Rok 2056. Europa po stanie wojennym przeszła rewolucję. Od lat trzydziestych XXI wieku kontynent oplata cyfrowa sieć systemu bezpieczeństwa (SLAS - Safe Life Activity System), który nadzoruje życie obywateli i narzuca im normy zachowań. Polityka, religia i sztuka zostały uznane za zjawiska szkodliwe i zakazane. Po blisko dwudziestu latach funkcjonowania SLAS wydaje się, że nowa ideologia bliska jest zakorzenienia się. Tymczasem kilka miesięcy przed osiągnięciem pełnego sukcesu najzdolniejszy agent śledczy Futury Arts namierza groźną i dobrze zorganizowaną grupę buntowników. Rozpoczyna drobiazgowe, odważne śledztwo, by dotrzeć do źródeł buntu i rozwiązać problem zagrażający nowemu porządkowi Europy. Efekty śledztwa okażą się dalece odmienne od oczekiwanych. Zamiast prostych odpowiedzi, zrodzą się coraz trudniejsze pytania. I wątpliwości.
Rozdarcie tylko pozornie jest zimną i brutalną dystopią. To w istocie powieść pełna troski o przyszłość człowieka, o jego wrażliwość, ukazująca wielkie znaczenie kultury i sztuki oraz wszelkich przejawów twórczości artystycznej jako najważniejszego języka komunikacji emocjonalnej.
– Czy sztuka może uratować świat przed totalitaryzmem? Czy człowiek wybierze bezpieczeństwo kosztem własnej indywidualności? Powieść Rozdarcie prezentuje świat tylko pozornie odległy, a problemy w niej zasygnalizowane zdają się już czekać za rogiem. Polecam Państwu książkę Maurycego Nowakowskiego – Witold Gadowski.
– Czy zastanawiałeś się kiedyś, jaki byłby świat bez niepokojących wpływów polityki, religii czy sztuki? W "Rozdarciu" Maurycy Nowakowski kreuje przerażająco wiarygodną przyszłość, w której wszelka wiara, kontrowersje czy kreatywność zostały wyeliminowane, aby każdy mógł żyć w doskonałej harmonii. Nawet ty, czytelniku, zaczniesz wierzyć, że może to być idealny świat, dopóki bohater Futury Arts nie zacznie odkrywać, co tak naprawdę znaczy sztuka dla ludzkiego ducha. Mrożąca krew w żyłach dystopia, której nie zapomnisz – Graham Masterton.
Dziś na łamach naszego serwisu przeczytacie premierowy fragment książki Rozdarcie:
Dochodzi piąta, gdy otrzymuję wiadomość, że profesor Berenstein został podpięty pod maszynę impulsywną. Mam nie informować go o prawdziwych powodach rozmowy i po każdym nawiązaniu kontaktu skrupulatnie się przedstawiać. Przerywam pracę nad memoriałem i opuszczam retroarchiwum. Mała aula, w której ulokowany jest profesor Berenstein, znajduje się w tym samym skrzydle, ale w innym sektorze. Korzystam z dwóch wind, by się tam dostać. Na bramce nie mam problemu z zalogowaniem się, a następnie przekroczeniem elektrobariery. W pomieszczeniu jest pięć stopni Celsjusza, dziesięcioprocentowa wilgotność i dwudziestoprocentowe oświetlenie. Parametry są znacznie niższe niż standardowo i dłuższe przebywanie w tym miejscu nie jest bezpieczne. Czeka na mnie specjalnie sprofilowany, podgrzewany fotel, który na pewien czas ochroni mnie przed zagrożeniami wynikającymi z niesprzyjających warunków.
Ignacy Lowell Berenstein – ciasno opleciony cienkimi, przeźroczystymi kablami i rurkami – na wpół siedzi, na wpół stoi w zacienionym rogu. Utrzymywany jest za pomocą specjalnego masztu, pełniącego funkcję kręgosłupa. Niewiele już odczuwa. Ustawiono go w takiej pozycji, by ułatwić sztucznie prowokowane krążenie krwi w organizmie. Zbudzi się w rytm interwału, według którego pracuje maszyna impulsywna. Jego ciało powoli gnije. W znaczeniu biologicznym jest martwy, ale terapia impulsywna pozwala jeszcze funkcjonować jego mózgowi.
W trybie efektywnym uda się go pobudzić, sztucznie prowokując serce i uruchamiając minimalny przebieg krwionośny. Otworzy wtedy szeroko oczy i typowym dla pobudzenia impulsywnego kolistym ruchem głowy ogarnie przestrzeń. Potrzebować będzie piętnastu-dwudziestu sekund na określenie się w czasoprzestrzeni, wtedy można rozpocząć rozmowę, która potrwa średnio od ośmiu do dwunastu minut, po czym Berenstein wyłączy się na pięć-sześć minut. Taki interwał jest najefektywniejszy i najmniej dla profesora bolesny. Minimalizuje obumieranie komórek i spowalnia proces gnilny. Nie mam wiele czasu. Zamierzam pytać precyzyjnie, by dynamizować i konkretyzować rozmowę.
Profesor powoli unosi głowę. Spomiędzy rozklejających się powiek wyłaniają się przekrwione i żółtawe białka oczu. Rozgląda się, łapie oddech i zatrzymuje wzrok na mnie.
– Od-łą-czyć – mówią jego ledwo poruszające się blade, niemal białe usta. Dziesięć, piętnaście sekund. Berenstein orientuje się w rzeczywistości i nabiera sił, chłonąc podany dożylnie specjalny zestaw leków energetyzujących i przyjmując odpowiednio dobraną porcję elektrowstrząsów.
– Nazywam się Futury Arts – według zaleceń przedstawiam się i będę to robił po każdym nawiązaniu z nim kontaktu. – Pamięta mnie pan, profesorze?
Mruży oczy i nieznacznie kiwa głową.
– Pamiętam cię, młody człowieku – szepce, z trudem poruszając ustami, ale jego głos nabiera mocy z każdym kolejnym słowem. – Proszę o odłączenie maszyny impulsywnej. Chciałbym zostać już po tamtej stronie.
– Za pół roku minie dwadzieścia lat od wprowadzenia współtworzonych przez pana Aktów Bezpieczeństwa Europejskiego i Systemu Bezpiecznej Aktywności. Przygotowujemy szczegółowy raport z tej okazji, a informacje od pana są dla niego kluczowe. Muszę przeprowadzić z panem kilka wywiadów, aby poszerzyć wiedzę na temat genezy powstania i funkcjonowania SLAS-a, a także zjawiska Aminii. Gwarantuję panu, że za kilkanaście godzin maszyna impulsywna zostanie wyłączona.
Słucha uważnie z przymkniętymi oczami i przyjmuje moje słowa z milczącym zrozumieniem.
– Wiesz, że już kiedyś wędrowałem tą drogą między życiem a śmiercią?
– Wiem, że wiele lat temu przeżył pan śmierć kliniczną.
– Pamiętasz stan wojenny?
– W brukselskich zamieszkach 2035 roku zginęli moi rodzice, miałem wtedy siedem lat.
– Wielu z nas poniosło w tamtych strasznych latach niepowetowane straty. Straciłem wtedy żonę i omal sam nie zginąłem. Protestowaliśmy w Warszawie, a później w Brukseli i Stambule. Najgorszy był Stambuł. Według lekarzy to cud, że przeżyłem.
– W życiu nie ma przypadków. Miał pan coś do przekazania światu. Po której stronie się pan wówczas opowiadał?
– Byłem pionierem kompromisu i nie utożsamiałem się z żadną ze stron. Starałem się rozmawiać z ludźmi, przekonywać do redukcji światopoglądowej. Jak wiesz, do czasu powstania ruchu „Ludzi Środka” były to działania bezproduktywne.
– Do tematu „Ludzi Środka” jeszcze dojdziemy, zacznijmy od problemu Aminii. Rzadko się o tym mówi, ale z tego, co wiem, pan jeszcze przed stanem wojennym i przewrotem europejskim walczył ze zjawiskiem infekcji umysłu. Co stanowiło punkt wyjścia dla pańskiej teorii?
– Wieloletnia obserwacja. Postawiłem tezę, że trzy największe problemy rozwiniętych, ponowoczesnych społeczeństw to polityka, religia i przede wszystkim sztuka. Dwa pierwsze działy mojej tezy odstąpiłem innym naukowcom, bo były łatwiejsze do okiełznania, a sam zająłem się kwestią sztuki, która była mi najbliższa. Aminia, czyli Artistic Mind Infection, to termin, który ukułem już po rewolucji i powstaniu Ustawy o Bezpieczeństwie Intelektualnym. Zwolennicy Aminii to niedobitki po świecie starej kultury i sztuki, który z mojej inicjatywy został spacyfikowany. Felieton, a następnie esej pod tytułem Sztuka – nowotwór umysłu napisałem kilka lat przed rewolucją. Zostałem wtedy zgodnie wyśmiany zarówno przez konserwatystów, jak i liberałów. Trwali w tym czasie w konflikcie totalnym, różnili się dosłownie na każdej płaszczyźnie. Nic ich nie łączyło poza bagatelizowaniem problemu sztuki i kultury. Nikt nie chciał mnie słuchać. Ludzie nie byli jeszcze gotowi, aby dostrzec ten problem. Tak długo żyliśmy z tym nowotworem, przekazując o nim z pokolenia na pokolenie dobrą nowinę, że całkowicie zatraciliśmy możliwość obiektywnej oceny sytuacji. Stan chorobowy również może sprawiać wrażenie czegoś zupełnie normalnego, podczas gdy choroba powoli wyniszcza organizm albo utrzymuje go w stanie permanentnej słabości. Wytwory popkulturowe, takie jak film, muzyka czy książka, bardzo przyczyniły się do eskalacji konfliktu światopoglądowego, ale moja niechęć do nich nie zaczęła się w czasie „krańcówek”. Od dziecka nie ufałem sztuce. Miałem osiem lat, gdy po raz pierwszy zostałem zaprowadzony do teatru na dziecięce przedstawienie, i już wtedy wiedziałem, że za zgodą dorosłych, a także prawa i obyczaju, ktoś próbuje dokonać gwałtu na moim umyśle.
– Zaniepokoił pana ten konkretny spektakl?
– Raczej ogólna forma komunikowania treści, czyli przemycanie zawoalowanych komunikatów podprogowo. Ale przede wszystkim zdziwiła mnie reakcja moich koleżanek i kolegów. Gdy ja stawiałem opór przekazowi atakującemu mnie ze sceny, wszyscy, łącznie z opiekunami, całkowicie się temu poddali. Byli zachwyceni. Do dziś towarzyszy mi to przykre uczucie osamotnienia i niepokój związany z tym, jak przekaz spektaklu w ciągu godziny zmienił towarzyszących mi ludzi. Jak skorygował ich charaktery, jak modelował ich nastawienie do świata, jak gmerał w ich psychice, jak niebezpiecznie kwestionował ich życiowe postawy. Już wówczas nie rozumiałem, dlaczego władza godzi się, aby takie operacje na ludzkich umysłach odbywały się w ramach rozrywki czy dobrowolnej chęci samokształcenia.
– Czy próbował pan rozmawiać wtedy z ludźmi na temat własnych spostrzeżeń?
– Długie lata byłem nierozumiany, a wręcz napiętnowany z powodu swojej niechęci do świata kultury. Nawet ludzie pozornie inteligentni, wykształceni i w wielu innych sferach życia cechujący się rozsądkiem nie dostrzegali problemu.
– Co było tezą wyjściową pańskiej teorii?
– Założenie, że człowiek jest organizmem w pełni poznanym, zbadanym i przewidywalnym. Założenie, że nie ma w człowieku żadnej tajemnicy, jak twierdzili humaniści, artyści i inni zboczeńcy umysłowi, którzy, nie dając rady intelektualnie, łatali swoje luki w wiedzy podejściem uczuciowym. Kryli się za duszą, która nie istnieje. W człowieku przecież wszystko można zbadać, zmierzyć, zważyć i prześwietlić. Jest w pełni przewidywalny i jeśli wdrożyć go w dobrze przemyślany system, może funkcjonować nad wyraz sprawnie. Pod warunkiem, że ramy są ciasne i nie ma miejsca na relatywizowanie, odczuwanie i indywidualne dryfowanie w poszukiwaniu tak zwanego własnego ja.
Długo ważę słowa przed zadaniem kolejnego pytania.
– Dopuszcza pan możliwość, że wirus Aminii może nie być intelektualnym wirusem atakującym mózg?
– Co przez to rozumiesz?
– Infektorzy związani ze światem Aminii zadziwiająco dobrze przyjęli pierwsze terapie świetlne, zupełnie jakby na nich nie zadziałały.
– Nonsens, oni są tylko odporniejsi. Poza tym pierwsze terapie nie były doskonałe, algorytm świetlny miał luki, przez co niektóre sfery mózgu pozostały nieoczyszczone. Trzecia terapia definitywnie wypleni tego wirusa. I to jest klucz do kolejnego poziomu bezpieczeństwa i harmonii działań. Nic nie ma prawa wytrącać człowieka z optymalnego kursu, nic nie może wybijać go z rytmu, kwestionować obiektywnej rzeczywistości ani podważać rzeczy oczywistych. Pełna harmonia społeczna zapanuje dopiero wtedy, gdy ostatecznie wyeliminujemy tego diabła, który ciągle szepce do ucha: a może to wcale nie jest takie, jak wygląda? A może ty czujesz inaczej? A może potrzebujesz czegoś innego? A może czarne jest białe? A może to? A może tamto?
– Oficjalnym celem sztuki było rozpraszanie człowieka?
– Celem było nieustanne sianie fermentu, relatywizowanie wszystkiego, deformowanie, kwestionowanie, krótko mówiąc: wprowadzanie człowieka w stan ciągłej niepewności, niepokoju, poczucia zagrożenia, niestabilności i przenoszenie go w wyobraźni do zmyślonych nierzeczywistości. Ale nieoficjalnie. O sztuce nawet w czasach popkultury mówiło się zwykle z wielkim szacunkiem. Po drugiej wojnie światowej jej głównym zadaniem było dostarczanie rozrywki, ale przez całą swoją kilkusetletnią historię, idąc ramię w ramię z religią, oficjalnie miała ona uwznioślać, uduchawiać i nauczać.
– Ludzie uczyli się z fikcji?
– Paradne, prawda? Artyści, szczególnie malarze, lubili przedstawiać sceny historyczne, których na oczy nie widzieli, po czym te ich wytwory wyobraźni trafiały do tysięcy ludzi, a ci dawali im wiarę i pozostawali z tym fikcyjnym wyobrażeniem, uznając je za rzeczywiste… czywiste… wiste… ste.
Głowa Berensteina opada na pierś, na twarzy pojawia się charakterystyczna trupia siność, z ust ciągnie się strużka gęstej śliny. Faza aktywności się zakończyła. Zaczynam analizować to, co usłyszałem. Powoli układam w myśli również konspekt tekstu. Ma być naszpikowany unikalną wiedzą pochodzącą z ust samego mistrza. Każde jego słowo jest jak kamień milowy. Patrzę na jego wynędzniałe ciało i zastanawiam się chwilę nad niekompatybilnością między wielką myślą, nieśmiertelną ideą a śmiertelnym ciałem.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Rozdarcie. Powieść kupicie w księgarni internetowej wydawcy!