W niedalekiej przyszłości korporacje przejmują kontrolę nad podbojem kosmosu.
Trwa terraformacja i kolonizacja Marsa, na planetę przybywają zespoły naukowców, osiedleńcy i... najemnicy, zbrojne ramię wielkich firm.
Postęp technologii, nowe odkrycia, zmiana czerwonej marsjańskiej pustyni w urodzajne terytorium – to wszystko zdaje się spełnieniem marzeń ludzkości o nowym wspaniałym świecie, w którym każdy znajdzie swoje miejsce – tak przynajmniej wyglądają reklamy emitowane przez korporacje, które kontrolują planetę i procesy osiedleńcze.
Co naprawdę dzieje się na Czerwonej Planecie? Ilu najemników i ile broni sprowadziły tam wielkie firmy? I najważniejsze – w jakim celu? Co takiego jest na Marsie, że najpotężniejsze korporacje chcą położyć na tym łapę?
Wkrótce rozpęta się walka, bezpardonowa i krwawa, w której stawką jest przyszłość całej ludzkości. Jaki będzie jej przebieg? Warto się o tym przekonać podczas lektury pierwszego tomu Kronik Czerwonej Kompanii - powieści Czarna kolonia. Książkę poleca Drageus Publishing House, a dziś w naszym serwisie znajdziecie jej premierowe fragmenty:
Wyraźnie czuła wszystkie przeciążenia.
Transportowiec odbił od atmosfery, leciał pionowo w górę, dalej – odłączając się od Ziemi. Glob w tym miejscu i o tej porze świecił akurat oślepiającym, białym blaskiem, gdy Słońce wychodziło zza mocno wygiętego na tej wysokości horyzontu. Wyglądało to przepięknie – jakby starożytni bogowie napinali na krawędzi Ziemi kolosalny łuk światłości. Kera nie mogła tego teraz zobaczyć – pelikan nie był transportowcem pasażerskim, takim z oknami albo holograficznymi wizualizacjami przestrzeni, umilającymi podróż pasażerom. Widok bezpośredni mieli jedynie piloci w kokpicie, ale i oni teraz korzystali tylko z nawigacji na holograficznym, trójwymiarowym wyświetlaczu. Światło Słońca o tej porze wypalało gałki oczne, toteż kokpit zasłonięty został pancerną pokrywą, tak jakby pelikan miał zaraz robić zrzut na obszarze objętym ciężkimi walkami.
Siedziała w ładowni, przypięta uprzężą do bocznej ściany. Miała nadzieję się zdrzemnąć, nawet zamknęła oczy, jednak cały jej organizm reagował na zmiany ciśnienia i przeciążenia, redukcje i wzrosty ciągu, gdy maszyna zmieniała kierunek. Czuła, że teraz zaczynają lecieć po łuku – pelikan równał lot, mknęli więc równolegle do atmosfery.
Zwolnił trochę. Wyrwanie się z pola grawitacyjnego globu w przypadku takich jednostek zawsze wymagało ogromnego zużycia paliwa, toteż dalszą, zasadniczą część podróży mieli odbywać na minimalnej pracy silników – transportowiec gnał naprzód samą siłą pierwszego uderzenia turbin.
Hałas w ładowni był straszny, jak to w bojowym transportowcu. Nikt nie przejmował się redukcją dźwięku z pracy turbin, podzespołów i silników. Zresztą chyba każdy okręt bojowy, od myśliwca aerobitalnego aż po potężne krążowniki, miał tak zwany dźwięk tła – głośniejszy lub cichszy, ale jednak idący po kadłubie dźwięk pracy maszyn. Piloci już go nie zauważali, ale dla żołnierza wojsk lądowych nawet najdrobniejszy szmer był słyszalny.
„Statki więzienne” – pomyślała. „Tylko statki więzienne mknęły jakoś tak cicho, w milczeniu”.
To dziwne.
Szarpnęło, zatrzęsło.
„Nie pośpię, szlag by to...”
Piętnaście minut do doku. Czyli się zbliżali.
Pelikan zmniejszył ciąg. Wyczuła to momentalnie, jakby wyrzuciła ciężką grudę z płuc. Oddychała teraz swobodniej – zbliżali się do celu.
Potężne cielsko krążownika wyróżniało się na tle gwiazd.
„Wiking” – gigantyczny okręt wojenny. Starej klasy. Pelikan przeleciał nad wielkim dziobem, wyglądającym jak łeb rekina młota. Transportowiec był maleńką jednostką na tle masy krążownika, jego ruch śledziły baterie działek – niewielkie, dwulufowe automaty. Oprogramowanie swój – obcy błyskawicznie rozpoznawało pochodzenie okrętu i działka otwierały ogień w wypadku zbyt bliskiego podejścia podejrzanej lub jawnie nieprzyjacielskiej jednostki. Pociski dwadzieścia milimetrów, wystrzeliwane z baterii, pomimo że technologia nie należała do najnowszych, były w stanie rozerwać i dziurawić kokpity nawet dużych jednostek. Burty pelikana tym bardziej nie stanowiłyby dla nich przeszkody.
Doki znajdowały się dalej, na „płetwach” krążownika – wysuniętych na boki skrzydłach jednostki, połączonych z dziobem grubą częścią głównego pokładu. To tam umiejscowione zostały koszary dla żołnierzy i pokłady mieszkalne dla oficerów oraz obsługi statku.
Transportowiec Kery mijał w tej chwili właśnie tę część jednostki – technologia ulegała ciągłym modyfikacjom, ale zasadnicze założenia konstrukcji pozostawały niezmienne, tak samo jak dawniej w przypadku jednostek morskich – żagiel i opływowa konstrukcja dziób – pokład – rufa stanowiły standard przez setki i tysiące lat. Podobnie było z krążownikami. Jak na razie – największymi jednostkami, jakie był w stanie zbudować człowiek.
„Wiking” był pierwotnie budowany dla Amerykanów, jednak jankesów z czasem, mniej więcej w połowie prac nad konstrukcją, przestało być stać na odbiór potężnej jednostki. Tak więc odkupiła ją od nich korporacja Van Graff. „Wiking” służył dla niej od dwudziestu lat i mimo iż miał niedługo odejść ze służby, wciąż pozostawał jednym z najlepszych okrętów swojej klasy.