Zakazana magia, tajemne moce, trujący deszcz i walka z ciemnością... Gdy ciemna moc rośnie w siłę, trójka nieznajomych wyrusza, by odkryć pogrzebane od dawna tajemnice...
Deszcz znad zamku Macrosza jest trujący, to pewne. Nikt nie wie jednak, dlaczego tylko Béata może przejść przez śmiercionośny dla innych żywioł bez szkody. Po śmierci brata Béaty dziewczyna i jej przyjaciel Benedek wyruszają w niebezpieczną podróż, aby odkryć źródło tej tajemnicy. Towarzyszyć im będzie Liljana, dziewczyna o ukrytych mocach...
Dla Béaty będzie to podróż ku prawdzie. Dla Liljany - ucieczka przed cieniami. Dla Bedenka - szansa na nowe, lepsze życie.
Las kości i dusz to niezwykła historia o podróży przez inspirowany węgierskimi mitami świat pełen magii i tajemnic oraz o podróży w głąb siebie. Do lektury nowej książki Lisy Lueddecke zaprasza Books4YA. Ostatnio mogliście przeczytać prolog powieści, tymczasem już teraz prezentujemy pierwszy rozdział książki:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Liljana
Sześć lat później
Kłamstwo nadawało powietrzu metaliczny posmak. Ktoś przybił kawałek pergaminu do pochyłego drzewa, a napisane na nim słowa trzeba było oglądać pod dziwnym kątem, co sprawiło, że musiałam odrzucić głowę do tyłu. Trzymałam się na uboczu niewielkiego tłumu, uspokajana odległością i cieniem, kiedy czytałam te słowa po raz pierwszy, drugi i trzeci.
„Ostrzegam was, magowie Roşesti. Popielnicy zbuntowali się i szukają okazji do przelania waszej krwi. Król w swej łaskawości ulitował się nad tymi, którzy szukają schronienia, i oferuje azyl w razie potrzeby.
Na rozkaz króla Costela wszyscy powiązani z magią muszą się stawić w azylu na zamku, by oddać się tam pod jego opiekę. Na wykonanie tego polecenia wyznaczono czas do zachodu słońca trzeciego dnia, licząc od tej chwili”.
Coraz liczniejszy tłum rozbrzmiewał stłumionymi rozmowami. Wyczuwało się ogólną ulgę, potwierdzaną głębokimi westchnieniami i ponurymi uśmiechami.
– To stanowczo za późno. Sam nie mam najlepszej opinii o magach, ale jeśli popielnicy nie zostaną powstrzymani, my możemy być następni.
– Założę się o wszystkie pieniądze, że król gromadzi ich dla popielników. Nikt mi nie wmówi, że jest inaczej.
Zacisnęłam pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mi się w skórę. Jeśli mieszkańcy Roşesti czegoś się bali, to właśnie magii, a w wyniku plotek z sąsiedniego kraju, Marcoszy, mówiących o ciemnych interesach i zabójczym deszczu, magowie w Roşesti zaczęli być znajdowani nieżywi, pozbawieni krwi. Powiadano, że to właśnie krew była źródłem ich magii, a ta z kolei prowadziła do zła. Popielnicy polowali na nas, a ich mantra rozeszła się po całym kraju niczym gwałtowny pożar:
„Jeśli nie wytoczysz z nich krwi, wkrótce przeleją twoją”.
Te słowa zmieniały przyjaciół we wrogów, kochanków w morderców, podejrzenia padały na rodziny i sąsiadów.
Niektórzy z zabitych nie mieli nic wspólnego z magią, ale czy to miało znaczenie? Ci, którzy obwiniali magię o całe zło tego świata, woleli dmuchać na zimne, niż pozwolić ujść z życiem choćby jednemu magowi.
W dzisiejszych czasach pożytek z magii jest niewielki – a może tylko to sobie wmawiamy, żeby powstrzymać się przed sięganiem po nią. Wielu urodzonych z nią przeżywa życie równie banalnie, jak wszyscy inni: pracują, zakładają rodziny, umierają w szacownym wieku. To w dawnych dniach opowieści o magii były szeroko rozpowszechnione, kiedy królowie i królowe mordowali się nawzajem, walcząc o tron, i wykorzystywali najemnych magów do pomocy… aż wyznawcy boga Popioła, znani jako popielnicy z uwagi na ich skłonność do palenia ofiar, przetoczyli się krwawo przez cały kraj i zamordowali niemal pięć tysięcy niewinnych magów. Od dawna szeptano, że bogowie Roşesti piętnowali magię, bo nadawała ludziom zbyt wiele cech podobnych do bogów – a przede wszystkim do boga Popioła, znanego z ruin, ognia i zniszczenia. Dlatego popielnicy zaczęli zabijać magów w imię własnego boga i nikt ich nie powstrzymał, bo ludzie woleli, by to bogowie byli zadowoleni, a nie banda magów.
Zupełnie pozbawieni magii popielnicy kiedyś byli jedynie garstką wyznawców, którzy pozwolili, by strach zapanował nad nimi z taką siłą, że zmienił ich w morderców.
Ich brak magii okazał się jedyną rzeczą, jaką magowie mogli wykorzystać przeciwko swoim wrogom, i tak dziesięciolecia temu doszło do wojny. Magowie wystąpili przeciwko popielnikom. Zwykli ludzie przyłączali się do strony popierającej bogów i choć nie wyłonił się jednoznaczny zwycięzca, w następstwie zmagań zmniejszyła się potęga popielników, niemogących się równać z furią i mocą, jakimi dysponowali rozsierdzeni magowie.
Popielnicy jednak nadal węszyli po kraju, a kiedy resztka magów odeszła, ukryła się, żeby odpocząć i zejść z oczu podburzonym przeciwko nim zwykłym ludziom, mieli nie wiele do roboty, ich siły jeszcze bardziej osłabły i z wznieconego przez popielników ognia zostały jedynie żarzące się węgielki.
Niemniej ostatnio te węgielki popielników zostały ponownie rozdmuchane i zapłonęły. Niewiele było trzeba.
Wystarczyło kilka ramion wskazujących we właściwym kierunku. Jeden mag posłużył się magią zupełnie nieodpowiedzialnie – był Niszczycielem, który bezmyślnie wzniecił ogień i spalił dom, zabijając wszystkich jego mieszkańców.
Nieszczęśliwy zbieg okoliczności i, tak czy inaczej, tragedia. Do tego garść plotek z Marcoszy. Ludzie zaczęli się bać tego, co może się wydarzyć, jeśli ciemne moce narastające w ich zamku wyleją się na nasze ziemie. Ziarno posiane po kryjomu, podlewane pogłoskami i złymi przeczuciami, wyrosło na potężne drzewo, którego korzenie strachu wrosły głęboko w ziemię. I nagle ludzi podejrzewanych o to, że byli magami, ponownie znajdywano nieżywych.
Podczas gdy popielnicy byli prawdziwym zagrożeniem dla magów, nie wierzyłam w to, by kawałek papieru przybity do drzewa miał dobroczynny skutek, jaki zapowiadał.
Nie wszyscy w kraju byli głodni krwi jak popielnicy.
Wielu przeżyło życie, ignorując istnienie magii, żyli i umierali bez strachu. Ale świat pełen jest różnych ludzi. Są tacy, którzy boją się magii. Tacy, którzy chcieliby dysponować magicznymi mocami. I tacy, którzy chcieliby magię zniszczyć.
Pergamin na drzewie, na który patrzyłam, zalatywał zapachem tych, którzy zamierzali wykorzenić magię do cna. W końcu słowo „rozkaz” bywa rzadko używane, gdy istnieje wybór.
Dlaczego po tym, kiedy zmuszono mnie, bym przez całe lata żyła w udręce i ukrywała swoją magię, bała się, że każda osoba, którą mijałam na ulicy, może okazać się popielnikiem, a ze mnie do świtu zostanie jedynie popiół…
Dlaczego więc akurat teraz król tak żywo zainteresował się udzieleniem pomocy ludziom podobnym do mnie? Coś tu śmierdziało. Wyczuwałam spisek dyktowany podejrzliwością i prędzej oddałabym się na pożarcie wilkom, niż się tam zgłosiła.
Obróciłam się na pięcie i odeszłam. Przez znoszone podeszwy butów czułam nierówności kocich łbów. Podążyłam pośpiesznie alejką odchodzącą od głównego placu Tăru.
Nade mną górowały budynki postawione po obu stronach ulicy, piorunowały mnie spojrzeniami, gdy ostrożnie stawiałam kroki, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, by uniknąć oczu innych ludzi. Zwykła kartka papieru wisząca na Wielkim Drzewie obdarła mnie ze skóry i odsłoniła przed innymi ukryte do tej pory wnętrze mojego ciała. Choć to niemądre, przysięgłabym, że widać było teraz magię w mojej krwi. Jej piętno dawało się wyczuć nawet z drugiej strony ulicy. Czy mężczyzna przy straganie z rybami patrzył na mnie o sekundę za długo? Czy dziewczynka uczepiona matczynej spódnicy wpatrywała się we mnie, bo wiedziała, czym jestem? Czy jeśli skręcę za rogiem, natknę się na gwardię królewską w niebieskich pelerynach, a żołnierze zaciągną mnie do azylu?
Bogowie wiedzą, że nigdy nie poszłabym tam z własnej woli. Ostrożność zachowywał od dzieciństwa, od kiedy zdałam sobie sprawę, że mama i tato zostali zamordowani, bo popielnicy podejrzewali ich o magię. Może i moi rodzice byli magami. Tego nigdy się nie dowiem. Byłam niemowlęciem, kiedy dziewczyna z sąsiedztwa zabrała mnie na spacer, a w tym czasie mama i tato zostali spaleni żywcem.
Szczęście mi dopisało, ale potem nie było już tak pięknie.
Dorastając, pilnowałam się, żeby przebywać z innymi dziećmi, bawić się z nimi, ocierać skórę na kolanach przy upadkach, płakać i śmiać się we właściwych momentach. Starałam się nie wzbudzać jakichkolwiek podejrzeń.
Ale teraz te podejrzenia mnie dopadały, a rozzłoszczony bóg Popiół deptał mi po piętach.
Pozornie magowie nie różnią się od innych. Przez większość czasu wyglądamy tak samo, nasze głosy brzmią podobnie, zachowujemy się jak inni. Ale nie zapadamy na choroby – przynajmniej na te, które dotykają ludzi wokół nas. Jeśli nadużyjemy magii, policzki się nam zapadają, oczy trochę szarzeją i z trudem podnosimy się z łóżka. Niemniej żadne gorączki ani przeziębienia się nas nie imają. Nie miałam pojęcia, co popielnicy dostrzegli w moich rodzicach, żeby usprawiedliwić ich zamordowanie, ani czy wiedzieli, że taka sama magia rozwija się we mnie. Może poczuli iskrę w moim dotyku albo dostrzegli błysk w moich oczach noworodka. Lubię tak o tym myśleć, choć teraz, osiemnaście lat później, nie miało to już żadnego znaczenia. Ważne było to, że moja tajemnica pozostawała w ukryciu przed tymi, którzy mieli nie wiedzieć o mojej naturze. W Roşesti bardzo nienawidzono magów.
Był środek poranka, ulice Tăru zapełniali przekupnie, ludzie robiący zakupy, goście z całego Roşesti i dalszych okolic. Kupcy prezentowali z dumą wielobarwne jedwabne szale rozwieszone na wozach. Doskonałe wina z winnic z rejonu Bacil dobrze się sprzedawały, bo pod koniec lata ten ciemny nektar koloru śliwki stał się bardzo popularny.
Furmanka wyładowana suszonymi ziołami nasycała powietrze mieszaniną zapachów, które jakimś cudem jednocześnie kusiły i odpychały. Ubrania i pościel wisiały nad głowami i schły w porannym słońcu. Od czasu do czasu słychać było plusk pomyj wylewanych przez okno na ulice, gdzie odbijał się echem od kamiennych ścian.
Zwolniłam, żeby zrównać krok z otaczającymi mnie ludźmi, chłonęłam harmider życia na bazarze, zatrzymywałam się co jakiś czas, żeby obejrzeć najróżniejsze towary, a przy tym nie zwracałam najmniejszej uwagi na przekupnia, który terkotał obok mojego ucha. Wcześniej przechodziłam przez ten targ setki razy, nawet na chwilę się nie zatrzymując, ale dzisiaj przytłaczała mnie rozpaczliwa potrzeba wtopienia się w tłum. Za każdym rogiem oczami wyobraźni widziałam moje ciało zawieszone gdzieś wyżej, blade, puste, nic więcej jak tylko ponure ostrzeżenie dla takich jak ja, jeśli oczywiście wcześniej mnie nie spalą. Jak wiele osób na tym bazarze miało w żyłach tę samą magię co ja? Jak wiele innych serc przyśpieszało swój rytm ze strachu i niepewności? Ile dłoni zwijało się w pięści, by stłumić ich drżenie?
Nagle zdałam sobie sprawę, że trzymałam w rękach zestaw rzeźbionych drewnianych łyżek. Moje dłonie w ogóle nie drżały. Oczywiście powinny. Popielnicy zajmowali ziemie z szybkością pożaru, a król chciał zebrać wszystkich magów, żeby jak utrzymywał, zapewnić im opiekę.
Samo wspomnienie tych słów – kłamstw – sprawiło, że zacisnęłam szczękę. Omiotłam powoli spojrzeniem bazar wokół mnie.
Drewniane łyżki wrzuciłam z powrotem do koszyka, z którego je wyjęłam. Widziałam uśmiechy, wręczanie pieniędzy, słyszałam śmiech. Ci ludzie nie mieli powodu, by bać się o swoje życie, bo ono nie było zagrożone. Ich krew nie interesowała wyznawców mrocznego boga. Narastała we mnie pokusa, by ponownie położyć rękę na drewnianej łyżce i zmienić ją w nóż tak ostry, że samo patrzenie na niego mogłoby utoczyć krew. Chciałam dać im powód do strachu, tak jak ja musiałam się bać. Chciałam, żeby zaczęli krzyczeć, uciekać i widzieć wszystkie możliwe wersje przyszłości, które kiedyś wydawały się wspaniałe, a teraz waliły się w gruzy i przeistaczały w nicość. Chciałam, żeby naprawdę wiedzieli, co to znaczy bać się, tak jak ja się bałam.
Skoro byli tak skorzy do zadawania innym śmierci, sami powinni jej posmakować. Tylko to byłoby sprawiedliwe.
Takie myślenie dawało mi niejaką satysfakcję. Aby złagodzić potrzebę, którą czułam, wsunęłam jedną z drewnianych łyżek w rękaw, obróciłam się na pięcie i opuściłam bazar na tyle szybko, na ile się odważyłam.
Pozłacana część miasta spływała w dół od wspaniałego zamku, przez aleje usytuowane na pagórkach, które prowadziły do targu, biegły wokół niego i jeszcze trochę dalej. Kilkuminutowy spacer na południe wystarczał, żeby całkowicie opuścić Tăru i znaleźć się na obrzeżach jakiegoś zapomnianego przez bogów zrujnowanego miasta, na które nawet królewska gwardia nie chciałaby napluć.
Śmieci piętrzyły się tam w stosach na ulicach. Blade, strasznie wychudzone dzieci – tak inne od rumianolicej dzieciarni mającej się jak pączki w maśle zupełnie niedaleko stąd – patrzyły tępo przez na wpół otwarte drzwi frontowe.
Ulice były tu tak wąskie, że ledwie przejechałby przez nie wóz bez ocierania kołami o ściany, przez co słońce stawało się odległym wspomnieniem.
Wiele lat wcześniej wślizgiwałam się do dobrze utrzymanych części miasta, żeby podziwiać skrzynki z kwiatami na oknach, czyste ulice, kolorowe ubrania noszone przez ludzi, którzy mogli je codziennie zmieniać i nie musieli kraść nici, żeby zacerować dziurę w pończosze. Przystawałam i wdychałam zapach świeżo upieczonego chleba wydobywający się przez otwarte okna. Jeśli wystarczająco się wysiliłam, mogłam wyobrazić sobie, jak go jem, a potem przez godzinę albo dwie miałam wrażenie pełnego brzucha. Czasami to pomagało nie czuć przez jakiś czas ssania w żołądku. Jednak przestałam to robić, gdy rzucane mi kose spojrzenia i posykiwania aż za mocno uświadamiały mi, że nie przynależałam do tamtego świata.
Kiedy byłam młodsza, obdarzona nieskończonymi pokładami nadziei, marzeń i energii, uciekałam się do magii, żeby zmienić sukienkę, sprawić, by wydawała się trochę czyściejsza, a kawałek sznurka przemieniałam w korale.
Ale mój brak wyszkolenia w magii skutkował tym, że cokolwiek przeistaczałam, szybko wracało do poprzedniego stanu, czasami po kilku minutach, czasami godzinach – w zależności od wysiłku, jaki w to włożyłam. Słyszałam, że jeśli wstąpi się na szkolenie od odpowiedniego Obrządku, można się nauczyć magii wystarczająco dobrze, aby przeobrażone rzeczy pozostały takie na zawsze.
Ale gdzie te Obrządki były? Najwyraźniej nikt nie miał pojęcia. Wiedza o nich zaniknęła do tego stopnia, że niemal wszystkim brakowało pewności, czy rzeczywiście kiedykolwiek istniały.
Doszły mnie też słuchy, że nie da się ich już odnaleźć na tym świecie.
Chłopczyk o zapadniętych policzkach i pustym wzroku patrzył na mnie, kiedy przechodziłam ulicą. Nie odrywałam od niego spojrzenia, aż skręciłam za róg i straciłam go z oczu. Coś zacisnęło mi się w piersi. Gdybym mogła posługiwać się magią bez obawy przed rychłą i bolesną śmiercią, albo gdybym naprawdę została nauczona, jak ją udoskonalić, zmieniłabym dla niego kawałki pokruszonych kamieni zaściełających chodnik w pajdy chleba, a kałuże z pomyj w słodki sok jabłkowy. Z drugiej strony czasami był to dla mnie jedyny sposób zdobycia pożywienia, kiedy Iulia Filiţa wypiła w swoim przybytku za dużo brandy i zapominała nakarmić służące, które dla niej pracowały. Przemiana czegoś w jedzenie, przynajmniej dla niewyszkolonego Przemieniacza, wymagała więcej energii niż cokolwiek innego, bo musiałam użyć wystarczająco dużo magii, żeby kamienie nie wróciły do dawnej postaci, kiedy je zjadałam. Inne rzeczy, którymi lubiłam się bawić – jak na przykład zmiana koloru sukni jakiejś kobiety na krzykliwy żółty albo zielony – nigdy nie trwały długo. Nie miałam wiedzy albo energii pozwalających utrzymać zmianę przez dłuższy czas. Sztuczka z jedzeniem była naprawdę trudna. Nie mogłabym przeistoczyć kamieni w chleb i pozwolić na to, by potem znowu stały się kawałkami skały w moim żołądku, dlatego odkryłam sposób wtłaczania wystarczającej ilości magii, by przemiana była nieodwracalna – co oczywiście bardzo mnie wyczerpywało. To była ostatnia deska ratunku. Ryzyko, że ktoś mnie przy tym zobaczy, czaiło się za każdym rogiem, a brak sił, które magia mi odbierała, wpływał na osłabienie moich pozostałych zmysłów, potrzebnych do zachowania czujności.
Miha i ja byłyśmy magami, ale to ona pierwsza odkryła mój sekret i w zamian za milczenie domagała się, żebym jej służyła.
Zastanawiałam się nad możliwościami, jakie miałam. Mogłabym sama zdradzić wszystkim moją tajemnicę, bo wtedy nie miałaby nic na mnie, ale Mędrzec – uczony mag znający wszystkie rodzaje magii istniejącej na świecie – którego czasem skrycie odwiedzałam, odradzał mi to. Dawne czasy, kiedy magowie żyli wśród innych ludzi w spokoju, a nawet dobrobycie, minęły bezpowrotnie. Po tym, co wydarzyło się w Marcoszy, i kiedy na terenie zamku pojawiły się zakrwawione trupy, a nad nim padał zabójczy deszcz, wracały wspomnienia o wszystkich złych rzeczach, jakich kiedykolwiek dopuścili się magowie, a zaufanie do nich powoli zanikało.
Mogłabym na dobre odejść z Roşesti. Jednak nie. Oczywiście, że nie mogłam. Tutaj przynajmniej liczebność mieszkańców zapewniała mi bezpieczeństwo. Na ziemiach, gdzie czaili się popielnicy zbrojni ogniem i ziejący nienawiścią, śmierć wyciągnęłaby swoje kościste palce i znalazłaby mnie stanowczo zbyt szybko.
Leżałam nocami, nie śpiąc. Wsłuchiwałam się w odgłosy pijaków na ulicach i marzyłam o widoku życia wyciekającego z madame Iulii. Powód nie zawsze był ten sam. Raz było to po tym, jak uderzyła Mihę tak mocno, że przez pół dnia miała czerwony ślad na policzku. Innym razem, kiedy jakiś gość wyszedł z tawerny bez zapłacenia rachunku, wyrzuciła nas obie za drzwi na noc. Przyczyna miała niewielkie znaczenie. Jedno się nie zmieniało: to ja w myślach ją zabijałam. Miha była na to zbyt łagodna. Była za dobra pod każdym możliwym względem, czego jej zazdrościłam.
Dlatego zadanie zabicia w snach madame Iulii zawsze spadało na mnie. Zniszczony szyld „Reginy” powitał mnie wolnym, denerwującym skrzypieniem, kiedy otworzyłam drzwi do tawerny.
Wnętrze nigdy nie było dostatecznie oświetlone, żeby było cokolwiek wyraźnie widać – świece kosztowały, a ogień na kominku był nie do pomyślenia w upalne ostatnie dni lata. Pojedyncza lampa z jedną świeczką wisiała u powały, dając nikłe światło i rzucając pomarańczowe cienie na twarze gości, którzy zaczęli już przychodzić. Stoły miały wysłużone blaty ze śladami po kuflach stawianych i podnoszonych zbyt pośpiesznie, alkohol wywoływał niezdarność ruchów. W kącie leżały resztki stłuczonego talerza, a może miski. Kilka kinkietów zdobiło ściany, ale niezapalone zbierały jedynie kurz na resztkach białego wosku.
Madame Iulia pochylała się nad barem i gawędziła z Grigorem, częstym klientem, który był żonaty i paskudny, ale wystarczająco bogaty, by zwróciła na niego uwagę. Posłała mi kose spojrzenie, kiedy przychodziłam w kierunku schodów, żeby przygotować się do wieczornej pracy. Miha, jeśli usłyszała wiadomość od króla, na pewno przyczaiła się gdzieś w pobliżu, wystraszona i szukająca rady. Bardzo chciałam poznać jej myśli i usłyszeć, co zamierzała zrobić.
Czy ktokolwiek odda się w opiekę królowi z własnej woli, nawet przy obietnicy zapewnienia bezpieczeństwa?
– Założę się, że słyszałaś już wieści – powiedział Grigore i choć byłam odwrócona do niego plecami, wyczułam, że te słowa skierował do mnie. – Całe miasto tym żyje.
Odwróciłam się powoli z wyrazem obojętności na twarzy. Bardzo się starałam ignorować obecność Grigore – prawdę mówiąc, dotyczyło to wszystkich, którzy przekraczali drzwi „Reginy”. Mój chłód nikogo więc nie zaskoczył.
– Z zamku. Tak. Powiesili ogłoszenie na bazarze.
– I co na to powiesz? – Ujął w rękę kufel piwa i oparł się jednym łokciem o bar.
Oczy madame Iulii połyskiwały, przez co dostałam gęsiej skórki na karku. Strach mnie przenikał, ale ukryłam go za wymuszonym uśmiechem.
– Wydaje mi się, że potrzeba czegoś więcej niż pergaminu, żeby zapanować nad magami. To banda, której nie chciałabym wchodzić w drogę. To jasne. Jak się przypadkiem kopnie gniazdo os… – Stawiłam czoło spojrzeniu madame Iulii ze stoickim spokojem i wyrazem pewności siebie na twarzy. Moje słowa znaczyły dla niej więcej niż dla pozostałych, bo znała mój sekret. Czasami lubiłam dawać jej powody do niepokoju, bo chociaż nadal bałam się dniem i nocą, że zdradzi moją tajemnicę ciekawskim uszom, często wyczuwałam jej przerażenie tym, co mogłabym zrobić za pomocą magii. Na swój sposób obie miałyśmy niewielką władzę nad sobą wzajemnie.
Na twarzy Grigore pojawił się szyderczy uśmieszek, a potem gość tawerny wzruszył ramionami z obojętnością kogoś pijanego.
– Normalnych ludzi i popielników jest więcej niż magów. Pozbycie się ich nie zajęłoby nam wiele czasu.
W Roşesti lepiej by się wtedy żyło, zważcie moje słowa. Zobaczyłam się, jak biegiem pokonuję dzielący nas dystans i dopadam jego szyi z siłą, na jaką tylko było mnie stać, i ściskam ją, ściskam, aż ostatni oddech opuści jego płuca. Palce aż mnie świerzbiły, ale zamiast tego posłałam mu uśmiech.
– Może masz rację. – Ponownie zerknęłam na madame Iulię. – A może nie.
Mizdrzący się uśmieszek, który miała na ustach, od kiedy weszłam do tawerny, zniknął niczym zdmuchnięty płomień świecy. Nie odrywając ode mnie wzroku, chaotycznymi ruchami po omacku szukała na kontuarze pustego kufla Grigore, a kiedy znalazła, pośpiesznie odeszła z nim do kuchni.
Usatysfakcjonowana weszłam po schodach do naszej kwatery, o ile zapyziały, mroczny pokój, pełen starych ubrań, zatęchłych i pełnych dziur, można nazwać kwaterą. To było niewielkie pomieszczenie na strychu, które dzieliłam z Mihą. Miało małe okna po obu stronach i niski sufit opadający pod ostrym kątem. Stosy ubrań należały kiedyś do madame Iulii – znosiła tę odzież dokumentnie i zostawiła na strychu, żeby suknie sczezły ostatecznie, a my używałyśmy ich jako posłań, żeby nie spać na gołej podłodze.
Kurz wzbił się w powietrze, kiedy zamknęłam za sobą drzwi. Miha siedziała przy jednym z okien i patrzyła na ulicę.
Posłała mi nikły uśmiech, kiedy weszłam.
– Słyszałaś – powiedziałam, ale bardziej było to oświadczenie niż pytanie.
– O czym? – zapytała Miha.
Podeszłam do mojej sterty ubrań i usiadłam ciężko.
Rozkasłałam się z powodu kurzu.
– Król wydał oświadczenie. – Z goryczą w głosie wyrecytowałam słowa, które widziałam na bazarze. Kiedy skończyłam, Miha miała oczy wielkie jak spodki. – „Król w swej łaskawości ulitował się nad tymi, którzy szukają schronienia, i oferuje azyl w razie potrzeby” – powtórzyłam te słowa przez zaciśnięte zęby, a gdzieś we mnie zawarczała rozzłoszczona bestia.
– To miło z jego strony – powiedziała Miha z niewyraźnym uśmiechem. – Azyl jest znacznie bezpieczniejszy od miasta. Zabawne. – Wskazała ręką okno. – Człowiek myśli, że w tych murach, wśród tych twarzy może się ukryć, ale słyszałam… – Odchrząknęła. – Słyszałam, że znaleźli kolejnego. Zabrali go z jego domu przy dokach. Wrzeszczącego
wywlekli z miasta.
– Popielnicy? – zapytałam.
Skinęła głową.
– Gdyby król usiłował nas zabić, czy nie zabraliby go do azylu?
– To pułapka – powiedziałam ostro. – Wabik na magów?
Śmierdzi spiskiem. Wolę zaryzykować życie poza azylem. Miha zagryzła usta i na dłuższą chwilę zapadła cisza. Potem wskazała brodą maleńki kominek.
– Rozpaliłam ogień. Wiem, że dzisiaj nie jest zimno, ale w nocy marzną mi stopy.
To następna rzecz dotycząca Mihy: była Niszczycielką. Jej magia skupiała się na ogniu i niszczeniu. To było dziwne, gdy wzięło się pod uwagę jej łagodną osobowość. Miha przypominała mysz z widłami.
– Dobra robota. – Położyłam się na stosie ubrań i na chwilę zapatrzyłam w niski sufit. – Musimy się wynieść z miasta. Czekałyśmy wystarczająco długo. Może nawet za długo.
– Po co kusić śmierć w dzikich ostępach, czy nie lepiej wierzyć, że ludzie mogą być dobrzy, a król mówi prawdę w tym oświadczeniu? – zapytała cicho. – Poza miastem, gdzieś tam w świecie, jest gorzej.
Nie myliła się, ale to nie zmniejszyło mojej podejrzliwości.
– Wcześniej czy później madame Iulia ujawni nasz sekret, to tylko kwestia czasu – mówiła dalej. – Tak naprawdę mamy niewielki wybór. Opuścić miasto, jak mówisz, i mieć nadzieję, że wieśniacy są mniej wystraszeni, ale to ryzyko, którego nie chciałabym podejmować. Mogłybyśmy zostać w mieście i mieć nadzieję, że to wszystko dobrze się skończy. Ale ta burza zbiera się od jakiegoś czasu. Jestem przekonana, że to się skończy fatalnie. Dla nas wszystkich.
Miałam wrażenie, że po jej słowach w pokoju powiał zimny wiatr. Skubiąc wystające nitki z rękawa sukienki, usiadłam.
– Nie wszyscy magowie pójdą, to pewne – powiedziała Miha rzeczowym tonem. – Ale wyboru musi dokonać każdy z nas.
– Królewskie słowa nie zostawiają wielkiego wyboru – odpowiedziałam. – Jeśli ktoś zdecyduje się nie iść, poniesie konsekwencje.
Miha wróciła spojrzeniem do okna, zgarbiła się.
– Urodzenie się kimś takim jak my to prawdziwy pech. – Westchnęła. – Ale myślę, że nadszedł czas, byśmy przesądziły o naszym losie. Wolałabym zachować choć trochę nadziei. Chcę wierzyć, że król jest dobry, niezależnie od tego, co ludzie o nim mówią.
A ludzie naprawdę mówili o królu. Nie był znienawidzony, ale nie cieszył się sympatią. Wydawał ogromne sumy na organizowanie wspaniałych uczt dla członków rodziny królewskiej i bogatych hulaków, gromadził jedzenie niczym sknera przewidujący głód, nawet wtedy, gdy panowała susza i brakowało ziarna dla jego poddanych.
No i pozostawał fakt, że Miha służyła kiedyś w królewskiej kuchni, dopóki nie przyłapano jej na podtrzymywaniu ognia magią w zimną noc. Natychmiast została wyrzucona na ulicę niczym zwykła pomywaczka. To było jeszcze w czasach, kiedy strach przed magami nie był tak nasilony, gdyby coś takiego stało się teraz, najpewniej zostałaby zabita.
– Chyba powinnam chcieć tam iść – zastanawiała się, ale za dobrze ją znałam, by nie wiedzieć, że już podjęła decyzję. – Wielu z nich pewnie mnie pamięta. Jestem przekonana, że ulitują się nade mną.
Popatrzyłam na nią śmiertelnie poważnie.
– Myślisz, że ci sami ludzie z zamku, którzy wyrzucili cię na bruk za magię, ulitują się nad tobą i powitają cię z powrotem z otwartymi ramionami? Miha, szczerze.
– Cóż, gdybym była tak cyniczna jak ty, może mieszkałabym na łodzi pośrodku morza, gdzie nikt nie mógłby mnie znaleźć, ale nie miałam okazji nauczyć się żeglowania – mówiła szybko, zbyt ostro jak na kogoś tak łagodnego. – Przepraszam cię, Liljano – dodała pośpiesznie, ale ja już stałam i kręciłam głową.
– Może tak właśnie bym postąpiła, gdybym żyła wystarczająco długo. – Wyszłam z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.
Noc zapadała nad miastem pod niebem o odcieniach pomarańczowym i fioletowym. Nad większością dzielnic unosiły się zapachy dobrego jedzenia i drogich perfum, z okien rozlegały się śmiech i odgłosy rozmów. Bochenek chleba stygł na jednym z parapetów, kucharz drzemał na krześle w rogu. Sięgnęłam bezgłośnie ręką, złapałam bochenek, wepchnęłam go sobie pod pachę i oderwałam kawałek skórki, by zjeść.
Wolnym krokiem zmierzałam ku zamkowi, nasłuchiwałam i bacznie wszystko obserwowałam. Nikt wokół mnie nie wspominał o królewskim dekrecie albo o magach, którzy zaczęliby napływać z prowincji zwabieni nadzieją na bezpieczne życie. Mieszkańcy miasta mogli ich nie zauważyć, ale ja wyczuwałam ich obecność. Jeśli znalazłam się wystarczająco blisko, nos wypełniał mi odór spalenizny unoszący się w powietrzu między nami, gdy nasze zdolności magiczne nawzajem się rozpoznawały.
Niewidzialne, ale instynktowne. Czasami myślałam o odszukaniu Obrządku Przemieniaczy, gdziekolwiek – do licha – istniał, żeby doskonalić żywiołową magię w moich żyłach i zmienić ją w coś wartościowego, coś potężnego i strasznego. Ale przy strachu dławiącym Roşesti, sąsiadujące z nami kraje i wszystkich naznaczonych magią nie ośmielałam się porzucić życia, jakie wiodłam tu w mieście, by zakosztować być może lepszego życia w innym miejscu.
Kusiło mnie teraz, by wspiąć się na miejskie mury i popatrzeć na to, co było za nimi. Chciałam wyobrazić sobie wszelkie możliwości oddalone o rzut kamieniem. Może ukradłabym łódź i nauczyła się żeglować, jak powiedziała Miha.
Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.
Chmury przesłoniły gwiazdy na odległym horyzoncie, widoczne coraz wyraźniej, w miarę jak wspinałam się coraz wyżej ulicami miasta w kierunku zamkowych murów. Błyskawica przecięła niebo. Zatrzymałam się i skubiąc chleb, patrzyłam na nie, rozkoszując się chłodnym powietrzem zwiastującym rychłą burzę.
Spokój. Cisza. Piękna noc z rodzaju takich, jakie zdarzały się tu zbyt rzadko.Krzyk dochodzący z oddali wdarł się gwałtownie w mój tok myśli. Stłumiony, niemal niesłyszalny i być może pochwycony przez moje uszy tylko dzięki magii. Wniknął głęboko we mnie.
To była Miha. Wszędzie rozpoznałabym ten głos.
Bochenek upadł na chodnik i potoczył się dalej. Wpatrywałam się w zamek, serce waliło mi niczym pięść pijaka dobijającego się do zamkniętych drzwi tawerny. Majestatyczne kamienne mury stały ciche i wysokie, nie przepuszczały żadnego dźwięku.
Czyżbym to sobie wyobraziła?
Noc była ciepła, a ja czułam się zmęczona. Moje podejrzenia dotyczące królewskiego dekretu narastały przez cały dzień i było całkiem możliwe, że niepokój nabrał w moim umyśle bardzo konkretnych kształtów. Ale wtedy usłyszałam go ponownie, zniekształcony w sposób, który niemal naśladował głos ptaka. Miha krzyczała. Niezaprzeczalnie.
Musiała wyjść z tawerny zaraz po naszej sprzeczce i zgłosiła się do zamku. Podążyła za innymi magami i weszła w nieubłagane mury, szukając za nimi bezpieczeństwa. Ale tam go nie znalazła.
Kropla deszczu spadła mi na rzęsy.
Nieokiełznana magia buzowała w moich żyłach, szukała możliwości ucieczki. Założyłam na głowę kaptur peleryny, odetchnęłam głęboko kilka razy, żeby się uspokoić, i pośpieszyłam cichym krokiem w stronę zamku.
ROZDZIAŁ DRUGI
Béata
Śmierć nadchodziła wraz z nastaniem nocy. Słońce pełzło w dół, kpiło z mieszkańców miasta, którzy rzucali dookoła zaniepokojone spojrzenia, kiedy ich cienie wydłużały się coraz bardziej. Odgłosy zamykanych okiennic odbijały się echem na ulicach, szczękały zamki w drzwiach, stawiano w oknach zapalone świece. Białe świece, przy których się modlono w nadziei, że bogowie oszczędzą domowników. W miarę jak światło na zewnątrz przygasało i z koloru ciepłego złota zmieniało się w granatowe, strach wypełniał wieczorne powietrze, sprawiając, że wydawało się gęste. Obejmował w posiadanie każdy dostępny centymetr przestrzeni, aż było go tyle, że nie wiedzieliśmy, gdzie go upychać. Strach przeciskał się przez szczeliny wokół drzwi, spływał nam po plecach niczym krople potu, zaglądał nam w oczy z odbicia w szklance wody.
Za każdym razem gdy zamknięci w domach opuszczaliśmy powieki, zastanawialiśmy się, czy to może być ostatnia noc. Jeśli nazajutrz nasze ciała zostaną odnalezione gnijące w śmiercionośnym deszczu, który padał nad Zamkiem Vyesta, to dlatego, że przyzwało je zaklęcie mające na celu pozbycie się nas z tego świata. Ulice, które były bezpieczne i zwykłe w czasie dnia, stawały się alejami śmierci, kanałami prowadzącymi do wspaniałego zamku na wzgórzu za zasłoną ciemności. Sen już dawno temu stał się nieosiągalny, kiedy wsłuchiwałam się w odgłosy kroków na ulicach, kiedy sąsiedzi szli ku nicości, niby przytomni, ale niczego nieświadomi. Mogłabym wyjść i spróbować ich obudzić, mogłabym krzyczeć im w twarze, ochlapywać ich wodą, ale Zamek Vyesta nie przestawał ich przyzywać i każdy, kto opuścił w nocy bezpieczne domowe zacisze, szybko przekonywał się, że był zdany na łaskę deszczu.
Krople stukały cicho w okno, kiedy tato gasił świece jedną po drugiej w moim pokoju, powoli i z namysłem.
Nasłuchiwałam, czy mój brat wrócił już z podróży do Devolos, dokąd pojechał po nowe beczki. Nawet mimo burzy powinien już być z powrotem.
– Wróci – powiedział ojciec. Musiał wyczuwać moje myśli. Nic nie odpowiedziałam. – Nie zasnę, dopóki nie będzie w domu. – Westchnienie. – Mama też oka nie zmruży.
Słowa wydawały się koniecznością w ciążącej nam ciszy, ale sama miałam do zaoferowania niewiele z tego, co przyniosłoby pociechę. Filep się spóźniał, a w tych mrocznych czasach wiedzieliśmy, co to mogło oznaczać.
Ojciec odchrząknął i skierował się do drzwi.
– No tak. Śpij dobrze. Nie martw się o Filepa. On wie, co się stanie, jeśli ciemność zaskoczy go na zewnątrz. Znajdzie sobie jakieś inne schronienie. – Posłał mi krótki uśmiech, zanim zamknął za sobą drzwi. Zmusił się do udawania spokoju, ale jego oczy zdradzały ogromne zatroskanie.
Strach mnie przytłaczał, wgniatał głębiej w łóżko moje ciało. Wpatrywałam się w sufit. Miałam wrażenie, jakby krzemyk tkwił gdzieś w moim sercu. Wyprysnęła z niego iskierka, która coś podpaliła. Złość zdawała się parzyć mnie od środka. Więźniowie. Właśnie nimi byliśmy. Więźniami oddalonego o kilometr zamku, wabiącego nas na pewną zgubę. Coś – a może ktoś – złego znalazło drogę do Marcoszy i do Zamku Vyesta, po czym na dobre się tam rozgościło. Zadomowiło się tak, jakby ta ziemia nigdy nie była nasza. Jakby istnienia, które kiedyś zamieszkiwały zamek, nic nie znaczyły.
Nie potrafiłam zrozumieć takiego zła. Nie pojmowałam niekończących się egzekucji dokonywanych za sprawą zatrutego deszczu. Dokąd to prowadziło? Nauczyliśmy się, jak przetrwać, i wraz z zapadnięciem nocy zostawaliśmy w domach. Przekręcaliśmy klucze w zamkach, domykaliśmy okiennice, żeby się ukrywać aż do rana. W ten sposób udało się nam zapobiegać śmierci od deszczu – przeżyło wielu mieszkańców miasta, nie straciliśmy nikogo przez niemal rok. Ciała jednak nadal znajdowały ścieżki do śmierci: tak skończył wędrowiec, który uległ ciekawości, przechodzień, który nie rozumiał, że powinien trzymać się z daleka. Niemniej nasi mieszczanie przebywali w bezpiecznych miejscach.
Książkę Las kości i dusz kupić można w popularnych księgarniach internetowych: