Przeczytasz z zachwytem, zdumieniem i wzruszeniem! „Światłość i mrok" Małgorzaty Niezabitowskiej

Data: 2022-12-02 11:30:36 | Ten artykuł przeczytasz w 17 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Miłość wbrew regułom w wielokulturowym świecie.

Rok 1939. Kołki nieopodal Łucka. Ślub przed synagogą gromadzi całe sztetel. Chana, siostra panny młodej, i Jan, przyjaciel nowożeńca, ujrzawszy się po raz pierwszy, niczym rażeni piorunem zakochują się w sobie i wywołują skandal, gdy na weselu – wbrew żelaznym zasadom -zatańczą razem. Chasydkę i ziemiańskiego syna dzieli wszystko, religia, wychowanie, obyczaje, a także prawo talmudyczne. Czy Chana odważy się je złamać, narażając się nawet na śmierć z ręki ojca? Czy Jan, mimo wszelkich przeciwności i działań własnej rodziny, znajdzie sposób, by połączyć się z ukochaną?

Obrazek w treści Przeczytasz z zachwytem, zdumieniem i wzruszeniem! „Światłość i mrok" Małgorzaty Niezabitowskiej [jpg]

Światłość i mrok to historia wielkiej miłości, opowieść pełna dramatycznych zwrotów, w której splatają się losy wielu postaci o wyrazistych, mocnych charakterach. Małgorzata Niezabitowska z niespotykaną dbałością odtwarza klimat lat trzydziestych i z pasją kreśli obraz niełatwych relacji między Żydami, Polakami i Ukraińcami.

– Zależało mi, żeby niczym w kapsule czasu, przenieść czytelnika na przedwojenne Kresy i przez historię trudnej miłości, która nie miała prawa się zdarzyć, a wybuchła z ogromną siłą, przedstawić skomplikowany fragment naszej historii – powiedziała w naszym wywiadzie Małgorzata Niezabitowska.

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Znak. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Światłość i mrok

Piorun z gwiaździstego nieba 

Chana

Ten dzień musiał być inny od wszystkich innych dni. Wiedziałam o tym od chwili, gdy ojciec podjął decyzję, a z zaciśniętych w grymasie oburzenia ust ciotki Rozy, niczym syk węża, wyślizg­nęło się „nigdy”. 

W naszej rodzinie nigdy nie zdarzyło się małżeństwo z misnagdem. My, chasydzi turzyscy, pobieraliśmy się między swymi. Dopuszczalni, choć niezbyt chętnie, byli jeszcze di stepaner, mający również bożnicę w naszym miasteczku, w ostateczności di stoliner, którzy, jako że nieliczni, zbierali się w małej modlitewni, w swoim sztiblu. Ci drudzy, przyznaję, byli mi bliżsi, gdyż ich cadyk, Nachum, jak ja, gorąco kochał muzykę i – opowiadali świadkowie – na ganku swojego dworu w Stolinie co wieczór wygrywał na flecie rzewne melodie podchwytywane chóralnym nuceniem przez uczniów, którzy go otaczali. 

„Ty powinnaś wyjść za mąż za stolinera, a najlepiej za kantora”, żartobliwie proponowały mi siostry, a ja uważałam, że pomysł był całkiem dobry, lecz dzisiaj to najstarsza spośród nas i najpiękniejsza miała stanąć pod chupą z jednym z tych, którzy – wierzyliśmy – jako niechasydzi, mają martwe dusze.

Nie mogłam zatem cieszyć się, że usłyszę z bliska, a nie przez otwarte okna Wielkiej Synagogi głos-orkiestrę, to wibrujący wprost do nieba w najwyższych tonach, potężny, groźny, niemal zuchwały, to płynący delikatnie, tkliwy, łagodny, łkający, który sprawiał, że drżałam w bojaźni bożej lub kołysana tęskną słodyczą modlitewnej pieśni zaczynałam marzyć. W sobotę lub święto wymykałam się z naszej bożnicy i udając, że spaceruję nad rzeką, krążyłam z tyłu Di Grojse Sził, która wbrew nazwie nie była dużo większa od pozostałych domów modlitwy, wyróżniała się natomiast posiadaniem kantora. A że na jego utrzymanie płacili w gminie dobrowolnie, nie przymuszani przez kahał, także chasydzi, nie czułam, że grzeszę, gdy opuszczałam swoich, by uczestniczyć w modłach misnagdów, które prowadził ten, co był dumą sztetł. 

Ale nigdy dotąd – te dwa słowa nawracają dzisiaj refrenem – nie brałam w nich udziału bez pośrednictwa drewnianych ścian Wielkiej Synagogi. Nigdy nie widziałam kantora śpiewającego w uniesieniu, bo byłam pewna, że tak właśnie śpiewał i wyobrażałam sobie jego postać na bimie, rozmodlonego, z wyciągniętymi ku górze rękami, kiedy zwracał się tam, gdzie podążały i moje prośby. Żeby to wreszcie zobaczyć, oczekiwałabym z niecierpliwością w każdy dzień poza tym, w którym Sara rozpoczynała nowe, niezgodne z naszą tradycją życie, na domiar złego inaczej, niż nakazywały nasze obyczaje. 

Ojciec starał się na wszelkie sposoby przekonać Finkelsztejnów do chasydzkiego ślubu i wesela i obiecywał, że sprowadzi samego reb Twerskiego. Rodzice Meira okazali się nieprzejednani, Sara wchodzi do ich rodu i domu i zostanie tam przyjęta wedle ich obrządków. Zresztą, jak przypuszczałam, wątpili w spełnienie przez ojca obietnicy. Niedawno nasz cadyk zabronił małżeństwa kuzynki Fajgi z Chaskielem z Kiwerc, młodzieńcem pobożnym lecz niechasydem. Jakże by więc Trisker Rebe zechciał pobłogosławić związek Meira i Sary? 

Tate też chyba nie w pełni w to wierzył. Nie pojechał, jak ojciec Fajgi, prosić o zgodę przed zaręczynami, tylko tłumaczył, że uda się do Lublina, gdzie Rebe obecnie miał swoją siedzibę, dopiero kiedy będzie mógł zaprosić go do Kołek, no, a wtedy – twarz mówiącego ojca rozpromieniała się – o, wtedy nasz cadyk przyjedzie w złotej karecie. Słowa ojca błyskawicznie rozeszły się po sztetł i wzbudziły zdumienie, że ktoś tak stateczny jak Pinkus Zingelbojm składa przyrzeczenia wprawdzie piękne, któż by nie pragnął przybycia świętego męża, ale niestety zupełnie z chmur wzięte. I skąd on wymyślił złotą karetę?, pytano. Może jeździł nią Wielki Magid, założyciel dynastii, natomiast jego praprawnuk już ćwierć wieku temu, gdy w 1914 roku jeden jedyny raz odwiedził nasze miasteczko, został tutaj przywieziony w modnym, odkrytym powozie. 

Tymczasem w dzień ślubu zamiast cadyka statkiem z Łuc­ka przypłynęli goście Finkelsztejnów. Z nowiną przybiegł Idzi, który korzystając, że nie posłano go do szkoły, postanowił sprawdzić, czy woda w rzece nadaje się do kąpieli i zobaczywszy parowiec, z bliska obserwował schodzących z pokładu. Wśród nich odznaczała się spora, trzymająca się razem grupa. Sądził, że to miastowi Polacy do momentu, aż podszedł do nich reb Ozjasz, jak mój braciszek z szacunkiem tytułował starego Finkelsztejna, który hojnie świadczył na Talmud-Torę, o czym nie dawali zapomnieć uczniom, wśród nich Idziemu, nauczyciele tej religijnej szkoły. 

– Może to byli Polacy, Ozjasz Finkelsztejn prowadzi z nimi interesy – matka nie dowierzała rewelacjom.

 – Nie, mame – Idzi pokręcił głową. – Były wśród nich kobiety i dzieci i mówili po naszemu. Słyszałem, reb Ozjasz witał się z każdym. 

 – Ale nie z kobietami! – wykrzyknęła ciotka Roza.

 – Nie, nie! – Idzi gwałtownie zaprzeczył, a my odetchnąwszy z ulgą, jedna przez drugą wypytywałyśmy go o przyjezdnych. 

Przejęte ciekawością, chciałyśmy poznać ich liczbę, ubiory, zachowanie, lecz braciszek powtarzał w kółko, że goście reb Ozjasza stanowili większość pasażerów i wyglądali jak Polacy z miasta. Na koniec, przyciśnięty pytaniem, a skąd on wie, jak miastowi Polacy wyglądają, wypalił:

 – Jak doktor Ryżkowski i jego żona. 

Żona doktora?! Patrzyłyśmy na siebie – matka, ciotka, Sara, Riwka i ja – w niemym przerażeniu. Doktorowa rzeczywiście pochodziła z miasta, z dużego miasta, z Krakowa i ubierała się, jakby dalej tam mieszkała. Tak twierdziła Chajka, której matka, krawcowa, choć szyła tradycyjne stroje, znała się na gojskiej modzie. Jednak, czy garderoba doktorowej była najmodniejsza, czy z zeszłego sezonu, nie miało znaczenia. Ona jedyna w sztetł nosiła sukienki odsłaniające nogi prawie do kolan i krótkie włosy, które strzygł fryzjer w Łucku, bo nasz miejscowy, Mosze Ajzenberg, ani by nie umiał, ani nie chciał wykonać podobnej fryzury, przystającej wyłącznie mężczyźnie. Inne Polki w miasteczku, nauczycielki, żony i córki urzędników, policjantów, rzemieślników nie zmuszały swym widokiem pobożnych Żydów do odwracania wzroku, a Żydówek do zgorszonego gapienia się. Włosów, co prawda, nie zakrywały, ale miały długie, upięte u starszych, zaplecione w warkocze u młodszych i nie świeciły obnażonymi łydkami.

Wiedziałam, że są Żydzi, którzy ubierają się i prowadzą jak goje, ale to byli apikorsim. Straszono nas nimi od małego na równi ze zbrodniczym Hamanem z purimowej historii o Esterze: „To diabelskie nasienie zrodzone z żydowskiej matki,” powtarzał ponuro ojciec, „gorsi od wychrzt. Mechesi przynajmniej jawnie przechodzą na drugą stronę, oficjalnie przestają należeć do narodu, a apikorsim są podstępni. Niby Żydzi, a nie przestrzegają zasad Zakonu, które pozwoliły nam przetrwać dwa tysiące lat galut, wygnania. Są odstępcami zasługującymi na cherem” kończył, podkreślając z satysfakcją: „I wielu cadyków oraz rabinów klątwę na nich rzuciło”. 

Czyżby, jeśli Idzi się nie myli, na co, znając jego bystrość, trudno było liczyć, tacy odszczepieńcy mieli stać się Sary, a pośrednio i naszą rodziną?, martwiłam się. Jak siostra będzie się wśród nich czuła, jak bardzo będzie rozdarta między sprzecznymi nakazami posłuszeństwa wobec męża i wobec Rebego? Do tej pory podobne problemy nas nie dotyczyły. Apikorsim żyli gdzieś daleko, w miastach, nie w naszym sztetł. W ogóle nie stykaliśmy się z nimi, nie znałyśmy żadnego.

I nagle ścisnęło mnie w żołądku. A Chaim? Popatrzyłam na matkę. Czy jej również przyszło to do głowy? Twarz miała poważną, lecz nie smutną. Uspokojona postanowiłam, że i ja nie będę myślała o Chaimie, dzisiaj nie. Wystarczy innych curesów, bo po relacji braciszka wróciły strachy przytłumione zapewnieniami Ozjasza Finkelsztejna, które składał ojcu.

„Ślub żydowski to ślub żydowski. Nawet ci, którzy do synagogi chodzą raz do roku w Jom Kipur, stają pod chupą”, mówił. „A wy i my jesteśmy religijni, bardzo religijni” dodawał, starannie unikając dyskusji nad odmiennością między nimi a nami, która przy wybuchowym charakterze ojca mogła łatwo przerodzić się w spór. Czekałam więc na ślub z niepewnością i z nadzieją, że mimo tych różnic będzie to dla Sary najważniejsza w życiu ceremonia, wzniosła i przepełniona szczęściem, kiedy traktuje się państwa młodych niczym parę królewską, która swoim związkiem odnawia Przymierze – małżeństwo zawarte między Bogiem a ludem Izraela. I do przybycia statku z weselnymi gośćmi wydawało się, że tak będzie.

Prowadziłyśmy pannę młodą przez uliczki w pochodzie bliższych oraz dalszych krewnych i powinowatych, kuzynek i ciotek, przyjaciółek i sąsiadek, a w miarę, jak szłyśmy, dołączały się następne, też te niezaproszone, wszystkie ze światłami. Na placu przed Di Grojse Sził panował ścisk. Zebrało się chyba całe sztetł, aby uczestniczyć w chasene najpiękniejszej dziewczyny w Kołkach z najbogatszym młodzieńcem i zaspokajając ciekawość, spełnić jednocześnie micwę, dobry uczynek. A okazja była tym większa, że ślub odbywał się w Lag ba-Omer, trzydziesty trzeci dzień siedmiotygodniowej żałoby, której przestrzegaliśmy na pamiątkę zarazy, jaka w starożytności uśmierciła tysiące uczniów Rabiego Akiwy. Pomiędzy świętami Pesach i Szawuot tylko dzisiaj, osiemnastego ijar w tym roku 5699, dozwolone było zawieranie związków małżeńskich, obcinanie włosów i różne formy zabawy. Któż by więc nie chciał przybyć tutaj i odgonić smutek.

Zapadł zmierzch, lecz od setek płomieni lampek i świec było jasno. Podniosłam głowę i z trudem dojrzałam hen, w górze, błyszczące na ciemnym tle punkciki i ucieszyłam się, że w tę noc są niezakryte chmurami, przypominając obietnicę Boga złożoną Abrahamowi, że da mu „potomstwo liczne jak gwiazdy na niebie”. W tym momencie z bożnicy wyszli rabin i kantor, grająca w podniosłym tonie kapela zamilkła i ludzie rozsunęli się, utworzyli wokół chupy wielki krąg, a gdy pod baldachim wprowadzono oblubieńców, rodziny, nasza i Finkelsztejnów, ustawiły się po stronie Meira lub Sary ze swoimi gośćmi. I wtedy ich zobaczyłam. 

Braciszek miał rację. To nie byli nasi, to byli obcy, zupełnie obcy. Ta inność biła w oczy. Wokół dominowała czerń i biel. Chasydzi w jedwabnych lub atłasowych kapotach, kaszkietach i spodniach wpuszczonych w wysokie buty i misnagdzi w przedłużonych marynarkach, kapeluszach z rondem i długich spodniach, jedni i drudzy w białych koszulach, odcinających się od czarnych wierzchnich okryć, w migotliwym świetle niewiele różnili się od siebie, a kobiety i dziewczyny jeszcze mniej. Ubrane w ciemne spódnice, spod których ledwo wystawały trzewiczki, w perukach albo chustkach, okryte były przeważnie szalami, przestrzegając także w świątecznym stroju nakazu skromności, cnijut. 

A obok duża grupa, bo wciąż trzymali się razem, odmieńców. Kobiety z nieosłoniętymi włosami, w barwnych sukienkach, niektóre błyskające skórą odsłoniętych ramion i nóg. I mężczyźni… Mężczyźni bez nakryć głowy i bez bród! Starałam się skupić na ceremonii, która się rozpoczęła. Sara okrążała Meira siedem razy, budując w wymiarze duchowym wokół obojga nową, wspólną przestrzeń, w którą sama, po ostatnim obrocie, wkroczyła, zajmując miejsce u boku narzeczonego, a ja zamiast wodzić oczami za najdroższą mi osobą, współodczuwać z siostrą święty obrządek, co i raz zerkałam ku stojącym naprzeciw. 

Nigdy wcześniej nie miałam okazji przyjrzeć się ludziom z miasta. W czasie kilku krótkich wyjazdów do Łucka, po załatwieniu interesów ojca, który mnie tam zabrał, wracaliśmy na stację, by jechać pociągiem do Kiwerc i dalej autobusem do Kołek, a zresztą zbyt byłam oszołomiona ruchem i gwarem na ulicach, by obserwować przechodniów. Teraz mimo woli mój wzrok kierował się na przybyszów, nie z pustej ciekawości, ale dlatego, że byli Żydami. Ta świadomość męczyła mnie. Jeśli Żydzi wyglądają jak goje, jak rozpoznać, kto jest nasz, a kto nie? W miasteczku i okolicy nie sprawiało to żadnej trudności. Żydzi nosili się jak Żydzi, Ukraińcy i mieszkający na wsi Mazurzy po swojemu, tak samo Polacy w sztetł. A ci…

„Mi Adir al ha-kol”, prośba o błogosławieństwo dla młodych, przerwała te rozmyślania. Śpiew kantora zdawał się wznosić do Tego, który „jest ponad wszelkimi istotami”, a tu, na dole, przenikał na wskroś nas, świadków ponownego złączenia przez Pana w jedność dusz męskiej i żeńskiej, uprzednio w chwili przyjścia na ziemię rozdzielonych. Pieśń odgoniła mój niepokój. Znów zwróciłam się ku Sarze i Meirowi, którzy po błogosławieństwie wygłoszonym przez rabina po kolei pili wino z kielicha. Potem, gdy Meir włożył na palec Sary ozdobny pierścień, mówiąc: „Bądź mi poświęcona tym pierścieniem, zgodnie z Prawem Mojżesza i Izraela”, wraz z rzeszą zgromadzonych na placu krzyczałam: „Mekudeszet! Mekudeszet!”, poślubieni. 

Przepełniało mnie wzruszenie, łzy popłynęły po policzkach. Czy może istnieć prostsza, a jednocześnie tak pełna znaczeń symbolika?, pytałam się w duchu, zachwycona motywem otaczania, powtarzającym się w dniu zaślubin, gdyż okrąg symbolizuje nadprzyrodzone światło, które doświetla naszą rzeczywistość. Welon otacza pannę młodą, oddając na wyłączność pana młodego walory jej ciała i ducha, panna młoda, okrążając pana młodego, otacza go opieką, chupa otacza obydwoje, niczym dom, któremu wkrótce nadadzą kształt, pierścień otacza palec, jako codzienne przypomnienie o uświęconym związku, a na weselu goście wyrażają swoją rozradowanie, tańcząc w kołach. I odpowiedziałam sobie, czując głęboką wdzięczność dla naszej tradycji i rytuałów: nie, podobnych nie ma na świecie.

Lejzor Sznycer, wuj Meira i ślubny świadek, zaczął czytać ketubę, a ja ponownie popatrzyłam na apikorsim, jak określałam gości Finkelsztejnów, bo gładko wygolone twarze mężczyzn i kobiece głowy z włosami w różnych kolorach i z dziwacznymi fryzurami nie pozostawiały wątpliwości, kim są. Toteż popatrywałam na nich ukradkiem, aby obejrzeć dokładnie Żydów wyklinanych przez ojca. Nie wiem, czego się spodziewałam, przecież nie rogów ani diabolicznych znamion lub demonicznych cech, lecz to, że przynajmniej z zewnętrznego oglądu nie byli tacy okropni, zaskoczyło mnie.

Nagle moje oczy napotkały wzrok młodego człowieka, którego zauważyłam już przedtem, a teraz znalazł się bliżej, nieopodal rodziców Meira. Wyróżniał się wzrostem i nie tylko tym. Od pierwszego wejrzenia uznałam, że to on powinien stać pod baldachimem przy boku Sary i natychmiast skarciłam się za głupią myśl. Wracała jednak natrętnie, ponieważ nieznajomy, jak nikt inny, kogo znałam, dorównywał mojej siostrze pięknością, jeśli można użyć tego określenia wobec mężczyzny. Był wyraźnie widoczny w blasku lampki, którą miał w ręku. Te ozdobne cacka z knotami osłoniętymi rżniętym szkłem sprowadził z Łucka specjalnie dla zaproszonych przez siebie Ozjasz Finkelsztejn. Inaczej, niż chybotliwe płomyki świec, dawały mocne światło, co pozwalało dostrzec szczegóły wyglądu i też utkwione we mnie spojrzenie wysokiego młodzieńca.

Zawstydzona, szybko odwróciłam się ku chupie. Po odczytaniu wuj przekazał Meirowi kontrakt ślubny, który on wręczał akurat Sarze na wieczne przechowanie jako zabezpieczenie jej bytu. Rabin, wziąwszy puchar, szykował się do wygłoszenia Siedmiu błogosławieństw, z których pierwsze dotyczyło wina, a sześć małżeństwa. Kiedy wolno, z namaszczeniem wypowiadał kolejne wersy, usłyszałam szloch stojącej obok matki. Sama byłam dziwnie rozproszona, niezdolna do należytego wczucia się w słowa błogosławieństw, nawet w ulubione przeze mnie, które zawierało życzenia dla nowożeńców, aby odkryli w sobie wzajemnie spełnienie, jakiego zaznali w nieskalanej formie, przebywając pierwotnie w Rajskim Ogrodzie. 

Przyłapałam się na tym, że znowu bezwiednie porównuję Meira z nieznajomym, z podobnym, co poprzednio, wnioskiem. Meir, owszem, podobał się dziewczynom w sztetł, bo mimo że dość niski i ryżawy, odznaczał się masywną budową i zręcznością, był energiczny, wygadany, sympatycznie zaczepny i śmiał się często w prowokacyjny sposób, prezentując niezachwianą pewność siebie. O nieznajomym nie wiedziałam nic, ale i bez patrzenia widziałam jego twarz, pociągłą, zakończoną kwadratowym podbródkiem, z niezwykle jasną cerą, podkreślającą zarys prawie prostych brwi nad ogromnymi oczami oraz czerń falujących, zaczesanych do góry włosów. Meir mógł uchodzić za przystojnego, lecz takich było wielu, a wysoki młodzieniec odznaczał się urodą, jak Sara, wyjątkową, stąd mój niemądry pomysł, że stanowiliby idealną parę. 

Tymczasem, przyciągana siłą, której nie byłam w stanie się przeciwstawić, zwróciłam spojrzenie ku nieznajomemu. Spoglądał na mnie! Powinnam odwrócić wzrok. Powinnam, ale nie chciałam i nie potrafiłam. Co się ze mną dzieje? Rumieniłam się, drżałam i nadal wpatrywałam w jego oczy. Naraz wstrząsnął mną okrzyk: „Mazł tow!”. Oprzytomniałam. Gromkie „Mazł tow!, Mazł tow!”, życzenie szczęścia, unosiło się nad placem, kończąc ślub.

Fragment powieści Małgorzaty Niezabitowskiej Światłość i mrok.

W tekście zastosowano skróty.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Światłość i mroki. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Światłość i mrok
Małgorzata Niezabitowska8
Okładka książki - Światłość i mrok

Maj 1939 roku. Kołki nieopodal Łucka. Ślub przed synagogą gromadzi całe miasteczko. Chana, siostra panny młodej i Jan, przyjaciel nowożeńca, ujrzawszy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Pokaż wszystkie recenzje