Czy można przeszczepić ludzką duszę?
Początki zimnej wojny przyniosły światu nie tylko wyścig kosmiczny, ale także zacięte współzawodnictwo w dziedzinie medycyny. Chirurdzy po obu stronach żelaznej kurtyny rywalizowali o to, kto pierwszy dokona udanej transplantacji nerki czy serca. Pewien amerykański naukowiec miał jednak ambitniejszy pomysł: przeszczepić głowę.
Robert White przeprowadził tysiące operacji, wypracował ratujące życie techniki neurochirurgiczne, do dziś stosowane w szpitalach. Doktor White, podobnie jak doktor Jekyll, miał również drugą tożsamość. W swoim laboratorium toczył zawziętą batalię, planując operację, która pozwoliłaby duszy żyć pomimo śmierci ciała. Jego wieloletnie próby, w tym przeszczepy głów małp, przysporzyły mu sławy, ale też wrogów, zwłaszcza wśród obrońców praw zwierząt.
Książka Doktor White i jego głowy uświadamia, jak skomplikowane i mroczne było oblicze innowacji, które dziś pozwalają ocalić życie pacjentów. To intrygująca opowieść o śmiałych eksperymentach na granicy fantastyki naukowej i praktyki medycznej. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Doktor White i jego głowy.
Mózg. Półtora kilograma galaretowatych zwojów i sto miliardów nerwów, niewidocznych w trakcie jego funkcjonowania, lecz odpowiedzialnych za wszystko, co myślimy, robimy, kim jesteśmy. Póki mamy świadomość, póty jesteśmy sobą. Przemoc, wypadek albo choroba mogą pokiereszować nasze delikatne ciało, jednak większość ludzi mimo wszystko postrzega jaźń jako coś, co mieści się w umyśle – ośrodku naszych wspomnień, nadziei i marzeń. Lecz jeśli usunąć mózg z ciała, które go w sobie mieści, to… To już całkiem inna historia. I tak się składa, że zarazem jest to nasza opowieść.
Otwórzmy portfel, wyjmijmy prawo jazdy. U wielu z nas na tym kawałku plastiku umieszczono gdzieś informację, że jesteśmy dawcami organów i w przypadku naszej śmierci nasze narządy zostaną pobrane w celu ratowania czyjegoś życia*. Po zaznaczeniu tej opcji prawdopodobnie mało kto z nas zastanawia się potem nad tą perspektywą. Skwapliwie akceptujemy – a nawet cenimy – ideę przeszczepu narządów, lecz jeszcze niespełna sto lat temu sama myśl o tym zostałaby uznana za rojenia chorego umysłu. Wyjęcie z ciała jeszcze bijącego serca było jak powrót do składania krwawych ofiar bóstwom, a usunięcie wątroby z nieboszczyka dla uratowania kogoś żyjącego wzbudziłoby grozę.
Przez wieki instytucje takie jak Kościół katolicki czy wręcz zwykła przyzwoitość nie godziły się nawet na sekcję ludzkich zwłok, czego skutkiem były osobliwe i wypaczone koncepcje dotyczące skomplikowanego funkcjonowania naszego organizmu. Pierwsi anatomowie przedstawiali łono jako wazę, piersi łączyli przewodami z jajnikami (zakładając, że miesiączkowanie i kobiece mleko są w jakiś sposób połączone), natomiast mózg, nasz najcenniejszy zasób, wyobrażali sobie na wzór owsianki o wyglądzie mulistej galaretki. Ważne były jedynie przestrzenie między poszczególnymi narządami – komory, próżnie, w których mogła krążyć krew. A krew, w całym przypisywanym jej znaczeniu, zawierała w sobie duszę człowieka. Aż nastał wiek XVIII, a wraz z nim epoka wskrzeszaczy. Europejskie miasta cuchnęły odchodami i toaletami pod chmurką, mleczarki przez cały dzień dreptały po ulicach ze swoimi wiadrami, a sadza, brud i muchy paskudziły śmietanę, którą kobiety rozlewały przechodniom. Wskutek złego odżywiania, kiepskiej jakości powietrza i wody oraz ogólnego braku higieny wśród ludności niemającej w zwyczaju brania regularnych kąpieli choroby zbierały żniwo. Gdy wreszcie pacjent z chłopstwa trafiał do grobu, często go wkrótce z niego wykopywano. W czasach, gdy nie było ani lodówek, ani programów pośmiertnego przekazywania narządów na cele medyczne, przedsiębiorczy lekarze korzystali z brudnej roboty wykonywanej przez tych, którzy nie bali się pozrzucać z grobu złożonych wieńców żałobnych, wyrwać ziemi świeżo złożonego w niej zmarłego i powrócić jeszcze przed brzaskiem z łupem w postaci zwłok, w które zaopatrywali młodych anatomów – z pewnością nie za darmo. Brzmi to makabrycznie, lecz jakim innym sposobem student medycyny miał poznawać ciało ukryte pod skórą? Teraz można już było ustalać prawdziwy kształt i funkcje narządów: wątroba i jej dwa główne płaty, cztery jamy serca… Jednak w którym spośród tych licznych kawałów mięsa – zastanawiali się teologowie – miałby mieszkać duch człowieka? Poczynając od epoki uczonych filozofów takich jak Kartezjusz („Myślę, więc jestem”), coraz częściej nabierano przekonania, że ta święta przestrzeń znajduje się w umyśle. Dzięki działalności anatomów i ich wskrzeszaczy umysł zaczęto utożsamiać z mózgiem.
Potem nastały zimnowojenne lata magicznego myślenia. John Glenn opuścił obszar Ziemi, w przestworza wyruszyły ponaddźwiękowe odrzutowce: angielsko-francuski Concorde i rosyjski Tupolew Tu-144, a na świat przyszło nowe pokolenie wskrzeszaczy. Za żelazną kurtyną w Związku Sowieckim całe oddziały wyizolowanych narządów utrzymywano przy życiu poza ich organizmami w ramach eksperymentów, o których mało kto wiedział. Pod koniec lat pięćdziesiątych na Zachód wyciekł osobliwy czarno-biały materiał filmowy, ukazujący prawdziwe monstra: serce żyjące poza ciałem, płuca oddychające samodzielnie, chirurgicznie przeobrażony pies oblizujący mleko ze swoich dwóch połączonych pysków. W tajnych laboratoriach Stalina jego naukowcy zgłębiali tajemnice życia. Nie poszukiwali ludzkiej duszy. Jako porządni niewierzący komuniści interesowali się tylko życiem doczesnym – jak je podtrzymywać, jak je izolować i jak je stwarzać. Interesowała ich też kontrola umysłu. Badacze z epoki zimnej wojny uważali mózg za swego rodzaju odbiornik radiowy, wysyłający i odbierający sygnały elektromagnetyczne. Jak działa? Dlaczego działa? Ile go potrzeba do przeżycia? I co się dzieje, kiedy mózg „umiera”, lecz ciało żyje dalej? A jeśli role się odwrócą i to ciało jako pierwsze zakończy żywot? Można by ludziom oszczędzić powolnej degradacji, gdy nowotwór obejmuje kolejne narządy, albo osłabienia towarzyszącego dystrofii mięśniowej czy też sztywnienia w chorobie Lou Gehriga*, gdyby tylko dało się przemieścić cały mózg.
I tak oto w połowie stulecia, w dobie ogarniętej duchem desperackiej rywalizacji naukowej, zrodziło się nierealne marzenie – marzenie nie o przeszczepie głowy (jako takiej), lecz o transplantacji całości ciała – płuc, serca, nerek wraz z całym ich opakowaniem. Zanadto trąci Frankensteinem. Brzmi jak chore rojenia naukowców z filmów klasy B, snute w ich przejmujących grozą laboratoriach. Lecz okazuje się, że nie jest to wcale historia w rodzaju Frankensteina, lecz opowieść z gatunku „doktor Jekyll i pan Hyde”, o lekarzu, który miał dwie różne jaźnie, dwa różne pragnienia, a nawet dwa nazwiska.
Książkę Doktor White i jego głowy kupicie w popularnych księgarniach internetowych: