Piorun z gwiaździstego nieba. Fragment książki „Światłość i mrok"

Data: 2022-12-09 12:25:58 | Ten artykuł przeczytasz w 18 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Miłość wbrew regułom w wielokulturowym świecie.

Rok 1939. Kołki nieopodal Łucka. Ślub przed synagogą gromadzi całe sztetel. Chana, siostra panny młodej, i Jan, przyjaciel nowożeńca, ujrzawszy się po raz pierwszy, niczym rażeni piorunem zakochują się w sobie i wywołują skandal, gdy na weselu – wbrew żelaznym zasadom -zatańczą razem. Chasydkę i ziemiańskiego syna dzieli wszystko, religia, wychowanie, obyczaje, a także prawo talmudyczne. Czy Chana odważy się je złamać, narażając się nawet na śmierć z ręki ojca? Czy Jan, mimo wszelkich przeciwności i działań własnej rodziny, znajdzie sposób, by połączyć się z ukochaną?

Obrazek w treści Piorun z gwiaździstego nieba. Fragment książki „Światłość i mrok" [jpg]

Światłość i mrok to historia wielkiej miłości, opowieść pełna dramatycznych zwrotów, w której splatają się losy wielu postaci o wyrazistych, mocnych charakterach. Małgorzata Niezabitowska z niespotykaną dbałością odtwarza klimat lat trzydziestych i z pasją kreśli obraz niełatwych relacji między Żydami, Polakami i Ukraińcami.

– Zależało mi, żeby niczym w kapsule czasu, przenieść czytelnika na przedwojenne Kresy i przez historię trudnej miłości, która nie miała prawa się zdarzyć, a wybuchła z ogromną siłą, przedstawić skomplikowany fragment naszej historii – powiedziała w naszym wywiadzie Małgorzata Niezabitowska.

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Znak. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Światłość i mrok. Dziś prezentujemy kolejną odsłonę tej historii:

Powieść Małgorzaty Niezabitowskiej Światłość i mrok.

Fragment rozdziału Piorun z gwiaździstego nieba: 

                             JAN

A póki co rozpoczęła się uczta weselna. Mogłem skosztować ów słynny złoty rosół. Nie skorzystałem, oddawałem się zupełnie innemu zajęciu, szukałem Oblubienicy. Tak, szukałem, bo nie spełniła się moja nadzieja, że gdy goście usiądą, nareszcie ją ujrzę. Nie było jej wśród kobiet siedzących twarzą do sali, jak ja przy męskim stole, natomiast te, obrócone do mnie tyłem, miały na sobie podobne ubrania oraz chustki lub peruki, gdyż w jasnym świetle sali spostrzegłem, że jednakowo ufryzowane włosy były sztuczne. 

    Jedyne odróżnienie stanowiły noszone przez część z nich białe, koronkowe opaski, jak u pokojówek i kelnerek. Byłem przekonany, że kobiety z opaskami będą obsługiwać przyjęcie, dopóki nie zauważyłem takiej u pani Małki. Ten, wyjaśnił mi rozbawiony moim skojarzeniem Apfelbaum, naczółek czy może powiedział, przyczółek, był ozdobą mężatek. I to one zakładały peruki, a panny chustki. Ta informacja nie przydała mi się na wiele. Ponieważ widziałem tylko plecy i zakryte głowy, nie byłem w stanie zorientować się, która jest którą. 

    Liczyłem, że będą się odwracać, by popatrzeć, co dzieje się na sali, jak robili mężczyźni na przeciwko mnie. Oni wiercili się, odkręcali, one nie. Wyraziłem zdziwienie, pytając mecenasa, czy możliwe, żeby nie były w ogóle ciekawe. 

    – Bez wątpienia są – odpowiedział – lecz przestrzegają nakazu skromności. Kobietom i dziewczętom nie wypada patrzeć na nie swoich mężczyzn, tych spoza rodziny, a chasydkom nie wolno. Żeby im to ułatwić, gospodarze przydzielili im odpowiednie miejsca, twarzami do ściany.

    – Dziękuję za takie ułatwienie – mruknąłem.

    – Proszę ich nie żałować, są przyzwyczajone i autentycznie wstydliwe. Od dziecka uczy się je, że mają nie przykuwać uwagi mężczyzn swym zachowaniem, strojem, generalnie wyglądem. Dlatego noszą peruki i chustki. Włosy uważane są za wybitnie erotyczny, wodzący na pokuszenie atrybut kobiecości – pouczył mnie. 

    Widywałem wcześniej u Finkelsztejnów panią Małkę w czepcu lub peruce i starsze siostry Meira w chustkach, ale nie miałem pojęcia, że to bezwyjątkowa reguła, która wydała mi się wobec kobiet okrutna, i wobec mężczyzn też. Gdy podzieliłem się tą refleksją z Apfelbaumem, zapytał:

    – To, co pan powie na to, że pod perukami większość ma zgolone głowy?

    – Zgolone głowy?! – osłupiałem ze zgrozy. 

    Nie, on drwi sobie ze mnie, pomyślałem.

    – Zgolone głowy? – powtórzyłem.

    – U chasydek zawsze, u ortodoksów nie tak rygorystycznie, lecz przeważnie – potwierdził z pełną powagą.

    – Ależ to barbarzyństwo! 

    Byłem oburzony i na myśl o łysych kobiecych czaszkach wzdrygnąłem się. 

    – Bardziej wymóg higieny. Kiedy nie ma łazienek, łatwo sobie wyobrazić, co dzieje się z włosami zduszonymi pod peruką. Chociaż przyznaję, że nakaz, ten nakaz skromności, wywodzi się z Miszny, która z kolei jest rdzeniem Talmudu czyli zbioru prawa judaizmu – mecenas wystartował z nową prelekcją. – A niektórzy utrzymują, że to symboliczne przypomnienie grzechu, popełnionego przez Ewę w raju, kiedy skusiła Adama…

    – Adam dał się skusić, a mógł odmówić zjedzenia jabłka – przerwałem mu niezbyt uprzejmie. – Zwalanie winy w zupełności na Ewę i karanie wyłącznie kobiet jest niesprawiedliwe.

    – Nasi mędrcy orzekli inaczej i o ile wiem, u was też winą za grzech pierworodny obarcza się głównie kobiety.

    Nie odezwałem się. Nie miałem ani ochoty ani przygotowania do teologicznych dysput, a w wyobraźni widziałem moją Oblubienicę, której obcinają do skóry złotorude loki. Przerażenie, jakiego doznałem na ten widok, uzewnętrzniło się na mojej twarzy, bo mecenas zmienił się z nauczyciela w pocieszyciela.

     – Niech pan się rozchmurzy. Dla naszych tradycyjnie wychowanych niewiast obyczaj golenia jest naturalny, a dzisiejsze wesela dla tych tutaj – wskazał przeciwległy stół – wielką gratką. Nie są odgrodzone zasłoną, jak zawsze bywa u chasydów.

    Tego by brakowało, aż jęknąłem w duchu i przypomniałem sobie powiedzenie często powtarzane przez nianię, będącą w naszej rodzinie źródłem ludowej mądrości: "Zawsze może być gorzej, dziękujmy panu Bogu za to, co jest". Bądź więc wdzięczny, że od Oblubienicy nie dzieli cię gruba kotara, powiedziałem sam do siebie bez śladu ironii. I czekaj cierpliwie na okazję. Z cierpliwością było u mnie słabo, lecz nie miałem wyboru. 

Szkoda, wielka szkoda, że nie mogę porozmawiać z Meirem, opowiedzieć, co się stało, jemu, który wiedział o moim zafascynowaniu obrazem Rossettiego i poradzić się, jak nawiązać kontakt z Oblubienicą. Niestety i bez wykładni mecenasa rozumiałem, że to niemożliwe. Meir i Sara królowali na tronach z dostojeństwem, które w odmiennych okolicznościach odbierałbym niczym teatralny występ, odgrywanie rytuałów dla mnie egzotycznych jak całe wesele, ale sytuacja zmieniła się. Z widza stałem się uczestnikiem i to ogromnie zaangażowanym, tyle że, kontynuując teatralne porównania, byłem amatorem i pilnie przydałby mi się reżyser, a przynajmniej sufler. Apfelbaum nie nadawał się do tej roli. Nie zwierzę się z najintymniejszych uczuć człowiekowi w zasadzie nieznajomemu, a przyjaciel był niedostępny.

    Nastąpiła kolejna część, wedle słów adwokata, oficjalnie-rozrywkowa. Najpierw długo przemawiał wodzirej, zwany przez Apfelbauma marszalikiem. Komplementował nowożeńców i żartował z różnych osób celnie, jak domyślałem się z wybuchów śmiechu, gdyż uwolniłem mecenasa z równoległego tłumaczenia mi. Zapewniłem go, że to wysiłek zbędny, kiedy znałem słabo lub wcale tych, z których trefniś sobie dworował 

    Nie mogąc chwilowo odnaleźć Oblubienicy, przyglądałem się sali. Przystrojona została w stylu Finkelsztejnów, przesadnie, na bogato. Różnorodne dekoracje nie pasowały do siebie, zbyt dużo było też złotych i srebrnych błyskotek. Tym większy do wystroju kontrast stanowili weselnicy. Czarne stroje i nakrycia głowy mężczyzn wyglądały żałobnie, jeszcze bardziej kobiece ubiory, ciemne, pozbawione ozdób. Gdyby nie  kobiety z miasta, w barwnych sukienkach, uznałbym, że znajdujemy się na stypie, nie na weselu. 

    Ale było to wesele. Apfelbaum przywołał mnie do rzeczywistości, anonsując, że będą wygłaszane toasty. Pierwszy przemówił ojciec Meira, po nim ojciec Sary. Jego wypowiedź mecenas z nagła skomentował:

    – Ciekawe, Zingelbojm zapowiada występ swojej córki Chany, dla chasydów bardzo nietypowo… 

    Przestałem go słuchać. Z ławy przy damskim stole podniosła się smukła postać w ciemnozielonej chustce, w której, gdy odwróciła się, rozpoznałem moją dziewczynę. Chana, Chana. Masz na imię Chana, przemawiałem do niej bezgłośnie, kiedy szła przez salę, by zatrzymać się na przeciwko młodej pary. I zaczęła śpiewać.

    – To Pieśń nad Pieśniami – dotarły do mnie słowa mecenasa, zanim wszystko wokół zniknęło. 

    Pozostała jedynie Chana i jej śpiew. Rozpoczęła odrobinę nieśmiało, ale po chwili jej głos wzniósł się pełny i mocny i popłynął niczym wartki, krystalicznie czysty strumień. Kipiał od dźwięków, by za moment rozlewać się szeroko wśród spokojnych, nostalgicznych tonów i znów śmiało nieść przesłanie miłości, które nie rozumiejąc słów, rozumiałem doskonale. A przesłanie trafiało wprost do mojego serca. Odnajdywało i wydobywało stamtąd uczucia, których istnienia nie podejrzewałem. Czułem, jakbym się roztapiał i otwierały się bramy nieba, skąd spływał strumień jasności. I przebiła się myśl. Moja Oblubienica z niezliczonej ilości miłosnych utworów wybrała Pieśń nad Pieśniami. To znak od Boga, że jesteśmy sobie przeznaczeni i że przeznaczenie się spełni.

    Mimo, że widziałem zaledwie półprofil Chany, w wyobraźni miałem przed sobą jej całą twarz, jeszcze piękniejszą od blasku, którym opromieniał ją śpiew. Jego urok był tak przemożny, że podziałał na Pesacha. Wstał ze swojego miejsca i kierując się ku Chanie, zagrał. Zatrzymał się o parę kroków za dziewczyną i delikatnie towarzyszył śpiewowi, aż odwróciła się, wyraźnie zaskoczona i uradowana. Podeszła do niego i stworzyli duet, w którym śpiew i muzyka uzupełniały się nawzajem, radośnie i tryumfalnie. 

    Gdy zamilkli, zaległa cisza, po której nastąpił wybuch entuzjazmu. Goście z ferworem bili brawo, niektórzy krzyczeli, uderzali sztućcami w stoły. Chana ukłoniła się siedzącym przy honorowym stole i wróciła do swojego, gdzie dziewczęta i kobiety gratulowały jej, obejmując i całując. Och, i ja wyrywałem się ku niej, chciałem tulić ją i mówić, jeśli znalazłbym odpowiednie wyrazy, co uczynił ze mną jej śpiew.

    – Takie mamy ukryte, nieoszlifowane diamenty w naszych zapyziałych miasteczkach – mecenas wyrwał mnie z odurzenia czy raczej kompletnego zamroczenia. – W zeszłym roku słyszałem w krakowskiej operze Adę Sari, gdy przyjechała na gościnne występy. Mimo że ma ponad pięćdziesiąt lat, jej głos zachował wspaniałe brzmienie. Sari to  zjawisko na skalę świata, ale mówiąc zupełnie serio, ta dziewczyna, gdyby kształciła głos, gdyby opanowała technikę śpiewu, mogłaby stać się sopranem koloraturowym lirycznym, a może i dramatycznym i pójść w ślady wielkiej gwiazdy, lecz z pewnością będzie tylko nucić nad kołyską kolejnego dziecka i nad chałą w szabat. 

    Sopran liryczny albo dramatyczny obchodziły mnie mało, właściwie nic. Wystarczył mi śpiew Chany taki, jaki był, cudowny.

* * *

Tańce trwały, noc upływała, a ja, choć blisko Chany, byłem nieskończenie od niej daleko i nie znajdowałem sposobu, by to zmienić. Nie dostrzegałem pola manewru i przeklinałem w duchu separację płci. Co gorsza, inaczej niż na normalnych przyjęciach, w trakcie których goście krążyli, dosiadali się, zamieniali miejscami, tutaj byli jak do miejsc przykuci. Podnosili się, żeby zatańczyć, a tańce były, jakie były, niekoedukacyjne i każda płeć trzymała się swojej strony sali. Zaczynałem wpadać w rozpacz. Jutro odjeżdżam do Lwowa i wrócę stamtąd pod koniec czerwca. Muszę, koniecznie muszę, nawiązać z Chaną kontakt. Ale jak, kiedy sytuacja wyglądała beznadziejnie. Byłem zdesperowany.

    I wtedy na parkiet wyszli nietańczący do tej pory goście z miasta. Wyszli w parach.

    – A to co?! – zapytałem zbyt głośno.

    Mecenas też wydawał się zaskoczony. Przyglądał się, jak kobiety i mężczyźni ustawiali się pośrodku, między dwoma wielkimi kręgami tancerzy i zaczęli poruszać się zgodnie ze skoczną melodią. W końcu przerwał milczenie:

    – Widzę, że niektórzy moi krewniacy nie przejmują się zakazami przestrzeganymi przez miejscowych. Mogę ich zrozumieć, ci klezmerzy grają znakomicie, z łatwością otrzymaliby pracę w najlepszych lokalach Lwowa czy Krakowa. Trudno wysiedzieć przy takiej muzyce, a my, przyjezdni, jak i pan, nie odnajdujemy się w zbiorowych męskich lub damskich pląsach. 

    – Ale chusteczki mają.

    – Są granice, których przekroczyć nie można. Zresztą chusteczki przy nakryciach są jednoznaczną wskazówką. Gdyby ich nie użyli, obraziliby gospodarzy, może nawet zepsuli wesele, a są najdalsi od podobnych intencji. Chcą się po prostu pobawić i, jak mniemam, zostanie to zrozumiane. Oj, oj, czyżbym się pomylił… Zobacz pan, co się dzieje. Uciekają jak od zadżumionych.

    Taneczne koła przesunęły się bliżej stołów, traciły prędkość, zwalniały, by się zatrzymać. Tancerze rozeszli się, jedni siadali, inni rozprawiali na stojąco, gestykulując. Środek sali z kręcącymi się rytmicznie parami mógłby obecnie przypominać zwykły dancing, gdyby nie kawałki materiału, które tańczący trzymali między sobą. 

    Po przeciwnej stronie stała Chana z kilkoma kobietami. Wiedziony nagłym impulsem, chwyciłem leżącą przy talerzu chustkę i okrążywszy stół, podążyłem ku dziewczynie. Teraz albo nigdy. 

    Zbliżałem się i z każdym krokiem twarz z obrazu i ta, którą miałem przed sobą, nakładały się na siebie, aż zlały się w jedną, w moją  złoto-rudowłosą, zielonooką Oblubienicę. "Nie bój się, miła, nie bój się i zatańcz ze mną" mówiłem do niej w myślach. Miałem nadzieję, że myśl tę przekazują moje oczy, gdyż jej oczy, wielkie, zielone oczy, patrzyły na mnie z mieszaniną strachu i wyczekiwania. Wreszcie stanąłem przed Chaną. Była sporo niższa ode mnie. Schyliłem się. Nie spuszczałem z niej wzroku i w milczeniu, by nie przerwać czaru, jakiemu ulegaliśmy od pierwszego momentu, gdy spotkały się nasze spojrzenia, podałem jej jeden koniec chusteczki. 

     Trwaliśmy nieruchomo, wpatrzeni w siebie. Serce biło mi jak szalone, ręka trzymająca chusteczkę trzęsła się, ale jedynie do czasu, gdy Chana ujęła swój koniec. Wówczas, jak za czarodziejskim tchnieniem, krew tętniąca w skroniach ucichła. Pewny siebie i silny, poprowadziłem moją Oblubienicę na środek parkietu.

    Był to najcudowniejszy taniec w moim życiu. Ruszając do niego, czułem się uskrzydlony, lecz też świadomy, że nie mam pojęcia o dziwnej tanecznej metodzie. Do tej pory, dzięki bezpośredniemu kontaktowi zawsze wyczuwałem partnerkę i mogłem obejmując ją ramieniem, bez najmniejszego problemu prowadzić. Od Chany dzielił mnie kawałek materiału, a figury taneczne, który mieliśmy wykonać, ledwo co obejrzałem. Wszystko wskazywało, że nie pójdzie nam gładko, będziemy uczyć się wśród ciekawskich i raczej niezbyt przyjaznych spojrzeń większości obecnych na sali. Jednak od pierwszego taktu okazało się, że także w tańcu jesteśmy stworzeni dla siebie.

    Wolna, tęskna melodia niosła nas niczym po łagodnie pluszczącej fali, bo Pesach rozpoczął spokojnym utworem, jakby pragnął pomóc nam wpaść w rytm, zgrać się. Po chwili, kiedy zobaczył, że suniemy, obracamy się, zbliżamy ku sobie i oddalamy na wyciągnięcie złączonych chusteczką rąk bez wahania, swobodnie i lekko, wzmógł tempo i urozmaicił frazę. A we mnie wzmagało się poczucie nierealności. Zdawało mi się, że unosimy się z Chaną nad ziemią i jedynym, jakże potężnym przyciąganiem było nasze, wzajemne. 

    Muzyka przyspieszała. Ze skrzypiec Pesacha wytryskiwały radosne dźwięki. Grał w natchnieniu. Grał, byłem już pewien, dla nas i o nas, dostrajał się do naszych uczuć. Ogień i upojenie, które ogarnęły Chanę i mnie, odbijały się i przemieniały w melodii burzliwej, zuchwałej i wracały do nas, by unieść jeszcze wyżej, zbliżyć jeszcze bardziej. Aż nie dotykając się nawet czubkami palców, złączyliśmy się w jedno. 

    I wtedy Chanie spadła chustka z głowy. Jej długie warkocze zaczęły tańczyć z nami. Na zmianę oplatały mi szyję, wprawiały mnie całego w drżenie. Za moment nie było warkoczy tylko kaskada włosów. Błyskały w świetle jak czyste złoto i ten złocisty, falujący płaszcz przemienił moją Oblubienicę w nieziemską istotę. Byliśmy daleko od świata, od wszystkich i wszystkiego, we dwoje.

    Muzyka nagle się skończyła. Zatrzymałem się, nie wiedząc, gdzie jestem, co się dzieje, wciąż rozedrgany tańcem. Kiedy oprzytomniałem, ze zdumieniem spostrzegłem, że zostaliśmy otoczeni. Zebrali się wokół nas chyba wszyscy goście. Chana przestraszyła się, puściła chusteczkę i pobiegła do stojącej na przodzie kobiety. Rozpoznałem jej matkę. Wraz z drugą, starszą, wyraźnie zagniewane, głośno i gwałtownie przemawiały do Chany. Odpowiadała im, kiedy pojawił się jej ojciec.  

    Miał groźny wyraz twarzy i groźnie, przeraźliwie krzyczał. Nie trzeba było znać jidisz, aby zrozumieć, że ją ostro łaje. Chciałem rzucić się na pomoc, tłumaczyć. To była moja inicjatywa. Ja skłoniłem Chanę do tańca. Resztki rozsądku powstrzymały mnie. Ojciec Chany był rozsierdzony, moment niewłaściwy na wyjaśnienia. Podejdę do niego później, zdecydowałem, gdy ochłonie i nie na oczach tłumu, co nie sprzyja rozmowie. 

    Matka Chany zawiązywała jej na głowie chustę, którą podała jakaś dziewczynka. I zaraz ta druga, starucha z zawziętym grymasem, chwyciła Chanę za rękę i prowadziła ku wyjściu. O, nie! Nie zabierajcie jej! Nie pozwolę!

    Już ruszałem za oddalającymi się, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię, przytrzymał.

    – Niech pan się uspokoi! – usłyszałem głos Apfelbauma.

    Odwróciłem się. Miał poważny wyraz twarzy.

    – Nie powinien był pan tego robić – oświadczył surowo. – Skrzywdził pan dziewczynę. Nie wiem, dlaczego poszła z panem tańczyć, w żadnym wypadku nie wolno jej było. Nas mogą te zakazy śmieszyć, ale dla nich są święte – zrobił szeroki gest, ogarniając salę. 

    Muzyka ponownie zagrała. Utworzyły się, jak przedtem, dwa koła tańczących, męskie i żeńskie. My staliśmy po środku.

    – Co ojciec jej powiedział? – zapytałem.

    – Ona uczyniła im wielki wstyd. Nazwali ją bezwstydną. Ojciec kazał jej natychmiast wracać do domu. No i powiedział, kim pan jest - gojem i purycem.

    – Purycem? Co to znaczy?

    – Puryc to pan, szlachcic. Etymologicznie oznacza…

    – Nie chcę pańskiej etymologii! - zawołałem z rozpaczą. – Niech pan mi powie, co się stanie z Chaną?

    – Nie wiem, lecz mogę niestety zaręczyć, że zostanie srogo ukarana.

    – O, mój Boże, nie sądziłem… – gardło mi się ścisnęło. 

    Chana cierpiąca przeze mnie. Nie, nie mogę dopuścić, żeby stała  się jej krzywda.

    – To moja wina – udało mi się wykrztusić. – Pójdę do jej ojca, wytłumaczę, przeproszę.

    – Dla niej zło się stało – powiedział mecenas stanowczo. – Tego nic nie zmieni, a pańskie tłumaczenia pogorszą sprawę. 

    Co czułem, odbiło się na mej twarzy, bo powtórzył łagodniej:

    – Proszę się uspokoić…  –  i wziąwszy mnie pod ramię, dokończył: – Wracajmy na miejsce.

Fragment powieści Małgorzaty Niezabitowskiej Światłość i mrok.

W tekście zastosowano skróty.

Książkę Światłość i mroki kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Światłość i mrok
Małgorzata Niezabitowska8
Okładka książki - Światłość i mrok

Maj 1939 roku. Kołki nieopodal Łucka. Ślub przed synagogą gromadzi całe miasteczko. Chana, siostra panny młodej i Jan, przyjaciel nowożeńca, ujrzawszy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Pokaż wszystkie recenzje