyczka”. Jest chuda, wysoka i czarno-szara. Ze swoją słabo upierzoną szyją rzeczywiście przypomina zabiedzoną indyczkę.
Skończyła się nam mąka, ale mamy trochę ziarna. Podobno można je zemleć w niedawno wybudowanym młynie. Wyprawę do młyna zrobiłyśmy z Kasią w słoneczny dzień marcowy. Idzie się w stronę źródeł rzeki, wzdłuż brzegu, około dwóch kilometrów w górę. Nie zapomnę tej naszej niewydarzonej wycieczki. Jestem tak osłabiona po tyfusie, że wlokłyśmy się do młyna, odpoczywając co chwilę, aż trzy godziny! Niosłam ziarno do spółki z moją cieniutką jak żmijka pięcioletnią Mgiełką i pot zalewał nam oczy. Wróciłyśmy przed wieczorem bardzo wyczerpane.
Nie dałyśmy już rady upiec sobie lepioszki. Wypiłyśmy tylko nasz przydział mleka i zasnęłyśmy kamiennym snem.
W kwietniu wróciłyśmy do naszej chaty. W czasie naszej nieobecności Rudziński założył kłódkę na drzwi mojego pokoju. Wiele rzeczy zapleśniało od wilgoci w tym nieogrzanym domu, musiałam urządzić wietrzenie i pranie.
Dopiero teraz dotarła do nas wiadomość, że Li Sen Jang umarł w szpitalu w Uzgenie. Zaraził się od nas tyfusem, bo przychodził karmić Kasię, kiedy byłam nieprzytomna. Jakie to niesprawiedliwe…
Myślę o nim zawsze, kiedy nie mogę sobie tutaj z czymś poradzić! Był jak Anioł Stróż, przychodził cicho i pomagał, nie prosząc o nic w zamian.
Robimy z Kasią piec. Więcej mi przeszkadza, niż pomaga, ale bardzo jest tym przejęta. Znajdujemy odpowiednie kamienie i wtaczamy je do chaty. Rozrabiam w miednicy glinę. Po wodę chodzi się wygodniej i bezpieczniej, odkąd Rudziński wykopał schody, wyłożył je drobnymi kamykami i z jednej strony postawił coś w rodzaju płotu czy poręczy. Noszę wodę po pół wiadra albo w dużym garnku o dwóch uszach, do których przywiązałam sznurki. To i tak osiągnięcie, bo jeszcze niedawno nie dałabym rady tego udźwignąć. Na desce prostuję kamieniem blachę z rury od żelaznej „tiepłuszki”. Będzie z tego płyta i drzwiczki. Resztę rury, która zwisa z przewodu kominowego, podłączę jakoś do pieca. Musi przecież mieć cug.
Praca nad piecem zajęła nam trzy dni. Wyszedł znakomicie, ale dym wraca przez drzwiczki i popielnik. Ruszt w popielniku zrobiłam również z kawałka rury, dziurkując ją wielkim gwoździem. Narzędzia mam prymitywne, jak ludzie z epoki kamiennej, ale efekty nie są takie złe.
* * *
Po czterech dniach jazdy przez góry i tunele – minęliśmy ich sto czterdzieści sześć – dotarliśmy do skraju zielonej doliny nad rzeką Indus w Pakistanie i wreszcie możemy wysiąść w Karaczi. Prosto z pociągu ładujemy się do ciężarówki i jedziemy do obozu. Na rozległym terenie pustynnym zbudowano wielkie prowizoryczne miasto. Duże wojskowe namioty koloru khaki ustawione są blisko jeden obok drugiego, w rzędach. Wewnątrz polowe łóżka. Są tu też namioty-sklepy,
jadłodajnie, łaźnie, szpitale, biura i inne. Chociaż nie widać w pobliżu zabudowań tubylczych, a do miasta daleko, kręci się po obozie mnóstwo brunatnych, wielkookich, żebrzących natrętnie dzieci.
Spędzimy tu jakiś czas, zanim udamy się do Bombaju, skąd popłyniemy do Afryki, gdzie mamy pozostać do końca wojny.
Oprócz Janickich mieszkają w naszym namiocie ludzie zupełnie mi nieznani. Całe szczęście, że chociaż one tu są, możemy się nawzajem wspierać. Towarzystwo wymieszało się. Jedni zostali w Teheranie, inni lecą z Ahwazu do Egiptu. Janickie są podekscytowane i szczęśliwe, bo tutaj nareszcie spotkały się z ojcem. Zmienił się w wojsku nie do poznania.
To już nie ten wynędzniały chudeusz, którego pamiętam z Erkiento. Opalony i odżywiony, w zgrabnym mundurze podoficera, jest zupełnie przystojnym mężczyzną. Zarówno żona, jak i uwieszone na nim córeczki są z niego bardzo dumne.
Chociaż dostajemy posiłki w stołówce i ciągle słyszymy apele, żeby nie trzymać zapasów żywnościowych w namiotach, nie wszyscy się do tego stosują. Ludzie po swoich ciężkich głodowych doświadczeniach nie mogą zaniechać robienia zapasów. Jedna z naszych współmieszkanek ma istną spiżarnię pod łóżkiem, wynikły z tego zabawne historie.
Już pierwszej nocy sen nasz zakłóciły dziwne hałasy, jakieś lamenty, wycia, pokasływania, nawoływania. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ktoś wyjrzał z namiotu, nie było widać żadnego ruchu. Cały obóz był głęboko uśpiony, tylko daleko na piaskach majaczyły ciemne sylwetki psów lub innych zwierząt. I stamtąd dochodziły te intrygujące hałasy. Przenikliwe wycia, skowyty i płacz dzieci. Trudno było spać w takich warunkach. A księżyc świecił jasno, wysrebrzając piaski, zaś w namiotach, gdzie mieszkali ci, co tu dawniej przybyli, nie widać było żadnego poruszenia. Rano dowiedzieliśmy się, że to szakale urządziły sobie ten urozmaicony koncert i niemal każdej nocy tak się zachowują. Istotnie, nie było takiej, żebyśmy ich nie słyszeli. Nie było innego wyjścia jak przyzwyczaić się do tego.
Natomiast powód, dla którego nie pozwalano gromadzić żywności w namiotach, poznaliśmy dość szybko. Przyzwyczajeni do nocnych popisów wokalnych szakali spaliśmy twardo, gdy nagle zupełnie bliskie wrzaski postawiły nas na równe nogi. Krzyczała kobieta, która urządziła sobie spiżarnię pod łóżkiem. Zwabione zapachami, wygłodniałe szakale myszkowały w uśpionych namiotach. Prawdopodobnie czyniły to każdej nocy. Wreszcie dotarły do źródła. Całe ich spore stado zaczęło wyrywać sobie nagromadzone pod łóżkiem łakome kąski i kotłować się z taką werwą, że najpierw uniosły nieszczęsną kobietę na swoich grzbietach, a potem spowodowały, że stoczyła się na piasek. Darła się jak opętana, szakale zaś uciekały ze zdobyczami w zębach, depcząc po niej w popłochu.
Biedaczka krzyczała jeszcze, kiedy napastnicy umknęli już w głąb pustyni, i trudno ją było uspokoić. Dzieci też wystraszyły się, ale nikomu nic się nie stało i na koniec uśmialiśmy się ze zdarzenia. Po tej nauczce nikt nie gromadził już zapasów w namiocie.
* * *
Kupiłam sobie w Teheranie śmieszny kapelusz z ryżowej słomki, przybrany kwiatami. Może trochę zbyt ekstrawagancki jak na mój tułaczy stan, ale co ja poradzę? Zawsze miałam słabość do kapeluszy. Teściowa żartowała, że wystarczy, bym założyła na głowę garnek, a już mi do twarzy. Tutaj kapelusz ma jeszcze i tę zaletę, że chroni głowę przed porażeniem. Ten mój będzie świetnie harmonizował z różową garsonką.
Pod zbawiennym wpływem zwariowanych opowieści Kasi obudziła się drzemiąca we mnie strojnisia. Nie wiem, czy to stosowne, ale nie będę nad tym rozmyślać. Szczypta optymizmu na pewno mi nie zaszkodzi. Zawsze gdy wpadam w przygnębienie, zaczynają się dziać złe rzeczy, nękają nas jakieś choroby i tak dalej… Smutek przyciąga smutek.
Do Bombaju zawieziono nas pociągiem. Przyjechaliśmy do portu parę godzin po tym, jak jeden statek z naszymi ludźmi odpłynął. Pewnie nie było już na nim wolnych miejsc. Rzecz w tym, że nie wiadomo, kiedy wypłynie następny. Podobno zależy to również od tego, jak potoczą się walki na Oceanie Indyjskim, bo jest tam aktualnie jedno z ognisk wojny. Dlatego musimy koczować w hali portowej aż do skutku. Dostajemy gorące posiłki z urządzonej tu kuchni polowej, ale śpimy na bagażach, podobnie jak kiedyś w Nowosybirsku. Tylko że tam był trzaskający mróz, a tu dla odmiany upały. Tam rozpaczliwa chęć wyrwania się, tu już pewność, że jedziemy do Polski – okrężną drogą przez pół świata. Jedynie złodzieje podobni albo jeszcze gorsi. Tubylcy krążą uparcie wśród nas i trzeba mieć wszędzie oczy, żeby nie dać się okraść. Najsprytniej kradną ich dzieci. Ci malcy urodzili się ze złodziejską żyłką. Wszędzie ich pełno. Nie wysypiamy się w nocy, bo musimy dyżurować co dwie godziny, żeby uchronić resztki naszego mienia. Dlatego błagam Kasię, żeby mi nie znikała, i podsypiam trochę w ciągu dnia.
Ucięłam sobie świetną drzemkę, a gdy się przebudziłam, stwierdziłam, że córeczka gdzieś mi prysnęła… Nie przejęłam się zrazu zbytnio, bo jest przecież dość samodzielna i potrafi na siebie uważać. Kiedy jednak nie wróciła po półgodzinie, zaczęłam się niepokoić. Nikt nie zwrócił uwagi na to, kiedy wychodziła. Zostawiłam rzeczy pod okiem Heli Janickiej i obiegłam całe nabrzeże portowe, przy którym cumowały statki.
Miałam nadzieję, że poszła się im poprzyglądać. Jednak nie było jej tam. Ruszyłam w stronę miasta, ale zaraz zawróciłam: co by robiła na pustej drodze? Musiała być gdzieś nad morzem.
Zbliżyłam się do brzegu, spojrzałam w ciemną otchłań wody i zrobiło mi się słabo. Zaczęłam rozpaczliwie wypytywać ludzi, czy jej nie widzieli. Nikt nie potrafił powiedzieć mi czegoś konkretnego. Wróciłam do hali. Spenetrowałam wszystkie możliwe zakamarki. Nigdzie ani śladu dziecka. Słońce na niebie zaczynało się zniżać, a ja szukałam jej wciąż bezskutecznie.
Zmobilizowałam Hele i Ircię Janickie; krążyły po wybrzeżu, nawołując ją daremnie. Zaczęła ogarniać mnie panika. Przypomniałam sobie analogiczną sytuację w Krasnowodsku, kiedy krążyłyśmy po porcie przez cały dzień mijając się i nie widząc. Ale tu Kasia doskonale wiedziała, gdzie mnie szukać. Ach, te nieszczęsne porty! Są moim przekleństwem czy co?
Zdesperowana nie wiedziałam, co ze sobą począć i po prostu, żeby zaczerpnąć tchu przed dalszymi poszukiwaniami, minęłam miejsce, gdzie betonowa rampa zamieniła się w brzeg piaszczysto-kamienny i plażę wiodącą ku końcowi zatoki.
Z daleka ujrzałam kąpiące się dzieci. Były to małe hindusiątka. Patrzyłam na nie z tępym zwątpieniem. Jedna mała postać stała nieco dalej od brzegu, zanurzona po szyję i zakrywała sobie piąstkami oczy. Reszta chlapała wodą w jej kierunku. Dziecko płakało najwyraźniej. Nie miałam czasu na interwencję, ale zrobiło mi się szkoda osaczonego malca i przyspieszywszy kroku znalazłam się przy rozkrzyczanej gromadce. Dzieci, gdy mnie ujrzały, jak na komendę wyszły z wody i zaczęły uciekać w stronę przeciwną do wioski usytuowanej w głębi lądu, tylko migały ich bielsze niż reszta nóg stopy na piasku. Wtedy zobaczyłam, kogo wyratowałam z opresji. Kasia z mokrą główką, brudna i zapłakana objęła mnie wpół. Wyglądała jak półtora nieszczęścia. Aż się cofnęłam o krok, kiedy się jej przyjrzałam.
– Rany boskie, jak ty wyglądasz!
– Chciałam się wykąpać, żebyś mnie nie musiała myć pod kranem.
Rozglądała się zakłopotana po plaży. Była tylko w majteczkach. Jej sandały, sukienka i okulary gdzieś zniknęły.
– Bóg mnie pokarał takim niesfornym dzieckiem. Nie mogę głowy odwrócić, żebyś nie napsociła! – biadoliłam głośno dla fasonu, a serce waliło mi ze szczęścia.
Powieść Bez pożegnania kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,