Pierwszy tom porywającej sagi historycznej. „Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei" Dagmary Leszkowicz-Zaluskiej

Data: 2022-05-11 11:00:21 | Ten artykuł przeczytasz w 23 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei to pierwszy tom porywającej sagi historycznej, porównywanej do Stulecia winnych.

Powieść o zwykłych ludziach, którzy w przededniu Powstania Wielkopolskiego, żyli, cierpieli, kochali i budowali podwaliny rodzącej się Drugiej Rzeczpospolitej.

Luty 1916 roku. Dwudziestoletnia Irena Kałuża wyjeżdża na zawsze z rodzinnego Pleschen do Westfalii, za chlebem. Zostawia córkę, trzyletnią Helenę, która jest owocem zakazanego związku z pruskim oficerem. Dziewczynkę wychowuje babcia oraz cała kamienica, którą zamieszkująosoby stanowiące przekrój ówczesnego społeczeństwa wielkopolskiego - bogaci właściciele kamienicy, zubożała ziemianka, rodzina żydowska, aspirujący aplikant radcowski i szewc z rodziną.

Na świecie toczy się krwawa wojna, a w kamienicy na Gnieźnieńskiej 10 normalne życie, w której walka o byt, sprzeciw wobec germanizacji, dramaty rozstań i choroby przeplatają się z małym codziennym szczęściem, miłością, przyjaźniami i ludzką życzliwością.

Obrazek w treści Pierwszy tom porywającej sagi historycznej. „Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei" Dagmary Leszkowicz-Zaluskiej [jpg]

Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Słowne. Dziś na naszych łamach publikujemy premierowy fragment książki Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei

I

Adela była najlepszą prasowaczką w całym powiecie.

Roboty miała co niemiara. Z jej mieszkania na ulicy Gnieźnieńskiej, w niedużym miasteczku Pleschen w Provinz Posen, dniami i nocami wydobywał się zapach palonego spirytusu zmieszany z zapachem świeżej bielizny. Elektryczność jeszcze na Gnieźnieńską nie dotarła, więc Adela prasowała żelazkiem spirytusowym. Było to bardzo porządne, kilkukilogramowe żelazko marki Kaltschmidt, z drewnianą rękojeścią i mosiężną obudową.

Wprawdzie już w 1898 roku na rynku w Pleschen niemieckie towarzystwo Elektritzitats Lieferungs Gesselschaft uroczyście włączyło pierwsze lampy zasilane prądem, ale mieszkańcy miasta musieli poczekać jeszcze kilka lat na elektryczność we własnych domach.

Ulica Gnieźnieńska odchodziła od północnej pierzei rynku i teoretycznie mogła być zelektryfikowana wraz z nim. Cóż z tego, skoro rodzinie Lissnerów, właścicielom kamienicy, w której mieszkała Adela, niespieszno było do tego, by dociągnąć prąd do budynku.

Mieszkańcom zresztą też nie, a przynajmniej nie wszystkim. Pomijając kwestię rachunków, któż mógł wiedzieć, jak z tym prądem będzie i jakie licho może przynieść? Ludzie różne rzeczy opowiadali – a to, że jakaś magia, że czary, że nie wiadomo, skąd się bierze. Nawet „Orędownik Pleszewski” donosił, że gdzieś pod Liegnitz dziecko włożyło palec do gniazdka, ręka mu sczerniała, a dzieciak umarł w konwulsjach z wybałuszonymi oczami. Toteż brak prądu nie był dla Adeli zmartwieniem. Tyle lat radziła sobie bez niego, poradzi sobie kolejne.

– Łe Jezu, a niby do czego mi ten prund, jak jo mam lampki karbidowe, a żelazko na spirytus? – mawiała do sąsiadki, pani Tokarskiej.

Ta kręciła się nieustannie po podwórku kamienicy, a to zamiatając obejście, a to podsypując ziarna kurom, które hodowała wraz z mężem w maleńkim kurniku w rogu. Pani Tokarska zwykła przytakiwać, ale w głębi ducha żywiła nadzieję, że Lissnerowie jednak ten prąd dociągną. Przydałby się jej mężowi, który był szewcem, całymi dniami ślęczał na ryczce ze szpilardem w ręku i narzekał, że mu ciemno.

– Ciężko robota to jest, jo ci mówię – utyskiwała, a Adela potakiwała ze zrozumieniem.

Miasto ostatecznie dociągnęło prąd na Gnieźnieńską 10 w 1908 roku za sprawą nowych właścicieli kamienicy, państwa Szewczyńskich. Światło zabłysło jednak tylko w większych mieszkaniach i punktach usługowych – u szewca i w wyszynku u Gellertów. Pozycja żelazka spirytusowego Adeli, a tym samym pozycja Adeli jako najlepszej prasowaczki w powiecie, pozostawała niezagrożona.

Każdego dnia o szóstej rano Adela otrzymywała kolejną dostawę bielizny pościelowej i ubrań do prasowania. Mąż praczki, pan Tracz, przywoził stertę upranych koszul zawiniętych w brązowy papier. Podjeżdżał dwukołowym wózkiem, do którego przytwierdzony był przerdzewiały dyszel. Nie musiał nawet pukać – koła wózka były bardzo zniszczone, a ich przenikliwy pisk poderwałby umarłego. Irena, szesnastoletnia córka Adeli, zbiegała po pakunek i przynosiła go matce, która już stała przy wielkim stole nakrytym starym kocem i śnieżnobiałym płótnem. Spirytus stał w metalowej puszce pod oknem. Przez nieduży lejek Adela nalewała do małego pojemniczka spirytus, uważając, by nie uronić ani kropli. Spirytus był drogi, nawet w cenach hurtowych, które Adeli udało się utargować od sąsiada, Żyda, pana Gellerta. On sam potrzebował spirytusu do pędzenia bimbru, którym handlował w swoim wyszynku.

Nalawszy spirytusu, przykręcała zbiorniczek do żelazka. Uważała przy tym, by nie naruszyć bawełnianego, nasączonego spirytusem knota, który po zapaleniu nagrzewał żelazko. Z kaflowego pieca zdejmowała fajerkę i rozpalała drewniany patyczek, który następnie przykładała do knota. Żelazko odstawiała do rozgrzania na mosiężną podstawkę. Teraz należało już tylko odczekać kilkanaście minut, aż na dobre się rozgrzeje.

Do Ireny należało wstępne zwilżanie bielizny. Trzymając każdą sztukę odzieży nad metalową miednicą, delikatnie roztrzepywała wodę palcami – tylko tyle, by powstały małe kropelki. Duże, mokre plamy mogły spowodować nierówności na ubraniu. Wówczas matka się gniewała, bo musiała wykonywać robotę jeszcze raz, a klienci przecież czekali.

Każda sztuka odzieży wymagała innego zwilżenia i innej techniki prasowania. Najtrudniejsze były koszule. Adela nie uznawała żadnych zaprasek – musiało być gładko, tak jakby koszula dopiero co wyszła od krawca.

Irena z matką dawały sobie radę same. Wcześniej pomagali matce we troje, z siostrą Jadzią i bratem Romkiem. Oboje byli starsi od Ireny. Jadwiga dwa lata temu wyszła za mąż za Miecia Zielińskiego i oboje przeprowadzili się do Posen. Wcześniej przez pięć lat uczyła się w gimnazjum w Ostrowie, do domu przyjeżdżała tylko na soboty i niedziele. Młodszy o dwa lata od Jadzi Roman pojechał za siostrą. Z pomocą Miecia, który już od kilku lat pracował w fabryce wagonów i lokomobili Hipolita Cegielskiego w Poznaniu, Roman dostał tam pracę w fabryce głównej jako dodatkowa pomoc. Pracował na drugą zmianę, a za dnia kształcił się w Królewskiej Szkole Realnej w Poznaniu. Po ukończeniu nauki miał zostać wykwalifikowanym majstrem.

Adela była dumna z syna. Sama ukończyła tylko cztery klasy szkoły powszechnej, po niemiecku. Jako wdowa od dziesięciu lat w najśmielszych marzeniach nie wyobrażała sobie, że jej syn będzie pobierał nauki w Posen. Cała kamienica na Gnieźnieńskiej raczona była opowieściami o Romusiu: jaki zdolny, jaki zaradny i jeszcze siostrze pomaga.

Irena, chcąc nie chcąc, została z matką. Łatwo im nie było. Za jedną wyprasowaną koszulę Adela otrzymywała dwadzieścia fenigów. Zajmowało jej to średnio dziesięć minut, co dawało markę dwadzieścia na godzinę. Jak klientów było dużo, Adela z Ireną potrafiły zarobić około stu marek miesięcznie. Osiemdziesiąt marek wynosił czynsz. Reszta pieniędzy musiała wystarczyć im na jedzenie, odzież i spirytus.

Najmłodsza córka nie chciała zostawić Adeli samej w Pleschen, a ta z kolei za nic w świecie nie chciała opuszczać miasteczka.

– Pierona z tymi waszymi pomysłami. A bo mi tu źle?! Nigdzie nie jode, tu wosz łojciec pochowany, to i jo tu zemrę! – kwitowała każdą nieśmiałą prośbę córki o wyjazd.

W przeciwieństwie do matki Irena czuła, że w Pleschen nie trzyma jej nic. Ojca nie pamiętała, umarł w 1895 roku, gdy miała zaledwie pięć lat. Zdzisław Kałuża pracował w młynie parowym Pleschener Dampfmuehlen Julius Rosenthal przy turbinie. Pewnego dnia nastąpiła awaria całego systemu grzewczego. Kocioł parowy rozszczelnił się i wrzątek pod ciśnieniem wystrzelił wprost na obsługującego go Zdzisława.

Nie było czego zbierać. Matka opowiadała, że kiedy przyjechała zabrać ciało, nie poznała własnego męża. Cały był w bąblach, a skóra odchodziła płatami jak u węża podczas linienia. Włożyli go byle jak w drewnianą trumnę, którą załadowali na wózek i zawieźli na cmentarz na Kalischenstrasse. Ksiądz Franciszek Michnikowski z parafii Świętego Jana Chrzciciela przy rynku znał Adelę i na szczęście zgodził się na szybki pochówek. Adela nie wyobrażała sobie, że mogłaby zabrać ciało w takim stanie na Gnieźnieńską, do jednej izby z trojgiem małych dzieci. Dobry był ten ksiądz, ale ubezpieczenia żadnego za męża z młynów nie dostała. Musiała zakasać rękawy i radzić sobie sama.

Irena pamiętała ojca tylko ze zdjęcia. W ich mieszkaniu, w centralnym punkcie izby, na wielkiej dębowej komodzie stało zdjęcie ślubne państwa Kałużów. Była to ich jedyna fotografia. Ojciec, ubrany we frak, pod lewym ramieniem trzymał melonik. Mistrz fotografii, pan Gona, miał takie na stanie dla swoich klientów. Były produkowane z tektury, ale tego na zdjęciu nie było widać. Ważne, że kapelusz był i pan młody mógł zadać szyku. Prawą rękę położył na ramieniu matki, która siedziała na zdobnym krześle z podniesioną głową i bardzo poważną miną. Oboje byli jeszcze bardzo młodzi. Irenie trudno było uwierzyć, że to jej rodzice.

Adela, mimo że miała dopiero czterdzieści sześć lat, wyglądała już na staruszkę – włosy siwe, ręce pomarszczone i całe w bliznach od poparzeń żelazkiem, zawsze ta sama ciemna sukienka z dużymi guzikami. Tylko w niedzielę Adela zakładała inną – latem kremową, lnianą, a zimą wełnianą, zieloną w róże. Miała też czwartą sukienkę, czarną, do trumny. Była to całkiem elegancka jedwabna sukienka z lekką draperią u szyi. Irena wielokrotnie prosiła matkę, by ta pozwoliła ją przerobić. Pani Białasowa, sąsiadka z parteru, miała maszynę do szycia. Przeszyłaby jej górę białą koronką i sukienka byłaby przepiękna, a Irena miałaby wreszcie coś eleganckiego do ubrania. Matka się jednak nie zgadzała. Strój do trumny to świętość.

– Łojca wam zamknęli w trumnie zabitej gwoździami, to chociaż jo będę dobrze wyglundać.

Matka nie była dla Ireny autorytetem w dziedzinie mody. Właściwie to nie była dla niej autorytetem w żadnej dziedzinie. Irena chciała z Pleschen uciec, a już na pewno za nic na świecie nie chciała skończyć jako najlepsza prasowaczka w powiecie. Zachowywała jednak swoje anse względem matki dla siebie i pomagała jej, jak tylko mogła. Nie wyobrażała sobie, że mogłoby być inaczej. Matka to matka.

Konformizm Ireny został wystawiony na poważną próbę w momencie wprowadzenia się do kamienicy na Gnieźnieńskiej nowej lokatorki. Stefania Niemyjska, dwudziestojednoletnia absolwentka poznańskiej królewskiej Szkoły Ludwiki, przyjechała do Pleschen za pracą. Jej rodzice, zubożali ziemianie, zmarli niedawno, nie zostawiwszy córce niczego w spadku. Dziewczyna znalazła pracę za ladą materiałów łokciowych w sklepie Tilgnera przy rynku.

Stefania zamieszkała na Gnieźnieńskiej w dwupokojowym mieszkaniu numer siedem, do którego wejście prowadziło od strony podwórka. Wkrótce stała się dla Ireny kimś w rodzaju wyroczni. W 1908 roku panna Niemyjska wraz z koleżanką poszła na wiec kobiet, zorganizowany na rynku Posen przez Stowarzyszenie Kobiet Polskich „Warta”. Pod wpływem niezwykle przejmującej przemowy działaczki społecznej Heleny Rzepeckiej Stefania przestała nosić gorset i zaczęła prenumerować „Bluszcz”. Zaangażowała się również w liczne inicjatywy, przede wszystkim jako działaczka Towarzystwa Czytelni Ludowych, które w Provinz Posen dawały jedyną możliwość styczności z polską kulturą. Kulturę „oficjalną” niemal w całości opanował ruch kulturkampf. Zrzeszanie się Polaków w nie zawsze oficjalnych i legalnych inicjatywach było dla niego jedyną przeciwwagą.

Do Pleschen Stefania przyjechała z silną wolą krzewienia pierwiastka emancypacyjnego, u kogo się dało. Dopiero co zakończyła nieudany związek z niejakim Dulębą. Ten ubogi mieszczanin w gruncie rzeczy potrzebował żony tylko po to, by sam mógł się angażować w ruchy niepodległościowe, mając u boku wierną i pracowitą wybrankę serca, oddaną ognisku domowemu. Przynajmniej tak się Stefanii wydawało. Takie podejście miała większość mężczyzn dokoła niej i takie relacje znała z domu rodzinnego. Jej własna matka – opiekunka ogniska domowego i całego obejścia – nie miała w zasadzie nic do powiedzenia.

Zadłużony po uszy majątek rodziców diabli wzięli, a dwór przejęła pruska Komisja Kolonizacyjna i przekazała go w ręce niemieckiego ziemiaństwa. Wszyscy w Posen i w okolicy mówili, że Niemyjski przefrymarczył majątek. Stefania nie mogła się z tym pogodzić.

Dość Dulębów, dość kłaniania się w pas dziedzicom oraz użerania się z pruskimi urzędnikami, myślała. A że o pracę łatwo nie było, Stefania przez jakiś czas tułała się – najpierw po Posen, a później po okolicznych miastach. Okazja nadarzyła się, gdy w Jarotschin zmarła nauczycielka rachunków. Stefania nieźle liczyła, a z ukończonym dyplomem królewskiego gimnazjum mogła objąć posadę nauczycielki w prowincjonalnym miasteczku z pocałowaniem ręki. W ostatniej chwili ubiegł ją jednak niejaki Jarosław Pańczak, skaut i lokalny działacz. Miał silne poparcie swojego mentora, znakomitego działacza społecznego, hrabiego Zbigniewa Gorzeńskiego z majątku Tarce, człowieka silnie związanego z ziemią jarocińską, wykształconego i niezwykle wpływowego.

Stefania musiała szukać zatem dalej swojego miejsca na świecie. Pieniądze ze sprzedaży ostatnich rodzinnych precjozów topniały w zastraszającym tempie. Nie pozostawało jej nic innego jak schować ambicje zawodowe do kieszeni. Wylądowała w sklepie za kontuarem. Stała pensja, ubezpieczenie i okolicznościowe bony zniżkowe na materiały łokciowe – zawsze to coś na początek.

Dobrze jej się mieszkało na Gnieźnieńskiej. Sąsiedzi byli mili i przyzwoici, a od zaczepek podchmielonych chłopów, którzy ciężko zarobione na targowisku marki wydawali na bimber u Gellerta, nauczyła się skutecznie opędzać. Wszystkim mówiła, że ma syfilis.

Emancypacyjne zapędy Stefanii były Irenie całkowicie obce. Daleko bardziej interesowały ją gust zubożałej ziemianki oraz jej opinia w sprawach mody. Stefania szybko zrozumiała, że jej nauki o wyzwoleniu kobiet, o prawach wyborczych czy nawet o możliwości studiowania kobiet nie padają na podatny grunt. Życie Ireny ograniczało się do ulicy Gnieźnieńskiej i pleszewskiego rynku, do pójścia na spacer na planty i do conditorei w hotelu Victoria, jeśli akurat miała wolnych kilka fenigów.

Bogiem a prawdą Irena chciała przede wszystkim znaleźć dobrego męża. Najlepiej takiego, który zabrałby ją z Pleschen. Porzuciwszy pedagogiczne zapędy względem młodej sąsiadki, Stefania skupiła się na tym, by nauczyć Irenę dobrej prezencji. Lubiła tę dziewczynę i chciała jej jakkolwiek pomóc.

– Pamiętaj, Irenko, jak cię widzą, tak cię piszą. Musisz zawsze dobrze wyglądać – powtarzała jej wielokrotnie. – I zawsze noś podniesioną głowę. Nieważne, co by się działo.

– Ale że mam łazić z zadartym łbem…? – Irena nie była przekonana do tego pomysłu.

W głowie zostały jej jeszcze nauki matki napominającej, że powinna nosić się raczej skromnie, ze spuszczoną głową, a już najlepiej tak, żeby jej w ogóle nie było widać. Przemykać wręcz niezauważenie.

– Właśnie tak. Z zadartym łbem.

Zatem chodziła Irena z ostentacyjnie uniesionym podbródkiem, wyprostowana. Usłużna Stefania pożyczyła jej również kilka sukienek jeszcze z czasów świetności rodziców. Sama już nie chciała w nich chodzić, uznawała je za zbyt kobiece. Irena dla odmiany była nimi zachwycona. Wreszcie zaczęła zwracać na siebie uwagę mężczyzn, a niczego bardziej nie pragnęła.

Adela nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. W głębi ducha uważała, że panna Stefania sprowadza na manowce jej najmłodszą córkę. Zresztą tu i ówdzie zasłyszała – bo to ludzie gadali i na targowisku, i na Gnieźnieńskiej, a nawet u Gellerta – że najmłodsza Kałużówna to bidna jak mysz kościelno, klunkry tośto, a nosi się jak królowo.

Irena nic a nic nie przejmowała się ludzkim gadaniem. Widziała spojrzenia mężczyzn, którzy ją mijali. Podobało jej się to. Roznosiła paczki ze świeżo uprasowaną bielizną z taką godnością, jakby niosła insygnia królewskie. A im bardziej pożądliwe były spojrzenia mężczyzn, tym wyżej zadzierała głowę. Gdy wiedziała, że jest już poza zasięgiem wzroku matki oraz jej kum, potrafiła nawet odpiąć górny guziczek sukienki i nieco odsłonić wydatny biust. Do pełni szczęścia brakowało jej żelazkowej ondulacji, ale temu pomysłowi matka stanowczo się sprzeciwiła.

Irena miała co nosić, bo coraz więcej ludzi zgłaszało się do prasowania rzeczy. Adela prasowała dla najbogatszego przedsiębiorcy żydowskiego, niejakiego Peysera, i dla Samulskiego, przemysłowca. Brała wszystko, co się dało. Wychodziła z założenia, że póki starcza jej sił i spirytusu, to trzeba zarabiać. Bóg jeden wie, co człowieka może spotkać następnego dnia, i lepiej zawsze mieć tych kilka marek odłożonych w komodzie.

– Widzisz, Zdzichu, teś mnie zostowił z gzubami i tyrom jak ta głupio – pobiadoliła sobie czasem nad grobem męża na cmentarzu przy Kaliskiej. Chwile załamania nie trwały jednak długo. Na ogół Adela ocierała łzy rękawem bluzki i wracała dalej prasować.

Sława Adeli jako prasowaczki dotarła aż na drugą stronę miasta. Na koniec Breslauerstrasse, aż za Denkmalplatz, od którego odchodziła gęsto zasiedlona przez pruskich osadników Lindenstrasse. Pleschen było małym miastem, a miejsc, w których mogła bawić się miejscowa śmietanka, było niewiele – restauracja w Victorii, conditorei u Wilhelma Brandta, kawiarnia na rynku Kaisers Kaffee Geschaft.

W jednym z nich pan Peyser, właściciel największej firmy budowlanej w regionie, wspomniał o świetnej prasowaczce oberleutnantowi Heinrichowi, pełniącemu nieformalną funkcję zawiadowcy koszar. Potem już poszło gładko. Heinrich wydał dyspozycję intendenturze i administracji, a ta wysłała do Adeli gefrajtra Hansa Kaufmanna z prośbą o załatwienie formalności. I tak pewnego wiosennego poranka 1911 roku Hans Kaufmann zapukał do mieszkania Adeli i Ireny na Gnieźnieńskiej 10.

Pięćdziesiąt fenigów za jedną koszulę wojskową to było coś! Adela przyjęła zlecenie bez mrugnięcia okiem.

– Ty wiesz, że to oficery kajzera są…? Godzi się to tak? – zagadnęła ją Tokarska zaraz po tym, jak wieść o młodym Kaufmannie, który zapukał do drzwi Kałużów, rozniosła się po całej kamienicy.

– A twój stary to nie zeluje butów Niemcom?! – odpaliła Adela. Tokarska nie odrzekła nic na takie dictum. Niemcy płacili dobrze. Zresztą co za różnica, kto zleca, przemysłowiec czy żołnierz. Pieniądz to pieniądz.

I tak od wiosny 1911 roku Irena, w pożyczonej od Stefanii sukience, z filuternie rozpiętym guziczkiem, dwa razy w tygodniu dumnie wkraczała na tereny pruskich koszar przy Lindenstrasse. Niosła świeżo uprasowane koszule dla podoficerów i oficerów Armii Cesarstwa Niemieckiego. Uśmiechała się przy tym zalotnie do pana Kotschka, starszego wartownika siedzącego w Schilderhaus*. Smutny dzień w budce strażniczej w małych koszarach miasteczka stawał się wtedy cokolwiek lepszy.

***

Feldfebel Alfred Eisenmann miał dwadzieścia jeden lat, gdy komisja poborowa w jego rodzinnym mieście skierowała go do koszar w Pleschen. Nudził się tam niewypowiedzianie. Nie tak wyobrażał sobie życie w armii Cesarstwa Niemieckiego, gdy wstępował w jej szeregi jako absolwent berlińskiego Gymnasium zum Grauen Kloster. Wszak gimnazjum miało być przepustką do lepszego życia, gwarancją, że już nigdy nie wróci do rodzinnego miasteczka.

Za nic w świecie nie chciał tam wrócić. W Bautzen czekały go wyłącznie ożenek i prowadzenie rodzinnego biznesu wspólnie ze starszym o trzy lata bratem Maksem. Rodzice – Hans Eisenmann, niemiecki rzeźnik pochodzący z Hof, i Marja de domo Konietzki, dziedziczka imperium musztardy z Bautzen, prowadzili Konietzki-Senf, jedno z największych przedsiębiorstw spożywczych w mieście. Nie wyobrażali sobie, że synowie mogliby nie przejąć biznesu, przy którym oni sami ciężko pracowali całymi latami.

W 1882 roku młody Hans przyjechał na targ mięsny z paletą sztuk mięsa simentalskiego. Przypadek chciał, że obok jego stoiska rozstawiła się ze swoimi musztardami manufaktura Konietzkich. Marja, całym sercem Serbołużyczanka (na szczęście dla Hansa mówiąca płynnie po niemiecku), ku niezadowoleniu seniorów Eisenmann z wzajemnością zakochała się w Hansie. Ten porzucił dla niej krowy simentalskie i zamieszkał w Bautzen. Państwo Konietzki, z początku niechętni zamążpójściu córki („Dźowka, wudaš so za Němca?!”), z czasem przekonali się do przyszłego zięcia. Zatrudnili go w charakterze czeladnika, co dla młodego zamożnego Niemca mogłoby stanowić ujmę na honorze. Wszak sam był dziedzicem lokalnego imperium rzeźniczego. Jednak Hans zakasał rękawy, wziął się do pracy i zaledwie kilka miesięcy wystarczyło mu, by opanować do perfekcji sztukę produkcji musztard. Tym sposobem łatwo wkupił się w łaski teściów, którzy, radzi z takiego obrotu sprawy, wyprawili młodym huczne wesele. Serbski kwas trwał dwa dni, a po ślubie państwo młodzi wprowadzili się do okazałej kamienicy na Hohenhgasse.

Hans był pracowity, obrotny i po kilku latach wspólnego prowadzenia fabryki marka Konietzki–Senf stała się popularna w całej Saksonii.

Młodzi Eisenmannowie byli zgodnym i szczęśliwym małżeństwem. Interes szedł znakomicie, Saksończycy zajadali się kiełbaskami maczanymi w ich musztardach. W odstępie trzech lat na świat przyszło dwóch ich synów. Stać ich było na dobre szkoły dla dzieci i wakacje w Sassnitz na Rugii. Hans pilnował biznesu, a Marja – wychowana w duchu Kuche, Kinder, Kirche – zajmowała się domem i wychowaniem synów.

Chłopcy wyraźnie różnili się od siebie. Starszy Maks, fizycznie podobny do przysadzistej matki, był spokojnym chłopakiem, niespecjalnie wyróżniającym się w szkole, ale za to rwącym się do pracy w fabryce rodziców. Matematyka i niemiecki były dla niego czarną magią, natomiast o musztardzie wiedział wszystko. Potrafił godzinami siedzieć w fabryce i podpatrywać, jak w wielkich młynach mielą się ziarna gorczycy, jak potem w beczkach zalewane są octem winnym, zasypywane przyprawami i miksowane na alabastrową masę. Wiedział, czym charakteryzuje się gorczyca Brassica alba, wiedział, że do kiełbasek brandenburskich najbardziej pasuje musztarda z gorczycy Brassica juncea, a Brassirica negra jest pozbawiona zapachu.

Alfred dla odmiany nie znosił musztardy. Bautzen było dla niego za ciasne. W szkole odnosił same sukcesy – zarówno w sporcie, jak i w nauce. Koledzy go szanowali, a koleżanki chętnie się za nim oglądały. Wysoki, szczupły i jasnowłosy, był kopią ojca i wszystkich potomków męskich z rodu Eisenmannów. Bardzo go to cieszyło. Z pogardą patrzył, jak matka zaczytuje się w „Serbskich Nowinach”. Głaszcząc go po głowie, mówiła:

– Dopomni do syno, zo ty sy z Budyšina, dokelž to je Budyšin, to njeje Bautzen.

Chciał stamtąd uciec, a nauka była dla niego jedyną przepustką. Nie czuł żadnego związku z Bautzen, wstydził się swoich łużyckich korzeni. Kochał matkę, a jednocześnie miał jej za złe, że jest z pochodzenia Serbołużyczanką. Z całych sił pragnął być tylko Niemcem.

Rodzice widzieli, że z młodszego syna pożytku dla firmy nie będzie. Po kilku burzliwych naradach, setkach sprzeciwów matki i morzu wylanych przez nią łez stwierdzili, że Alfred musi się uczyć dalej, poza Bautzen. Marja zgodziła się pod jednym warunkiem musi to być szkoła w duchu ewangelickim, po bożemu. Padło na berlińskie Gymnasium zum Grauen Kloster.

W gimnazjum Alfred mógł sam decydować o tym, kim był i jak go postrzegano. Ze swoim wyglądem, świetną pamięcią i sprężystymi bicepsami, które ćwiczył regularnie w klubie wioślarskim, uchodził za typ przywódcy i geniusza, nie będąc jednocześnie kujonem. To mu pasowało. Przez sześć lat nauki w gimnazjum dom rodzinny odwiedził dwanaście razy – dwa razy w roku. Święta mijały mu na zjadaniu wszystkiego, co matka nagotowała, wakacje – na czytaniu książek.

Po sześciu latach spędzonych za murami gimnazjum, zakończył edukację w 1907 roku z dwoma medalami za zwycięstwa międzyszkolne w berlińskich zawodach wioślarskich i z dyplomem maturalnym. Egzaminy z matematyki i niemieckiego zdał z wyróżnieniem.

Do Bautzen wrócił jedynie po to, by stawić się do obowiązkowej komisji poborowej. W maju 1908 roku otrzymał powołanie do V Korpusu Armijnego Cesarstwa Niemieckiego. Dwa tygodnie później spakował wojskową torbę, ubrał się w granatową kurtkę, zarzucił szary płaszcz – w którym było mu trochę za gorąco, bo maj był wyjątkowo ciepły, a na głowę włożył błyszczącą pikielhaubę. W pełnej gotowości stanął przed bramą nowo wybudowanych koszar przy Lindenstrasse, długiej południowej ulicy gęsto obsadzonej lipami w niewielkim miasteczku Pleschen.

Jako poborowy z dyplomem mógł odbyć służbę wojskową w rok. Na to liczyli rodzice, którzy wciąż mieli nadzieję, że syn w końcu zdecyduje się na powrót do miasta i prowadzenie firmy razem z bratem. Alfred miał jednak inne plany. Minął rok, a on wciąż siedział w Pleschen z nadzieją, że cokolwiek zacznie się wreszcie dziać. Bo ileż można upijać się w kasynie wojskowym, które – nawiasem mówiąc – było bardzo małe. Kto by pomyślał, że cesarz zdecyduje, by w tak małym Pleschen wybudować tak duże koszary, i że zapotrzebowanie na rozrywkę wśród żołnierzy znacząco wzrośnie. Ileż można patrzeć na kolejne musztry organizowane gefrajtrom zgodnie z zasadą „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej na polu walki”? Ileż wreszcie można wydawać żołd na przygodny seks z kobietami lekkich obyczajów, których – w przeciwieństwie do zabaw w kasynie – było tu bardzo dużo? Wszak Pleschen było ostatnim miastem przed granicą Prus z Królestwem Polskim, przebiegającą kilka kilometrów dalej, w Bogusławiu. Miejscowa ludność handlowała z mieszkańcami Kongresówki, czym się dało, nawet ludzkim ciałem.

Kilku kolegów Alfreda, którzy tak jak on zdecydowali się na służbę cesarzowi w wojsku, mogło przynajmniej szkolić armijną młodzieżówkę. On nie mógł, bo w Pleschen nikt nie zorganizował takiego obozu, a najbliższy znajdował się w Posen.

Po dwóch pełnych latach spędzonych w koszarach Alfred był już tak znudzony, że napisał list do Maksa z deklaracją, iż wkrótce jego służba dla cesarza Wilhelma II się skończy i będzie mógł wrócić do Bautzen i pomóc mu w prowadzeniu fabryki musztardy.

Właśnie wtedy poznał Irenę.

Książkę Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei kupicie w popularnych księgarniach internetowych: 

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei
Dagmara Leszkowicz-Zaluska4
Okładka książki - Dziewczyna z kamienicy. Czas nadziei

Pierwszy tom porywającej sagi historycznej porównywanej do Stulecia winnych. Powieść o zwykłych ludziach, którzy w przededniu Powstania Wielkopolskiego...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Pokaż wszystkie recenzje