Poczułem dreszcz na karku. Fragment książki „W imię natury"

Data: 2019-06-26 10:54:03 | Ten artykuł przeczytasz w 11 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Poczułem dreszcz na karku. Fragment książki „W imię natury

Mateusz Chabrowski wiedzie spokojne życie – jest ojcem dwójki dzieci, ma kochającą żonę Maję i dom pod Warszawą. Pracuje jako prawnik w założonej przez siebie fundacji W Imię Natury zajmującej się ochroną środowiska. Pewnego dnia do jej siedziby ktoś przynosi zdjęcie mężczyzny leżącego na śniegu; wszystko wskazuje na to, że jest martwy. Od tej chwili życie Mateusza staje na głowie – wkrótce znika Maja, policja nie wierzy w jego wersję wydarzeń, a on rozpoczyna na własną rękę desperackie poszukiwania.

Ślady prowadzą do morskiej farmy wiatrowej i ukrytego w lasach jeziora, nad którym przed laty wydarzyła się tragedia. W gęstniejącej sieci tajemnic coraz trudniej jednak dostrzec prawdziwego przeciwnika. Losem Mai interesuje się więcej osób, w tym jedna szczególnie bezwzględna… 

Do lektury nowej powieści Jędrzeja Pasierskiego – W imię natury – zaprasza Wydawnictwo Czarne. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowe fragmenty książki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

Spotkania się przeciągały, ledwo miałem czas pójść do toalety. Dlatego dopiero po południu uświadomiłem sobie, że nie zamieniłem słowa z Mają, a i ona nie dała dzisiaj znaku życia.

Dzwoniła natomiast Iga. Trzy razy. Poczułem jakiś dziwny niepokój. Od czasu krótkotrwałej ślepoty świat wydawał mi się trochę mniej pewnym miejscem. Wypadek, szpital, choroba. Oddzwoniłem do córki. Odebrała po drugim sygnale i od razu wyczułem, że jest zła.

– Gdzie jesteś, tato? – zapytała.

– W pracy, jak to o czternastej. A gdzie powinienem być?

Miałem niemalże stuprocentową pewność, że Igę dziś również odbiera Maja, a Staś po przedszkolu pojedzie do Aleksa. Przecież zamieniłem o tym rano dwa słowa ze Swetrową, mamą tego chłopca i pewnie z sześciorga innych dzieci mieszkających w dokładnie takim domku jak nasz. Nigdy nie doliczyłem się, ile dokładnie nasza sąsiadka ma potomstwa. I nawet jeśli wiedziałem, dawno już zapomniałem, jak Swetrowa ma właściwie na imię.

Maja, zdolna czasem do celnych złośliwości, nadała jej ksywkę po jednej z wywiadówek, podczas której Swetrowa przez cały czas głośno i irytująco perorowała, i to do niej przylgnęło. Matczyne swetry zasłaniały jej biust, którym można by wykarmić połowę żłobka. Wydawała się całkowicie poświęcona misji odmłodzenia polskiego społeczeństwa; jej nikt nie będzie mógł zarzucić, że nie pracuje na nasze emerytury.

Jako niepracującej mamie najlepszego kolegi naszego syna sporo jej jednak zawdzięczaliśmy. Często odbierała Stasia z przedszkola i to zawsze Staś szedł do Aleksa, a nie odwrotnie. Tak jak i dziś. Żadne z nas, a zwłaszcza Febik, nie przeżyłoby najazdu potomstwa Swetrowej.

– Dlaczego nikt po mnie nie przyjechał? – spytała Iga.

– Gdzie jesteś?

– Poszłam do Nero. Odrabiam lekcje. Mama ma wyłączony telefon, ty nie odbierasz… – oznajmiła z wyrzutem w głosie.

Wyrodni rodzice zmuszają dziecko do przesiadywania w modnych kawiarniach. Mógłbym to jakoś skomentować, gdybym miał humor. Ale nagle straciłem ochotę.

– Jak to wyłączony? – zapytałem głośniej, niż chciałem. Maja, nawet jak pracowała, była pod telefonem.

– Tak to. Dzwoniłam ze dwadzieścia razy, aż mi się odechciało. To kiedy możesz po mnie przyjechać? Czy mam się tłuc autobusem?

Stary wyrzut przeprowadzki pod las zabrzmiał w głosie Igi, lecz nie miałem ochoty na utarczki. Nie teraz.

– Mama nie wspominała, że nie da rady cię dzisiaj odebrać? – upewniłem się.

– Nie, tato.

– Poczekaj chwilę, zadzwonię do niej. I nigdzie już nie łaź, wyjdę z pracy w ciągu dwudziestu minut. Wyślij mi SMS-em adres kawiarni.

– Lepiej pinezkę ci wyślę – skomentowała Iga.

Nauczyła mnie tego ostatnio: wysyłania lokalizacji i przede wszystkim odczytywania jej w telefonie. Dobrze, bo nie miałem czasu na dodatkowe objaśnienia.

Ręka mi drżała, kiedy wciskałem jedynkę na klawiaturze. Maja nie korzystała z poczty głosowej, więc odpowiedział mi tylko suchy stęk i – bach – połączenie zostało przerwane. Bezmyślnie spróbowałem jeszcze raz. I jeszcze raz, na nic. Napisałem SMS-a: „Odezwij się, jak tylko będziesz mogła. Martwię się”.

Mieliśmy jeszcze jedno spotkanie, z zaprzyjaźnioną organizacją ekologiczną. Pracowaliśmy nad wspólną kampanią, bo oni dysponowali zasobami personalnymi i promocyjnymi, by wesprzeć naszą wiedzę i umiejętności analityczne. Wciąż jednak zastanawiałem się, czy to właściwy krok, tak bardzo różniły się nasze podejścia. W każdym razie pojawiła się teraz doskonała wymówka, żeby opuścić tę naradę – a może myślałbym tak, gdybym nie był pogrążony w niepokoju.

W trzech słowach opowiedziałem Ani, co się dzieje. Nie było potrzeby rozwijać tematu, zrozumiała już po pierwszym zdaniu, a pewnie jeszcze wcześniej, po spojrzeniu na moją twarz. I nie wyraziła dezaprobaty dla ucieczki z biura, w ostatnich miesiącach mojego stałego grzechu.

– Nie martw się, Matek. Na pewno nic takiego się nie dzieje – powiedziała.

Pokiwałem głową.

– Jedź – dodała. – Wezmę ich na klatę.

Nasze dyskusje z partnerami mogły skończyć się wzajemnym przekrzykiwaniem, więc to nie było byle co ze strony mojej wspólniczki.

– Dzięki – rzuciłem już w drzwiach. Ruszyłem w stronę wyjścia, kierując się do saaba, bo trawił mnie lekki, ale stale narastający lęk.

Droga do pracowni Mai zajęła mi koszmarne trzydzieści pięć minut; Wisłostrada stała w korkach, jak co dzień. Władowałem się w sam środek piekła i nic nie było w stanie ukoić moich nerwów, kiedy raz po raz bezsensownie wybierałem numer Mai. Wściekałem się na innych kierowców, nie śpieszyli się tak jak ja.

W końcu udało mi się przebić w kierunku Żoliborza, na placu Inwalidów zaparkowałem „na zakazie” i pognałem do atelier mojej żony.

Klatkę schodową na poddaszu oświetlała tylko jedna licha żarówka. Maja dorobiła mi kiedyś klucz do pracowni, włożyłem go do zamka i walczyłem dłuższą chwilę, napotykając zaskakujący opór. Nic dziwnego: drzwi były otwarte. Pchnąłem je, wszedłem do środka i od razu poczułem silny zapach rozpuszczalnika. Mimo tego deprymującego aromatu panował tu porządek, moja żona nie umiała inaczej pracować. Poza tym wnętrze było za małe, żeby pozwolić sobie na bałagan.

Obraz leżał na podłodze. Fantazyjna mozaika, namalowana jak po zażyciu kwasu albo grzybów halucynogennych. W innych okolicznościach mógłbym być dumny, że Maja umiała tak malować na trzeźwo.

Popołudniowe światło wpadało przez ukośne okno. Dostrzegłem podłużne wgłębienie w rozległym płótnie – było przerwane. Wzory skłaniały się ku sobie, jakby chciały porozmawiać.

Płótno miało kilka metrów długości, więc ubytek nie był duży. No, ale był. Zastanawiałem się, czy da się to naprawić, czy obraz nie został bezpowrotnie zniszczony. Wątpliwe, że spadła na niego jedna z mniejszych prac, opartych o ściany. Tych obrazów było zresztą bardzo mało, tak jak i krzeseł. Poza nimi Maja nie umieściła w pracowni żadnych mebli. Pochyliłem się nad wgłębieniem. Miało sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt centymetrów długości. Wstałem, by zyskać perspektywę, i następnie kucnąłem nad obrazem, delikatnie dotykając farby. A potem instynktownie przełożyłem dłoń na drugą stronę.

Przez moment błądziłem palcami po warstwie kurzu, dopóki nie dotknąłem czegoś o ostrej krawędzi. Uchwyciłem to i równie ostrożnie wyciągnąłem, po czym podniosłem do światła. Trzymałem w dłoni kawałek paznokcia. Przez kilkanaście lat związku z malarką nawet taki tłuk jak ja nauczył się rozróżniania kolorów. Dlatego wiedziałem teraz, że odłamek pomalowany jest lakierem o barwie koralu. Nie musiałem długo główkować, czyjego paznokcia był kiedyś częścią. Maja niezmiennie malowała je w tym jednym kolorze, twierdząc, że koral najlepiej gra z jej cerą. Przywiązywała do tego ogromną wagę, rzadko robiła manicure sama i chroniła dłonie w trakcie pracy. Odłamek paznokcia znalazłem po drugiej stronie rozleglejszej z zadr na obrazie. Kilkadziesiąt centymetrów powyżej dostrzegłem na płótnie jeszcze jedno, bardziej owalne i płytsze wgłębienie, gdzie nie doszło do przerwania materiału.

Niemal położyłem się teraz na obrazie, próbując dopasować swoją sylwetkę do zniszczeń. Miałem sto osiemdziesiąt centymetrów, Maja dziesięć mniej. Ale te dziesięć centymetrów nie robiło obecnie różnicy.

Tam gdzie było owalne wgłębienie, spoczęła zapewne głowa mojej żony, a tam gdzie przebiegało ostrzejsze cięcie, Maja złamała sobie paznokieć.

Poczułem dreszcz na karku.

Moja żona upadła na własny obraz, niszcząc wielomiesięczną pracę.

Wydawało się to upiorne i absurdalne zarazem. Maja była jedną z tych osób, które panują nad ruchami, zawsze są czyste, rzadko mówią coś głupiego, nie strzelają gaf. Innymi słowy, nie miała cech fajtłapy; jeśli już, to w naszym małżeństwie miałem je ja. Była spokojna, małomówna, precyzyjna. Jakie istniało prawdopodobieństwo, że potknęła się i upadła na własny obraz w tej minimalistycznej pracowni? Gdzie zniknęła?

Wyjąłem telefon i wybrałem z kontaktów numer najbliższej sąsiadki. A kiedy odebrała, poprosiłem, żeby zobaczyła, czy samochód Mai stoi na podjeździe. A jeśli nie, czy mogłaby zadzwonić do drzwi. Czekałem potem długie pięć minut. Odebrałem w tej samej sekundzie, kiedy usłyszałem sygnał.

– Bez samochodu, bez odpowiedzi – powiedziała. – Czy coś się stało?

– Nic – odparłem ze ściśniętym sercem. – Dziękuję. – Rozłączyłem się.

Wpatrzyłem się w ekran smartfona, gdzie wgrałem nasze rodzinne zdjęcie. Była jeszcze szansa, że Maja jest w drodze. Że zepsuła swój własny obraz, a teraz załatwia coś ważnego i zapomniała ładowarki do telefonu. I tak dalej.

Usiadłem na wolnym krześle, czując jednak, że w miejsce nadziei pojawia się lęk. Lęk osadzony na solidnych fundamentach.

Powieść W imię natury możecie już kupić w popularnych księgarniach internetowych: 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
W imię natury
Jędrzej Pasierski2
Okładka książki - W imię natury

Mateusz Chabrowski wiedzie spokojne życie – jest ojcem dwójki dzieci, ma kochającą żonę Maję i dom pod Warszawą. Pracuje jako prawnik...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Zły Samarytanin
Jarosław Dobrowolski ;
Zły Samarytanin
Pokaż wszystkie recenzje