Jeden z moich przyjaciół, który wiedział dość dużo o tym, co mnie spotykało, powiedział kiedyś, że gdybym podzieliła swój życiorys na dziesięć kobiet, każda z nich byłaby przekonana, iż jej życie jest bogate w wydarzenia – pisze Anna Pawełczyńska we wstępie do swych wspomnień, zatytułowanych Dary losu. I rzeczywiście los – czasami okrutny, czasami łaskawy – obdarzył Autorkę hojnie, dobrem i złem, a ona przyjmowała te dary jak umiała najlepiej – i w ciepłym domu rodzinnym, i w obozie koncentracyjnym, i w pracy naukowej, i we własnym z trudem zdobytym mieszkaniu. Wśród ludzi i w samotności. Dopomagając temu losowi lub robiąc mu wbrew.
Wszystko, o czym piszę – zapewnia Autorka – działo się naprawdę. Jest fragmentem mojej powikłanej biografii. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po wspomnienia Anny Pawełczyńskiej. Książka Dary losu ukazała się nakładem Wydawnictwa LTW. Zapraszamy do lektury jej premierowych fragmentów:
W naszej rodzinie największe poczucie humoru miała mama. Nie strofowała mnie, gdy np. grymasiłam z jedzeniem, tylko cytowała: „Nie chcesz jadła i napoju, a zostaw żesz nas w spokoju, a kysz, a kysz!” (Dziady). W różnych sytuacjach cytowała odpowiednie fragmenty z Mickiewicza lub z ulubionego przez siebie Staffa. Rozmowy przy stole stawały się często zabawą literacką: ktoś zacytował jakiś fragment z Trylogii czy Pana Tadeusza i zaczynała się zabawa w cytowanie różnych tekstów. I cały czas w naszym domu panowała atmosfera pewnego rodzaju twórczości: i przy stole, i w pracy, i w zabawie. Był to system wychowania, który wychowywał niepostrzeżenie – bez kar, bez zbędnego strofowania.
Od rodziny dostałam dar głębokiego odczuwania szczęścia. Dar ten pomógł mi przeżyć najcięższe okresy w życiu. To poczucie szczęścia pojawiało się nawet w ekstremalnych sytuacjach, np. w Oświęcimiu… W pewien upalny dzień pracowałyśmy w polu i wydawało się, że nasze siły są już na wyczerpaniu. Nagle esesmanka – na ogół twarda i złośliwa, gdy przechodziłyśmy nad rzeką Soła, pozwoliła nam wykąpać się i uprać ubranie. Pamiętam, że była to jedna z najbardziej nieoczekiwanych chwil szczęścia w moim życiu… Podobny stopień radości do tej, kiedy w czasie ulewnego deszczu mama pozwalała mnie i siostrze rozebrać się i kąpać w strumieniach lecących z nieba, a potem, już w ubraniu – na bosaka miesić nogami błoto.
Uratował nam życie wielki załadowany wóz. Przez cały dzień starałyśmy się trzymać na końcu pędzonej przez Niemców kolumny. Już wcześniej zakryłyśmy czerwone znaki na plecach, którymi znaczono więźniów, aby im utrudnić lub uniemożliwić ucieczkę. Idąc na końcu kolumny, czekałyśmy na okazję. W pewnej chwili na zakręcie drogi ukazał się jadący w naszym kierunku wóz z sianem – wyładowany tak wysoko, że wyglądał jak ogromna trawiasta góra, za którą można było się schronić. Kiedy się z nami zrównał, w miejscu, gdzie stał ostatni strażnik z psem i z karabinem, przeszłyśmy na drugą stronę i wolnym krokiem zaczęłyśmy iść koło wozu w przeciwnym kierunku, niż pędzono więźniów. Byłyśmy wozem całkowicie zasłonięte, przytulone do siana, nie było nas wcale widać.
Janka dobrze znała niemiecki, więc coś głośno po niemiecku mówiła. Ja, której niemiecki był słaby, pomrukiwałam tylko: Jawohl, jawohl. Około stu metrów dzieliło nas od lasu. Kiedy wielki wóz do niego dojechał, schowałyśmy się wśród drzew. To było wszystko. Trzeba było tylko biec dalej i dalej przez las, pozostawiając za sobą kolumnę pędzonych transportem więźniów i esesmanów z tresowanymi psami, którzy w czasie ucieczek celnie strzelali… Po blisko trzech latach niemieckiego piekła nadeszło szczęście wolności.