Osamotniona i poniżana w dzieciństwie, poddana manipulacji w imię przyszłego dobra bohaterka uczy się, jak wyreżyserować zachowania innych i wykreować rzeczywistość wyłącznie wedle własnych zamierzeń. Wewnętrzny bunt dziewczynki owocuje własną interpretacją pojęć dobra i zła. Żelazna dyscyplina samokształcenia sprawia, że Dorota wyrasta na mistrzynię manipulacji. Już 7 maja ukaże się nowa, zupełnie odmienna od dotychczasowych, powieść Jolanty Kwiatkowskiej Przewrotność dobra. Dziś przedpremierowo publikujemy jej pierwsze strony:
Równym, powolnym krokiem zbliżał się do bramy. Jak zawsze z wielką przyjemnością i z uśmiechem zadowolenia spojrzał na złoty szyld z napisem: „Kancelaria notarialna. Artur Nowowiejski”. Ojciec, jako jeden z pierwszych, zaraz po zmianie ustawy o notariacie otworzył kancelarię w tej starej, przedwojennej kamienicy. Świetna lokalizacja. Centrum miasta. Na klatkę wchodziło się z bramy. W zeszłym roku odrestaurowano budynek, odnowiono klatki schodowe. Znów zachwycały drewniane poręcze, każda zakończona główką lwa. Lśniły uzupełnione, wyszlifowane marmurowe schody. Co istotne dla starszych klientów, była tam winda. Gdy do niej wchodził, za każdym razem żałował, że już nie ma dużego lustra w ozdobnej drewnianej ramie i małej ławy obitej czerwonym suknem. Jakby w zamian za to pojawiły się współczesne ozdóbki w postaci wulgarnych słów lub wyznań. Domofon, kamery – nic nie było w stanie zniechęcić wandali i powstrzymać ich przed mazaniem po ścianach i w windzie.
Umowa ojca z synem była jednoznaczna. Chcesz być notariuszem – radzisz sobie sam. Po zrobieniu aplikacji przyjdź. Przyjmę cię z otwartymi rękoma. Przyszedł. Szyld zmieniono. „Kancelaria notarialna. Piotr Nowowiejski i Artur Nowowiejski”. Ojca zawsze podziwiał. Nie za wiedzę. Tę musi posiadać każdy prawnik, jeśli chce się liczyć w zawodzie. Nie za doskonałą znajomość procedur, skrupulatność, precyzję i rzeczowość. Nie za wywody z teorii i filozofii prawa, logiki czy socjologii. Ojciec zadziwił go, gdy dodatkowo ukończył psychologię.
– Synu – mówił. – W naszej pracy znajomość psychologii jest podstawą zrozumienia ludzkiego postępowania. Najpierw musisz zobaczyć klienta. Później go zrozumieć, a dopiero potem pomóc mu spisać jego ostatnią wolę. Stary albo schorowany człowiek jest wystarczająco przerażony samym spisywaniem testamentu. Nierzadko nie chce jeszcze żegnać się z życiem. Wie, że jedyne, co może zrobić, to zabezpieczyć tych, których kocha i nagle opuszcza. Jest przekonany, że wystarczy napisać: „Ja tak chcę i taka jest moja ostatnia wola”. Niestety, kochana rodzinka wykorzystuje najdrobniejsze dwuznaczności lub niedopowiedzenia, by podważyć i zmienić testament wedle swojego uznania. Jej członkowie walczą między sobą, co, ile i komu się należy. Pojawiają się po latach – dzieci, kuzyni, a nawet żony. Przy-sięgają, że kochali, kontaktowali się i opiekowali. Na wszystkie możliwe sposoby próbują udowadniać, że choroba pozbawiła testatora przytomności umysłu przy czynnym udziale osoby, którą wskazał w testamencie jako jedynego spadkobiercę. Nie mogą pozwolić, żeby ich dziedzictwo trafiło w niegodne, w dodatku nieuczciwe ręce. Sprawy toczą się latami. Często pokrzywdzona jest osoba, która była tą naprawdę godną spadku, a jej jedynym przewinieniem okazał się brak pokrewieństwa ze spadkodawcą.
Przerwał. Podszedł do okna.
– Widzisz synu – ciągnął – Żeby zachować bezstronność i doradzić jak najlepiej, trzeba umieć właściwie odczytywać zachowania ludzi. By nie poddać się manipulacji, należy poznać jej wszystkie sztuczki.
Od dziesięciu lat nad kancelarią wisi szyld już tylko z imieniem i nazwiskiem syna. Duch ojca nadal jest tu jednak obecny.
***
Artur Nowowiejski wszedł po schodach na pierwsze piętro. Pani Janina była już w pracy.
– Dzień dobry, pani Janeczko. Pani jak zwykle pierwsza.
Zdjął płaszcz. Odstawił parasol.
– Proszę o kawę.
Skierował się do gabinetu.
– Za godzinę przyjdzie klient – przypomniała, stawiając filiżankę na blacie stolika. – Potem już tylko ten o osiem nastej.
Przy biurku nigdy nie pił ani nie jadł. Blat starego dębowego mebla musiał lśnić pod ułożonymi z pedanterią papierami. Tak jak za czasów ojca.
– Pamiętam. Muszę jeszcze zajrzeć do dokumentów. I proszę nikogo ze mną nie łączyć.
Wyszła, zamykając drzwi. Nie musiał nic sprawdzać. Miał wszystko przygotowane. Nigdy nie robił nic na ostatnią chwilę. Musiał pomyśleć. W tak krótkim czasie spotkał się z tamtą kobietą kilkakrotnie. Za pierwszym razem, patrząc na nią, pomyślał: „Dziecko. Śliczne dziecko. Zagubione. Zdziwione, lecz niezaskoczone”. Zapisu chyba się nie spodziewała, ale sama śmierć jego klienta jej nie zszokowała. Musiała wiedzieć więcej, niż powiedziała. Zresztą nie wypytywał. Każdy w jej sytuacji byłby co najmniej skrępowany, ona przyjęła to dziwnie spokojnie. Pomógł jej we wszystkim. Nawet złapał się na myśli: „Dobrze, że będzie miała ułatwiony start w życiu”. Czuł, że pomaga nie tylko dlatego, że zobowiązał się do tego w umowie. Bał się tego, co działo się w jego głowie. Nie dopuszczał tych obrazów do świadomości. Przecież mogłaby być jego wnuczką. O wieku przypominała mu konieczność przejścia na emeryturę. Notariuszem można być do siedemdziesiątego roku życia. Za cztery lata musi zamknąć kancelarię.
Miła dziewczyna. Od czasu do czasu dzwoniła. Ot, tak. Podziękować. Życzyć dobrego dnia. Bez powodu, żeby zamienić z nim kilka nic nieznaczących słów. W dniu, w którym znów się spotkali, zobaczył w niej kobietę. Wdowę po tragicznie zmarłym mężu. Małżonków dzieliła różnica prawie trzydziestu pięciu lat. Jedyne, o czym mógł myśleć, to że ten nieżyjący mężczyzna był niewiele młodszy od niego.
– Mogę czasami tu przychodzić? – spytała i dodała tak naturalnie, jakby się znali od dawna: – Na pół godziny, nie dłużej. Po prostu porozmawiać. Z panem tak dobrze się czuję. Spokojnie. Od pana bije takie ciepło, które sprawia, że jestem bezpieczna.
Patrzyła na niego, a on widział spojrzenie dziecka potrzebującego wsparcia.
– Będę zaszczycony – odpowiedział. – Proszę tylko przedtem zadzwonić, żebym zarezerwował dla pani czas.
Przyszła jeszcze kilka razy. Ubierała się w czarny, bardzo elegancki kostium i bluzki w różnych fasonach, ale zawsze białe. Zauważył, że się nie maluje. Nie chciała rozmawiać o mężu.
– Panie Arturze, kochałam męża. Wiem, że odszedł. Umarł. Nie ma go.
Patrzył na nią, znów zaskoczony kontrastem. Ton głosu i stężała twarz należały do dojrzałej kobiety, która nie jest zgorzkniała, lecz pogodzona z nieuchronnością losu, wyraz oczu – do zalęknionego dziecka, ale świadomego, że żadna pomoc nie nadejdzie.
Po chwili dodała:
– Tu go nie ma.
– Jest pani wierząca? – spytał, żeby wyjaśnić to „tu”.
– Tak. Spotkam go. Wszyscy się kiedyś spotkamy, gdy przyjdzie właściwy czas. – Spojrzała na portret wiszący na honorowym miejscu w kancelarii. Przeniosła wzrok na notariusza. Patrząc mu w oczy, uśmiechnęła się samymi kącikami ust i spytała: – Panie Arturze, kochał pan swojego ojca? Opłakiwał go pan? Tęsknił? Wspominał?
Pytała takim tonem, że zrozumiał, iż tak naprawdę nie chce poznać odpowiedzi, lecz mówi o swoich uczuciach.
– Bardzo go kochałem, podziwiałem i szanowałem. Nieraz sprał mi tyłek i to solidnie, ale zawsze wiedziałem za co. Czułem też, że bardzo mnie kocha. Wychowywał mnie sam i po męsku. Był surowy, wiele ode mnie wymagał. W młodości czasem się buntowałem, nawet wykrzyczałem mu, że dom to nie wojsko, że ja nie jestem poborowym, a on generałem. Ale zawsze miałem pewność, że jestem dla niego najważniejszy i nie pozwoli nikomu zrobić mi krzywdy. Później miałem mu za złe, że nie chce mi pomóc zawodowo. Dziś nadal mi go brakuje, często rozmawiam z nim w myślach… – Po chwili uzupełnił, jakby się tłumaczył: – …mimo mojego wieku. Ale naprawdę nieraz chciałbym móc z nim porozmawiać jak kiedyś.
Był sobą zaskoczony. Dobrze się z nią czuł, jakby się znali od dawna. Z nikim tak szczerze nie rozmawiał o swoich uczuciach do ojca. Nawet nie umiał sobie przypomnieć, czy w ogóle kiedykolwiek powiedział głośno to, co przed chwilą jej wyznał.
– Proszę odpowiedzieć bez zastanowienia. Otwiera pan drzwi do kancelarii i widzi ojca, który idzie w pana kierunku z wyciągniętymi ramionami. Jaka jest pana pierwsza reakcja? Szybko! – ponagliła.
– O Boże. Chyba bym się cofnął – odpowiedział i nawet poczuł nieprzyjemny dreszcz.
– Widzi pan. Mówi się, że tak zareagowałoby dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na stu. Zamiast przytulić najbliższą osobę, cofnęlibyśmy się z przerażeniem. Widok kochanego ojca, znów żywego, byłby nie do zaakceptowania. Pan już go pochował. Widział w trumnie. Martwi nie powinni powracać do naszego życia.
Zamyślili się oboje.
– Jest pani bardzo młodziutka, skąd takie przemyślenia? – zapytał, szczerze zainteresowany. Jednocześnie chciał przerwać ciszę.
– Wiek to rzecz względna – zaśmiała się. – Jestem gotowa założyć się z panem, że są chwile, gdy staje się pan moim równolatkiem. I odwrotnie.
Teraz już śmiała się z całego serca.
– Ma pani rację. Gdy zamknę oczy, znów gram w piłkę na boisku. Albo palę papierosy w bramie z kolegami, żeby udowodnić swoją dorosłość.
Teraz i on się śmiał.
***
Stukanie wyrwało go z zamyślenia. W drzwiach stanęła pani Janeczka.
– Panie notariuszu, przyszedł umówiony klient. Prosić?
Sprawa była prosta. Załatwił wszystko, wstał, żeby osobiście odprowadzić klienta, pożegnać się i otworzyć mu drzwi. Tak robił jego ojciec. Zwolnił już panią Janeczkę do domu, nalał sobie koniaku i znów zatopił się we wspomnieniach.
***
Ostatnio widział się z nią jakieś trzy miesiące temu. Zapisała się oficjalnie. Przez sekretariat. Prosząc o zarezerwowanie ostatniej godziny i więcej czasu. Był zdziwiony i gdy tylko weszła, od razu zapytał:
– Dlaczego nie zadzwoniła pani do mnie?
– Panie notariuszu, oficjalne spotkanie należy umawiać zgodnie z regułami – odpowiedziała, ale szybko dodała przyjaznym tonem: – Potem, panie Arturze, gdy będzie pan miał wolną chwilę, wypijemy kawę lub lampkę koniaczku. Przy miłej pogawędce.
Załatwili formalności po jej myśli. Powiedziała, że lubi mieć wszystko uporządkowane. Nigdy nie czeka na ostatnią chwilę, bo los może znów ją zaskoczyć.
Była ostatnią interesantką. Pani Janeczka poszła do domu. Zostali sami.
– To jak? Poczęstuje mnie pan koniakiem? – zapytała, przesiadając się na kanapę przy stoliku.
– Oczywiście. Sam też się chętnie napiję. – Nalał i usiadł obok niej. – Pani jest bardzo dobrym człowiekiem. Ma pani jakieś wady? – zapytał, sugerując spojrzeniem, że to raczej niemożliwe.
– Mam jedną. Ale taaaką dużą. – Rozciągnęła ramiona, pokazując rozmiar.
– Co to jest? – zapytał ze śmiechem. – Nałóg wędkowania?
– Nie – zaprzeczyła z miną rozrabiaki, ale po chwili spoważniała i powiedziała: – Dobroć.
Widząc jego zaskoczenie, spojrzała mu w oczy i powtórzyła:
– Moją jedyną wadą jest dobroć.
– Nie rozumiem. Dobroć wadą? Mogłaby mi to pani wyjaśnić?
– To proste, nie chcę czynić dobra, jednak muszę to robić. Tak jestem zaprogramowana. Próbowałam sprawić, żeby wszystkim było dobrze. Nie dało się. Skupiłam się na sobie i na najbliższym otoczeniu. Teraz wyjeżdżam, bardzo daleko, żeby tym razem uszczęśliwić siebie. Jestem pewna, że uda mi się to tam, gdzie będę.
– Gdzie pani jedzie? Kiedy wraca?
Było mu smutno, że może jej długo nie zobaczyć. Nigdy się nie ożenił. Żadna kobieta nie zainteresowała go na tyle, żeby zrezygnował z wolności. Zdawał sobie sprawę, że jego stosunek do kobiet odzwierciedla przeżycia z dzieciństwa. Pogodził się z tym, że matka zostawiła ojca, ale jak mogła zniknąć z życia własnego syna? Nieraz pytał ojca, dlaczego ten spotyka się z kobietami, ale nigdy nie wspomina o ponownym ożenku. Stale słyszał jedną odpowiedź: „Już żadnej kobiecie nie pozwolę się tak potraktować. Kochają, gdy mają za co. Ale to wcale nie oznacza, że za to, jakim jesteś człowiekiem. Kiedyś to zrozumiesz”. Wolał nie zrozumieć i kończył znajomość, gdy tylko rozmowa zaczynała dotyczyć małżeństwa. Gdy poznał tę kobietę-dziecko, coś w nim pękło, ale nie chciał się do tego przyznać nawet przed samym sobą.
– Panie Arturze, proszę się nie martwić. Gdy tylko wszystko urządzę, tak jak sobie wymarzyłam, dam znać, gdzie jestem. Teraz nie chcę zapeszyć. Jestem troszkę przesądna – przyznała się i gestem poprosiła o dolewkę koniaku.
– Więc kiedy mogę się spodziewać telefonu?
Nalewając trunek, nie patrzył na nią. Nie chciał, żeby dostrzegła, że jest mu przykro. Jeszcze by sobie coś pomyślała.
– Panie notariuszu – zaczęła oficjalnie lekko strofującym tonem, żeby od razu pogodnie, już z ognikami w oczach, ale bez kokieterii poprawić się: – Kochany panie Arturze. Ja też pana bardzo polubiłam. Szkoda, że nie poznaliśmy się w odpowiednim czasie. Obiecuję, że się spotkamy. Przynajmniej ja w to wierzę i bardzo bym tego chciała. Dobry z pana człowiek – dodała, gestem pokazując, że pije jego zdrowie. – Jeżeli nie zadzwonię, to wkrótce przyślę do pana mojego znajomego. On wszystko panu o mnie powie. Gdzie jestem i to, co będzie pana interesowało, dobrze?
– Oczywiście. Będę czekał. Jak nazywa się ten przyjaciel? – spytał, otwierając notes. – Zapiszę.
– Nazwiska panu nie podam. To będzie nowy znajomy. Proszę sobie przy moim nazwisku dopisać: „progne subis”. To będzie nasze hasło. Lubię być troszkę tajemnicza. Jak każda kobieta. – Wstała, podając mu rękę, nachyliła się i pocałowała go w policzek. – Naprawdę szkoda, że wcześniej pana nie spotkałam – dodała i wyszła.
Minęły prawie cztery miesiące. Myślał: „Durny, stary dziadzie. Żartowała sobie. Pojechała. Ma pieniądze. Duże jak na ten wiek. Jest śliczna. Młoda. Z nowymi perspektywami. Gdzie jej w głowie pomyśleć o tobie”. Wczoraj, gdy już wychodził z kancelarii, zadzwonił jego telefon komórkowy. Na wyświetlaczu pojawił się komunikat: „Numer prywatny”.
– Artur Nowowiejski, słucham.
– Bogdan Jaskólski. Chciałbym się z panem spotkać. Porozmawiać. Sprawa w zasadzie prywatna.
– Czy ja pana znam? Nie przypominam sobie nazwiska. – zapytał.
– Mogę przyjść jutro do pana kancelarii około osiemnastej? Wtedy porozmawiamy. Teraz powiem tylko dwa słowa, które, mam nadzieję, będą moją wizytówką: progne subis.
Wpis na forum
…Progne subis. Na forum przeczytałam Twoją odpowiedź dla agnes91: „Szczęściu trzeba pomóc”. Dołączyłam Cię do swojej listy ulubionych. Od pewnego czasu śledzę Twoje komentarze. Rzadko piszesz. Najczęściej odpowiadasz cytatem (sama też korzystam z myśli mądrych ludzi), czasami paroma słowami podpowiadającymi drogę ku wyjaśnieniu wątpliwości. Podjęcia próby zmiany na lepsze. Od dawna wiem, że szczęściu trzeba pomóc. Jednak to bardzo trudne. Szczególnie wtedy, gdy nie ma kogo zapytać o radę. Nie ma z kim porozmawiać o tym, co akurat cię dręczy. Podaję swój adres: calineczka@bajka.pl. Tylko dla Ciebie. Innym nie będę odpowiadać. Poznam po słowach, ich sensie, czy nikt się pod Ciebie nie podszył. Zrobisz, co uważasz.
E-mail nr 1
…Progne subis. Ucieszyłam się, że odpisałeś. I to tak szybko. Dostałam parę e-maili. Po treści wiedziałam, że żaden z nich nie jest od Ciebie. Tak, znam te słowa: „Największym urokiem świata jest urok drugiego człowieka”. Sprawdzasz mnie? Czy rzeczywiście sięgam po złote myśli? To słowa Zofii Nałkowskiej. Zdałam? Mnie zaintrygował Twój nick. Po sprawdzeniu, co oznacza, wiem już dużo o Tobie. Nie rób takiej sceptycznej miny. Widzę ją. Posłuchaj.
Jaskółczak modry – ptak z rodziny jaskółkowatych. Skrzydła proporcjonalnie krótsze oraz szersze niż u innych ptaków z tej rodziny. Głowa i tułów samca niebiesko-czarne. Skrzydła i ogon czarne. Ogon długi, rozwidlony i szeroki. Mięśnie poruszające skrzydłami dobrze rozwinięte, co sprawia, że ptaki z tej rodziny w locie są szybkie, zwinne i wytrzymałe. Największym z przedstawicieli jest Progne subis.
Jaskółko! Jeżeli jesteś taki, jak myślę, będziesz wiedział, co mną kierowało, żeby podać Ci swój e-mail. Pozdrawiam. Calineczka.
E-mail nr 2
…Progne subis. Czułam, że tak zareagujesz. Dziękuję za miłe słowa. Tylko dlaczego „wśród kobiet”? Dzielisz przymioty ze względu na płeć? Nieładnie! Masz u mnie minus.
Widzę Twój figlarny uśmiech, gdy piszesz: „Wiem, Calineczko, że jesteś córeczką upragnioną przez matkę. Urodziłaś się w pięknym tulipanie o czerwonych i żółtych płatkach. Śliczna, delikatna, maleńka dziewczynka. Co złego i kiedy Ci się przytrafiło? Jaka jest Twoja bajka? W którym miejscu jesteś dziś? Bo to, że spotkałaś ropuchę, jest dla mnie oczywiste”.
Na marginesie dodajesz: „Największy z przedstawicieli mierzy dwadzieścia dwa centymetry”. Wielkość też jest względna. A co nie jest?
Napisałeś, że życie to nie bajka. Moje potoczyło się jak w bajce. Wstrętna, duża, obślizgła ropucha wykradła mnie mojej matce. Znalazłam się na liściu, z którego nie było ucieczki. Nie chciała mnie. Jej mąż ropuch miał w sercu miejsce tylko dla swego następcy. Dla mnie go zabrakło. Ropucha przekonała go: „Będzie dla naszego Adonisa. Najpiękniejszego i najmądrzejszego Bufo bufo z gatunku płazów. Nie na żonę. Na kobietę do posług w dzień i w nocy”. Stare ropuchy prowadzą lądowy tryb życia. Ciała mają krępe, masywne, z szerokimi pyskami. Są silne. Ich skóra jest chropowata ze względu na liczne brodawki. Do obrony służą im gruczoły jadowe. Młody Adonis polował w dzień i w nocy. Pożerał, wylegiwał się i znów pożerał. Genialny w pożeraniu kawałeczków, po ociupince, z licznymi przyprawami i na najróżniejsze sposoby. Delektował się przysmakiem, jakim była Calineczka. Nie wiem, czy słyszałeś, ale według legendy Adonis jest zwiastunem nie tylko rozkwitu, lecz także zamierania przyrody. On rozkwitał, ja zamierałam. Zapamiętaj, bo to ważne, że ropuchy szare zwyczajne (Bufo bufo) występujące w Polsce to gatunek pod ścisłą ochroną!
„Ale to już było i nie wróci więcej. I choć tyle się zdarzyło, to do przodu wciąż wyrywa głupie serce”. Wiesz, kto to śpiewa?
Rozwinięcie do e-maila nr 2
Tego, że właściwie trzeba wykorzystywać wszystkie pięć zmysłów, którymi nas Bóg obdarzył, nauczyłam się już jako dziecko. Człowiek dysponuje pięcioma zmysłami, które informują go, co się wokół niego dzieje. To wzrok, słuch, dotyk, węch i smak. Większość widzi oczyma, ja nauczyłam się widzieć słuchem, węchem i dotykiem. Zawdzięczam to Krzyśkowi. Mojemu bratu, który był ode mnie starszy o pięć lat.
Dla ukochanego synka, cudu jedynego w swoim rodzaju, mama zaszła w kolejną ciążę. Chciał braciszka, więc musiał go dostać. Niestety, urodziłam się ja. Od kiedy pamiętam, miałam jedno miejsce, w którym czułam się bezpiecznie. Była to szafa w ścianie w przedpokoju. Na dole, po jednej stronie upchnięto w niej różne aktualnie zbędne przedmioty, które mogą się jeszcze przydać. Po drugiej stał duży aluminiowy garnek z pokrywką. W zależności od potrzeby gotowało się w nim ścierki do talerzy albo bigos. Wewnątrz niego było miejsce dla prodiża, zapasowego przedłużacza i żarówek. Pośrodku stał odkurzacz. Od najmłodszych lat byłam zbędnym przedmiotem, więc wchodziłam do szafy i siadałam, biorąc odkurzacz na kolana. Wszyscy byli zadowoleni. Ja też. Szczególnie wtedy, gdy już trochę podrosłam.
Kiedyś Krzyś z kolegami oglądali jakieś kolorowe pismo. Gdy wyszli, chciałam je przejrzeć, ale dostałam po łapach. Mocno. Bolało. Wściekły krzyczał: „Nie mów rodzicom. To niespodzianka. Myślę o studiowaniu medycyny i muszę dokładnie poznać ciało kobiety. Ty i tak tego nie zrozumiesz. Pamiętaj. Nic nie widziałaś. Nic nie słyszałaś”. Gdy koledzy przyszli na drugi dzień, kazał mi wejść do szafy i nie wychodzić, dopóki nie powie, że mogę. Zagroził, że jeśli wyjdę bez pozwolenia, zamknie drzwi od szafy na klucz. Wtedy wpadłam na pomysł, co zrobić, żeby było mi wygodniej. Ostrożnie odsuwałam od ściany ubrania, żeby się nie pogniotły, siadałam na garnku, a nogi stawiałam na odkurzaczu. Plecami opierałam się o ścianę i dzięki temu mogłam długo tak siedzieć, nie przeszkadzając ani bratu i jego kolegom, ani rodzicom.
Mama w dzień często była bardzo zajęta ważną pracą. Plotkowała. Wiedziałam, co robi, bo słyszałam, jak mówi: „Przyjdź, poplotkujemy przy kawie, dobrze nam to zrobi”, zapraszając sąsiadkę. A potem do mnie: „Zniknij mi z oczu i nie przeszkadzaj, bo musimy pracować”.
Według rodziców nasze mieszkanie było stanowczo za małe, ale sąsiadki z zazdrością mówiły, że jest bardzo duże. Miało około czterdziestu pięciu metrów kwadratowych. Dwa pokoje z kuchnią, a w zasadzie trzy przedpokoje i dwa pokoiki. Z drzwi wejściowych wchodziło się do małego przedpokoju, z niego do kuchni (wąskiej kiszki, ale z oknem) i do środkowego pokojo-przedpokoju, który w zamyśle miał być salonem.
Stąd przechodziło się przez drzwi (a właściwie miejsce na nie) do następnego małego przedpokoju z szafą w ścianie i drzwiami do dwóch pokoików. Pierwszy miał trochę ponad dziesięć metrów kwadratowych, drugi około sześciu. Obok szafy znajdowało się wejście do łazienki z ubikacją. W najmniejszym pokoju stała wersalka rodziców. W większym spaliśmy ja i Krzysiek. Później, gdy podrosłam, noce spędzałam w kuchni na polówce.
Któregoś dnia przyszła sąsiadka, rozsiadły się z mamą przy stole i zapomniały o bożym świecie. Od siedzenia w jednej pozycji zdrętwiały mi nogi i chciałam wyjść z ukrycia, ale do domu wszedł tata. Widziałam go słuchem i węchem. Miał czerwoną, nadętą twarz (mówił, że to nadciśnienie). Podszedł do mamy i chwycił ją za piersi. Widziałam to po jej chichocie i jego słowach skierowanych do niej:
– Dziś nie dam rady, skarbie. Nie stanie. – I do sąsiadki: – Ja jeszcze stoję, mój miecz leży. Sąsiadeczko, położę się i on niedługo wstanie. Proszę nie wychodzić, to przymierzymy, czy pasuje do pani pochwy.
Roześmiali się oboje z mamą. Sąsiadka się nie śmiała.
Mama zaczęła go uspokajać:
– Cicho, u Krzysia są koledzy. Uczą się. Jeszcze usłyszą. Połóż się.
Tata spytał:
– Gdzie ta sierota? Poszłaby po piwo. Jak wstanę, będę chciał się napić.
Szedł, chwiejąc się na nogach, w kierunku ich pokoju.
Skuliłam się jeszcze bardziej, modląc się, żeby nie otworzył szafy. Usłyszałam mamę:
– Kupiłam, kładź się. Siedzi w szafie i niech nie wychodzi. Chcemy spokojnie pogadać.
Widziałam ojca leżącego na kanapie – jęknęły sprężyny. Byłam bezpieczna.
Liczyłam w myślach: „Raz, dwa, trzy – śpisz”.
***
Nie wiedziałam, gdzie jestem. Bałam się otworzyć oczy. Nie słyszałam pozwolenia Krzysia. Nie mówił: „Dorotko-idiotko, możesz otworzyć gały. Równo na trzy. Nie waż się wcześniej, bo znów je zamkniesz. I wiesz, co będzie?”. Wiedziałam. Nie otwierałam. Otworzę wraz ze słowem „trzy”. Pełna synchronizacja, mimo jego oszukiwania. Zamiast „trzy” mówił „dwa i pół”. Ja, idiotka, otwierałam i pod nieobecność rodziców musiałam chodzić z zawiązanymi oczami. Dla mojego dobra. Uczyć się używać innych zmysłów, ćwiczyć swoją pewność siebie w ciemnościach. Dla mojego dobra. Bo jak za karę wy-dłubie mi oczy, muszę nadal być sprawna. Muszę mieć refleks, żeby nie dać się zaskoczyć. Na trzy podawać mu to, czego sobie zażyczył. Nieważne, że trzeba dobiec do kuchni i z powrotem.
[...]