On - impulsywny, z sercem na dłoni, dla niej - gotowy na wszystko. Ona - tajemnicza, wycofana i niedostępna niczym Królowa Śniegu.
Eryk wie jedno: ta dziewczyna jest wszystkim, czego pragnie. Zrobi, co tylko w jego mocy, by skruszyć mur, za którym się chowa.
Ale Ewelina, choć pod maską chłodu kryje gorące uczucia, nie wierzy, że ze swoją przeszłością może jeszcze zaznać szczęścia. Są takie rzeczy, których nie można wybaczyć. A ona ma zbyt wiele na sumieniu, by ktokolwiek mógł ją pokochać.
Są blizny, które zostają na całe życie. Jest strach, który skuwa serce niczym lód. Są pragnienia gorące jak ogień. O miłości, ale także walce o własne szczęście mówi Anna Szafrańska w swojej książce Spragnieni, by kochać (Wydawnictwo Burda). Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy fragment powieści, tymczasem już dziś prezentujemy Wam kolejną część:
Rozdział 1
„Hey, are you really this good?
Damn, are you really this good?
Baby, you’re just like a drug
I’d bottle you up if I could
Feeling out of control with your chemicals
What’s coming over me?
It’s a total eclipse of rationality”
Illenium ft. Bahari – Crashing
Eryk
– No i jak? Smakowało?
Wyszczerzyłem się do Ali, która zadarła brodę, jakby szeptała: „A nie mówiłam?”. Zaczęła zgarniać na tacę niemal wyczyszczony do zera talerz i gigantyczny kubek po kawie, a ja musiałem przyznać jej rację – nawet jeśli na początku sałatka z awokado podana z tostami francuskimi brzmiała dziwacznie, to smakowała zadziwiająco dobrze.
– Było pyszne, dzięki – odparłem, puszczając jej oczko, na co moja przyjaciółka tylko przewróciła oczami.
– Powinnam ci uświadomić, że to nie ja gotowałam, przyniosłam ci tylko zamówienie do stolika, ale wtedy stracę swój napiwek – droczyła się ze mną.
– Jakbym kiedyś zapomniał ci go dać – prychnąłem.
Przełożyła tacę do drugiej ręki, wsparła dłoń na biodrze i spojrzała na mnie z góry.
– Wypominasz mi?
– Gdzieżbym śmiał. – Zaśmiałem się, unosząc dłonie w geście poddania.
Kręcąc głową, próbowała zdusić uśmiech, ale gdy zaserwowałem jej jedną z moich głupich min, poległa z kretesem.
– Dobra, dobra, nie czaruj, kiedy jestem w pracy – upomniała i wyciągnęła terminal z kieszonki na przepasce biodrowej.
– Zostaw to sobie na później.
Doskonale mnie znała – odkąd rodzice założyli mi konto w banku, byłem raczej oddziałem bezgotówkowym. W portfelu miałem jedynie drobną kasę na napiwki albo na parkometr.
Bez gadania przyłożyłem kartę do czytnika, a Alicja zręcznie oderwała wydrukowane potwierdzenie. Gdy zbierałem się do wyjścia, zauważyłem, że przygląda mi się z nikłym uśmiechem.
– Najedzony, napity, wyglądasz też niczego sobie… – recytowała, obcinając mnie krytycznie od góry do dołu.
– Wredna! Wyglądam obłędnie! Klientka, która okazałaby się odporna na mój urok osobisty, musiałaby być ślepa, głucha albo pozbawiona węchu.
– Z tym węchem masz rację, bo cuchniesz perfumami na kilometr – odparła, marszcząc nos. – Znowu podwędziłeś Hugo Bossa Kubie?
Wzruszyłem ramionami.
– Facet ma klasę, to muszę mu przyznać.
– Mam nadzieję, że do wieczora zapach trochę wywietrzeje, bo pamiętasz, co ci ostatnio obiecał?
– Twój chłopak mi groził, a to różnica – zauważyłem i przewróciłem oczami, widząc, jak w ciągu zaledwie ułamka sekundy policzki Alicji delikatnie się zaróżowiły. – Serio? Tyle czasu już minęło, a ty nadal szczerzysz się na to słowo?
Fuknęła, udając oburzoną, a odrzucając głowę, wprawiła w ruch sięgające ramion blond włosy.
– Bo brzmi cudownie – odparła, dając mi jasny sygnał, że nie potrzebuje żadnego usprawiedliwienia.
– Chyba nawet sowity napiwek nie przebije tego uśmiechu. Twój chłopak – rzuciłem znienacka, a Alicja gwałtownie nabrała powietrza. – O, widzisz!
Roześmiałem się i w porę uchyliłem przed podniesioną ręką przyjaciółki. Może i wyglądała niepozornie, bo sięgała mi zaledwie do ramienia, ale Kuba nauczył ją, jak wyprowadzać celne ciosy w strategiczne miejsca. Gwoli ścisłości, podczas owych treningów to na mnie ćwiczyła uderzenia.
Nie wiedziałem tylko, czy pomagam przyjaciółce w opanowaniu podstawowych chwytów samoobrony, czy po prostu dostarczam wyśmienitej rozrywki jej chłopakowi. Jednak mówiąc tak zupełnie szczerze, cieszyłem się, że Alicja potrafi się obronić. I nie chodziło tylko o to, że wymagało tego od niej miejsce pracy, bo na czas wakacji znalazła etat w jednej z licznych knajpek przy poznańskim rynku, a i nierzadko wracała sama do domu. Cieszył mnie sam fakt, że potrafiła zadbać o swoje bezpieczeństwo.
Ala dała za wygraną i, w dalszym ciągu zaróżowiona po koniuszki uszu, dokończyła sprzątanie zwolnionego przeze mnie stolika.
– Idź już, bo się spóźnisz pierwszego dnia pracy.
– Idę, idę.
Przechodząc obok, niepostrzeżenie podrzuciłem na tacę kilka drobniaków i czym prędzej dałem nogę, zanim się zorientowała, ile dałem jej napiwku. I tak wiedziałem, że prędzej czy później mi się za to oberwie, a Ala po pracy kupi za te pieniądze jakieś środki czystości albo po prostu coś na kolację.
Pomachałem przyjaciółce, a ta uraczyła mnie motywacyjnym kopem:
– Tylko nie potłucz zbyt wielu szklanek.
Już miałem jej powiedzieć, że nie po to przeszedłem przez jej morderczy trening, by teraz zrobić z siebie w pracy ofermę, zdusiłem jednak kąśliwy komentarz i przepuściłem w drzwiach parę staruszków, którymi z niewymuszoną gościnnością zajęła się Ala. Mrugnąłem do niej porozumiewawczo i wyszedłem z restauracji. Dotarłem na przystanek szesnastki. Mogłem podjechać samochodem, ale ostatnio postanowiłem, że odrobinę ograniczę wydatki na transport. Moja leciwa skoda paliła jak smok, szczególnie w korkach, nie mówiąc już o piekielnie wysokich opłatach za parkowanie. Zanotowałem w myślach, by w weekend podjechać do rodziców i zabrać z domu rower.
W ten sposób upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu – oszczędzę i zadbam o formę.
Kilkanaście minut później szedłem wzdłuż Wartostrady w stronę kontenerów lub – jak brzmiała ich oficjalna nazwa – KontenerArt. Szybko zauważyłem, że pełną nazwą nikt się specjalnie nie przejmował. To właśnie tam znalazłem swoją sezonową, a zarazem pierwszą pracę. Nie żebym potrzebował kasy tak jak Ala czy Kuba, którzy żyli na własny rachunek – miałem na koncie niezłą sumkę, którą dostałem od rodziców, kiedy przyszły wyniki naboru na wydział prawa. Nie chciałem jednak z niej korzystać i czuć się jak ostatni leszcz. Nawet nie wiedziałem, że rodzice odkładali pieniądze, bym mógł bez zmartwień rozpocząć dorosłe życie. Byłem im za to wdzięczny, ale nie chciałem wyglądać gorzej w oczach swoich przyjaciół i jednocześnie współlokatorów. Dlatego postanowiłem, że przynajmniej na czas wakacji zahaczę się w jakiejś typowo studenckiej robocie, bo w sumie i tak siedziałbym bezczynnie w mieszkaniu na Sobieskiego.
Książkę Spragnieni, by kochać kupicie w popularnych księgarniach internetowych: