Przystań na krańcu świata to pasjonująca powieść oparta na losach dziennikarki Emily Hahn w okupowanym Hongkongu w czasach drugiej wojny światowej, uznana przez “Spectator” za książkę roku.
Lato 1940 roku. Stevie Steiber, młoda amerykańska dziennikarka w Hongkongu, nie przejmuje się trwającą w Europie wojną. Chociaż marzy o poważnym pisarstwie, dni upływają jej głównie na zbieraniu plotek i chodzeniu na przyjęcia. Jishang, jej chiński znajomy, próbuje przeciągnąć Stevie na właściwą stronę dziennikarskiej barykady i angażuje ją w działalność swojego opiniotwórczego, kontrowersyjnego pisma. Major Harry Field został wysłany przez jej Królewską Mość do śledzenia podejrzanej aktywności na terenie kolonii. Intryguje go tajemniczy Jishang, lecz piękna korespondentka budzi w nim nie mniejszą fascynację. Z chwilą ataku Japończyków kipiący życiem, urokliwy i dekadencki Hongkong pokazuje swoje straszne wojenne oblicze. Jak daleko posuną się szpieg i dziennikarka, by zapewnić sobie bezpieczeństwo? Aby się o tym przekonać, warto sięgnąć po powieść, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Prószyński i Spółka. Warto wziąć udział w poświęconym jej konkursie. My zaś prezentujemy premierowy fragment książki:
Rozdział pierwszy
Hongkong, czerwiec 1940
Ziemia porośnięta krótko przystrzyżoną trawą, wprawiona w dygot odległym dudnieniem, zadrżała pod stopami. Wkrótce zjawiły się konie. Hałas i prędkość zdumiewały Stevie za każdym razem jednakowo. Odczuwała też dreszcz emocji: co by się stało, gdyby któraś z tych pokrytych potem, potężnie umięśnionych bestii zboczyła z wyznaczonego szlaku? Niechybnie by ją stratowała tuż za wątłym drewnianym ogrodzeniem. Mimochodem zerknęła na swoją dłoń. Drobne, kruche kości. Takie delikatne. Łamliwe.
Nareszcie wyleciała w powietrze ostatnia gruda błota i nawałnica przewaliła się bokiem. Kilka źdźbeł wyrwanej przez kopyta trawy opadało z wolna. Stevie przegrała i wcale jej się to nie podobało. Tor wyścigowy, ochrzczony pełną optymizmu nazwą Szczęśliwa Dolina, okazał się miejscem doprawdy podłym. Niepotrzebnie tu przyszła. Przecież nie brakowało jej nałogów, a drobny hazard na tle innych występków nie miał już większego znaczenia.
Podarła kupon i rzuciła go na ziemię, gdzie dołączył do innych straconych złudzeń. Do konfetti straconych złudzeń.
– Sądziłem, że zerwałaś z tym.
Przez tłum przedarł się Declan McKenna, niepokorny irlandzki reporter, którego poznała na jakimś koktajlu w Astor House Hotel w Szanghaju. Uśmiechał się szeroko, wyraźnie zadowolony, że ją znalazł. Zbudowany był w sam raz, by przetrwać na torfowych bagnach w zachodniej Irlandii: miał krępe ciało i wielkie dłonie, dla odmiany niezbyt pasujące do zawodu wymagającego siedzenia za biurkiem oraz pisania na maszynie. Nie wiedziała o jego przyjeździe, ale też nie było nic dziwnego w tym, że podróżował.
– Rzuciłam, a jakże. Jestem tutaj z powodów czysto zawodowych.
– Kupujesz konia?
– Gardząc pospolitą bojaźnią, zbieram dla swoich wiernych czytelników, pozostających w kraju ojczystym, materiały do opowieści o najbardziej niebezpiecznych miejscach w Hongkongu.
Zaśmiał się, rozciągając grube wargi jeszcze szerzej. Raptem jego spojrzenie powędrowało za szykowną Chinką, maszerującą przez tłum złożony głównie z mężczyzn. Stevie uśmiechnęła się pod nosem. Jakże łatwo było go rozproszyć! Doskonale też zdawała sobie sprawę, że ona sama, jedyna biała kobieta z dala od trybun, zwracała na siebie powszechną uwagę – niekoniecznie za sprawą czarnych, krótko przyciętych włosów, lecz na pewno z powodu zwiewnej bawełnianej sukienki, braku kapelusza i rękawiczek oraz szminki na ustach. Europejczycy i Amerykanie z zasady przebywali wyłącznie na trybunach, gdzie ich portfele były mniej narażone na bliski kontakt z kieszonkowcami, choć zarazem bardziej podatne na wpływy bukmacherów – próżno bowiem byłoby szukać jakiejś drugiej nici, oprócz hazardu, łączącej te dwie całkowicie różne społeczności mieszkające na tej dziwacznej wyspie.
Declan ponownie skupił uwagę na Stevie, a oczy miał nadal roziskrzone wesołością. Zresztą stale wyglądał tak, jakby właśnie miał puścić zuchwałe perskie oko. Stevie uświadomiła sobie, że i on znajdował się daleko od rodzinnych stron. Pochyliła się ku niemu i ściągnęła lekko brwi.
– Jednego nie rozumiem. Dlaczego te konie w ogóle biegną? Po co?
Declan wzruszył ramionami rozbawiony, lecz zawsze ostrożny.
– Powiem ci, do czego doszłam... – oznajmiła Stevie. Głos miała jasny, o miękkim brzmieniu, amerykański akcent zatarł się w ciągu lat spędzonych za granicą.
– A informacje te uzyskałaś zapewne u źródeł...
Pokręciła głową, przyznając tym samym, że dowcip nie należał do najbardziej lotnych.
– Mogę mówić tylko za siebie. To znaczy wiem, co by mnie skłoniło do biegu – dodała i odwróciła się z uśmiechem.
Zatrzymał ją.
– Podwieźć cię do centrum? Udało mi się wetknąć samochód w koszty.
– Nie, dziękuję, niczego mi nie trzeba.
– Rzeczywiście, niczego ci nie brakuje.
Przyjęła komplement bez komentarza, ponieważ jednak kąciki jej ust powędrowały w górę, Declan ośmielił się raz jeszcze:
– Może namówię cię chociaż na szklaneczkę whisky w hotelu Peninsula?
– Dziękuję szanownemu panu, nie dzisiaj.
– Przyjaciel krótko cię trzyma?
Roześmiała się.
– Spróbowałby.
W tłumie dało się spostrzec niejakie poruszenie i po chwili Declan wyłowił wzrokiem smukłego Chińczyka o wysokich kościach policzkowych, ubranego w doskonale skrojony garnitur. Wskazał go z westchnieniem.
– O wilku mowa.
Stevie obróciła się w tamtą stronę i ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że musi przyznać Declanowi rację. Jishang nie miał zwyczaju bywać na torze wyścigowym. Nienawidził wszechobecnych tu naciągaczy, ścisku, plucia, krzyków i kwaśnego odoru tłuszczu. Potrzebę hazardu zaspokajał w dyskretnych salonach prywatnych kasyn.
Gdy się zbliżył, Stevie powitała go uśmiechem.
– Sprawdzasz, jak żyje pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć procent obywateli?
– Mam dla ciebie żakiet i kapelusz. W samochodzie.
– To bardzo miło z twojej strony, ale z jakiego powodu nagle zacząłeś się troszczyć o mój wygląd?
– Nie mamy zbyt wiele czasu. Będziesz musiała iść tak, jak jesteś.
Położył dłoń na jej ramieniu, jakby zamierzał pokierować ją do auta. Oswobodziła się.
– Jedną chwileczkę. – Wskazała Declana, który z uniesionymi brwiami przyglądał się tej scenie. – Pamiętasz mojego kolegę po fachu? To Declan McKenna. Pisze dla „Irish Timesa”.
Uścisnęli sobie ręce. Z jednej strony delikatna dłoń o smukłych palcach, z drugiej – wielka i mocna jak u drwala.
– Tak, oczywiście. Zechce nam pan wybaczyć... Musimy z panną Steiber załatwić sprawę niecierpiącą zwłoki.
– Miło mi było pana spotkać. – Declan uchylił kapelusza i mrugnął do Stevie.
Pozwoliła się prowadzić po sprężystej trawie ku wyjściu ze Szczęśliwej Doliny, a szła nieco zbyt przesadnie kręcąc biodrami, gdyż miała świadomość, że Declan nie spuszcza z niej wzroku. A miała kształtną figurę o ponętnych proporcjach, więc nie było czego się wstydzić.
– Co nowego? – spytała przyjaciela. – Dokąd tak pędzisz?
– Mamy spotkanie z panią Kung – odparł Jishang, nie zwalniając.
Stevie stanęła jak wryta. Zaszumiało jej w głowie. Jishang z rozpędu o mało nie wyrwał jej ramienia ze stawu.
– Coś ty powiedział?
– Słyszałaś.
– Dobry Boże, aleś ty irytujący. – Dogoniła go jednym skokiem. – Spotkanie z panią Kung?! Kiedy? Jesteś pewien? Kto cię zawiadomił?
– Tak, jestem pewien. I... jak brzmiało ostatnie pytanie?
– Teraz?
– A, już sobie przypominam. Przed godziną zatelefonował do mnie pan Leung i tyleż czasu upłynęło, nim cię odszukałem.
– Pan Leung?
– Zadajesz pytania jak dziecko. Tak, pan Leung. Prywatny sekretarz pani Kung, mężczyzna, którego nękałaś od miesięcy.
Znaleźli się przy bramie. Stevie dostrzegła lśniące w promieniach słońca wynajęte czarne auto. Szofer opierał się niedbale o maskę, pogrążony w lekturze gazety.
– A niech mnie! Teraz! Dobrze, że wziąłeś kapelusz i żakiet. Ten granatowy?
Szofer pochwycił spojrzenie Jishanga. Pospiesznie złożył gazetę, jedną ręką wrzucił ją przez otwarte okno na przednie siedzenie pasażera, drugą chwycił za klamkę, by otworzyć wsiadającym tylne drzwiczki.
– Tak, granatowy. Oczywiście.
Stevie przystanęła.
– Nie mogę jechać. Nie jestem przygotowana.
– Możesz i musisz. Zyskałaś wielką szansę. Druga taka okazja się nie nadarzy.
Miał rację, więc po prostu wsparła się na jego wyciągniętej ręce i wsiadła do samochodu. W końcu przecież o to jej chodziło. Czekała na to spotkanie.
Trudno byłoby wyobrazić sobie piękniejszy dzień. Rzecz jasna panował upał, ale nie taki jak latem, nie lepki, ciężki skwar, wywołujący posmak goryczy w gardle. W miarę jak auto pięło się po Wzgórzu Wiktorii, powietrze stawało się zauważalnie bardziej eteryczne. Stevie wychyliła głowę przez otwarte okno. Strumień powietrza zdławił jej oddech, a ją to rozśmieszyło. Była rozradowana. Daleko w dole, poniżej pięknie utrzymanych tarasów uderzało w brzeg szafirowe morze – natura okiełznana przez bogactwo, ale tylko do pewnego stopnia.
Auto zwolniło przed bajecznie zdobioną żelazną bramą, której zawijasy rzucały na blady żwir ostre cienie. Stevie oparła się o skórzaną tapicerkę i lekko bujnęła w stronę Jishanga, pełnego wdzięku rozpustnika. Zatrzymał na niej spojrzenie.
– Włosy – powiedział.
Przeciągnęła dłonią po starganym przez wiatr koku.
– A komu to przeszkadza? – rzuciła.
– Mnie. I jej także się nie spodoba.
Bez wielkiej chęci, lecz zrobiła, co tylko mogła, by ujarzmić niesforne loki. Była podenerwowana – niepokoił ją pospieszny charakter spotkania. W ogóle, jeśli się nad tym chwilę zastanowić, to wszystko przebiegało jakoś niewłaściwie. Przeniosła wyzywające spojrzenie na bajkowy ogród przesuwający się z wolna za oknem. Gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby dotknąć ciężkich i gęstych fioletowych hortensji, oblewających morzem kwiecia obie strony podjazdu. Chociaż z pewnością była osobą światową, nie zdołała powstrzymać cichego gwizdnięcia na widok pałacu z białymi filarami, który wyłonił się u wylotu chłodnego tunelu zieleni.
Jishang pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech.
– A czego się spodziewałaś?
– Kurnika, rzecz jasna – odparła Stevie, szturchając go łokciem w żebro.
Gdy auto się zatrzymało, w progu stanął mężczyzna odziany w nieskazitelną biało-złotą liberię. Do lepkiego skórzanego wnętrza samochodu przedostała się niewyraźna woń kwiatów zmieszana z ciemniejszą nutą zapachu ludzkiego ciała. Stevie pochyliła się ku drzwiczkom i poczuła na nadgarstku długie palce Jishanga.
– Do boju.
Uścisk był mocny. Nawet po wyjściu z wozu, idąc po żwirze chrzęszczącym pod jej pospolitymi pantoflami o zaokrąglonych noskach, nadal go czuła. Jishang pozwolił jej zrobić kilka kroków w stronę budynku, nim sam wysiadł, rozprostowując kończyny niczym ukwiał.
Zapadła się w sofę obciągniętą perkalem, zdziwiona suchością w gardle. Zerknęła na Jishanga z nadzieją na uspokojenie, lecz on wziął ze szklanego stolika rzadko tu spotykany tytuł – błyszczący nowością egzemplarz „Time’a”. Na okładce widniało czarno-białe zdjęcie Franklina Delano Roosevelta stojącego za mikrofonami rozgłośni CBS. Patrzył gdzieś w bok – czy odwracał wzrok od wyzwania, czy właśnie mu się przyglądał? Jishang przerzucił nietknięte strony. Stevie dostrzegła nagłówek, przy którym zatrzymał się dłużej: „Wojna w Chinach. Bombardowania Chongqing”. Odwróciła wzrok. Nie chciała myśleć o rannych i zabitych. Nadal miała sucho w ustach. Jak zawsze towarzyszyły jej dwie nieproszone przyzwoitki: wątpliwość i obawa. Walka z nimi leżała u podstaw najważniejszych kroków poczynionych przez Stevie w młodości i poprowadziła ją daleko od miejsc bezpiecznych. Wątpliwość, czy potrafi w ogóle czegokolwiek dokonać, i obawa, iż poniesie porażkę, szły za nią krok w krok przez różne hotelowe lobby Szanghaju, gdzie pojawiła się, podobnie jak wielu innych życiowych rozbitków z całego świata. Mogły być spełnieniem przekleństwa, jakie rzucił na nią ojciec, gdy wyjeżdżała z domu ostatnim razem. Mogły się okazać przyczyną jej końca.
Walczyła z przyciąganiem nabitych poduszek, skupiając się głównie na tym, by siedzieć prosto, gdy raptem ujrzała wymuskaną kobietę w trudnym do określenia wieku idącą drobnym kroczkiem przez marmurowy hol.
– Któż to taki owa Stephanie Steiber?
Czcigodna pani Kung, ze sztywno udrapowanymi włosami, kobieta pięćdziesięcioletnia, wzbudzała podziw i szacunek. Nie zadała sobie trudu, by zniżyć głos, choć Stevie i Jishang mogli ją usłyszeć. Mówiła tonem lekko wzgardliwym, a z pewnością lekceważącym. Tuż za nią podążał jej prywatny sekretarz pan Leung, zapięty pod szyję, kornie zgięty nieomal wpół, stale o pół kroku za chlebodawczynią.
– To reporterka, czcigodna pani. Przyprowadził ją pani kuzyn, Wu Jishang. Rozmawiała już z siostrami pani... zdaje się o książce. – Zniżył głos. – Telefonowała przynajmniej sto razy, a pani dzisiaj rano wyraziła zgodę na spotkanie.
Stevie znała mandaryński zaledwie w stopniu elementarnym, ale pojęła sens tego, co dotarło do jej uszu. Rzeczywiście, od przyjazdu do Hongkongu wiele razy starała się uzyskać zgodę na spotkanie z panią Kung, lecz do tej pory stale jej odmawiano. Pani Kung była najstarszą z trzech sławnych sióstr Song, a przy tym, co zastanawiające, najbardziej niedostępną. Pierwsza zgodziła się na spotkanie pani Czang Kaj-szek, mniej więcej przed rokiem. Stevie przeprowadziła z nią wywiad do niezbyt obszernego artykułu na temat żon polityków, który miała nadzieję sprzedać jako fragment większej całości. W lekkim tonie, rzecz jasna, jako tekst dla kobiet. Jak pani sobie radzi z nieobecnością męża? Co pani mąż lubi zjeść, gdy wraca do domu z misji ratowania świata? Jak się państwu układa w sprawach domowych? Takie tam. Dzięki Jishangowi Stevie została jej przedstawiona na jakiejś imprezie w Szanghaju, po czym zdołała ją przekonać, że taki artykuł będzie całkowicie nieszkodliwy, a może nawet okazać się pożyteczny. Przecież w ogromnym społeczeństwie amerykańskim niezaprzeczalnie funkcjonowało wiele uprzedzeń wobec Chin i Chińczyków, a wypływały one głównie z niewiedzy. Gdyby obywatele Stanów Zjednoczonych znaleźli w jej artykule interesujące informacje, wzbogaciliby swoją wiedzę, wzrosłoby ich zrozumienie sytuacji panującej w Chinach, a może nawet, kto wie, pojawiłoby się współczucie.
Jako żona przywódcy rządzącej Chińskiej Partii Narodowej pani Czang Kaj-szek, czy też raczej Meiling, bo tak pozwoliła Stevie się do siebie zwracać, była jednym z najzręczniejszych dyplomatów na świecie. Jej uroda, wdzięk osobisty oraz doskonała znajomość języka angielskiego oczarowały wszystkich graczy na scenie politycznej. Szczególne więzi przyjaźni łączyły Chinkę z państwem Roosevelt. Stevie wspominała spotkanie z panią Czang Kaj-szek bardzo miło, zwłaszcza że gospodyni odniosła się przychylnie do jej śmiałego projektu napisania książki o wszystkich trzech siostrach Song. Któż nie byłby zauroczony fascynującą historią trzech dziewczynek, które poślubiły trzy najważniejsze figury w Chinach? Stevie nie miała zamiaru podkreślać faktu, iż dzieci nie przyszły na świat w wiejskiej chacie, a ich życiorysy niewiele miały wspólnego z losem Kopciuszka. Mimo wszystko bezsprzecznie historia ich życia należała do zadziwiających, a ona, Stevie, dobrze ją poznała. I właśnie ona, wolny strzelec humorystycznie prezentujący spostrzeżenia wypływające z obserwacji społeczeństwa, zyskała szansę napisania poważnego, istotnego dokumentu na temat sporów o władzę we współczesnych Chinach, widzianych od wewnątrz.
Tak też znalazła się u Czang Kaj-szeków, gdy rząd szykował adekwatną odpowiedź na agresywną ekspansję japońską oraz bezwzględne ataki na Chiny. Potem umożliwiono jej przeprowadzenie wywiadów z Qingling, drugą siostrą Song, która jako żona Sun Jat-sena, założyciela Republiki Chińskiej, stała się nieugiętą propagatorką komunizmu i zaprzysiężonym wrogiem swojego szwagra Czang Kaj-szeka. Dopiero niedawno wróciła z radzieckiej stolicy, Moskwy, by pomóc w zawarciu trudnego przymierza między dwiema frakcjami i w ten sposób doprowadzić do zjednoczenia Chin, tak by kraj mógł się wreszcie skoncentrować na obronie przed Japonią. Podziały w większości zwykłych rodzin, w tym także w jej własnej, należały do zdecydowanie mniej radykalnych. By zyskać niepodważalny przykład, wystarczyło Stevie przywołać w pamięci naznaczone łzami oraz nabrzmiałe emocjami relacje z własną matką. Nic zatem dziwnego, że była pod ogromnym wrażeniem głębokich uczuć łączących siostry mimo panujących między nimi przepastnych różnic światopoglądowych.