Lubimy niegrzecznych chłopców, lubimy niepokorne dziewczyny, no nie?
On – chłopak po przejściach, ona – zbuntowana przeciwko całemu światu. Kacper i Kamila. Dwoje nastolatków, których los nie rozpieszczał, oj nie… Jedno spotkanie, jedno spojrzenie, ciepłe słowo, nieśmiały uśmiech mogą zmienić wszystko. Uratować albo przeciwnie – zniszczyć już i tak poranione dusze. O tym są Niepokorni.
Porwała mnie ta historia, zawładnęła mną i nie pozwala o sobie zapomnieć. Uwodzi, łamie serce i zostawia z pytaniem: co dalej? Powieść o nastolatkach i dla nastolatków, dzieje się tutaj, obok nas, w Sopocie, Trójmieście… Pełna skrajnych uczuć – od miłości do nienawiści, od strachu do nadziei – może się przydarzyć każdej i każdemu z nas.
Super debiut polskiej pisarki, Anki Sangusz, która serce oddała Pomorzu. Pisała od zawsze, lecz bardzo, bardzo długo do szuflady. Nadszedł czas, by jej fascynujący, mroczny, pełen emocji świat poznały czytelniczki i czytelnicy. Gwarantuję: wciągnie Was i nie wypuści.
Dziś w naszym serwisie przeczytacie premierowe fragmenty książki Niepokorni. Dziewczyna z ogrodu:
Prolog
Cień przebiegł przez jego napiętą twarz.
– Kama…
– Idź, proszę cię. Idź stąd. Idź, wyjdź, idź…
Powtarzałam to, jakbym nie mogła się zatrzymać. Jakbym nie mogła przestać. On, wpatrzony we mnie, cofał się do wyjścia, aż w końcu przeklął głośno, przeskoczył płot i mijając wejście do swojego domu, wybiegł na ulicę.
A ja…
Usiadłam na mojej ławce, w moim ogrodzie, wdychając zapach moich róż. Rozpłakałam się, czując jednocześnie, że właśnie w tej chwili, w tym momencie moje serce rozrywa niepojęta tęsknota za nim. Za chłopakiem znikąd. Tym, który pojawił się nagle i który pokazał mi kawałek cudownego świata. A potem zniszczył wszystko, zostawiając mnie na krawędzi rozpaczy.
Rozdział 1
Mój ogród był moim azylem. Czułam się w nim cudownie. Zdawało mi się, że jestem w innym świecie – takim, w którym jestem szczęśliwa i kochana. W świecie, w którym nikt mnie nie ocenia.
Pewnie dlatego nienawidziłam zimy. Wtedy moje kwiaty umierały, zasypiając pod śniegowym płaszczem, a ja nie mogłam skrywać się już w cieniu drzew i uciekać do mojego wyimaginowanego świata. Świata, w którym byłam kimś zupełnie innym.
Kiedy siadałam na małej drewnianej ławce pod okazałą wiśnią, a wokół roztaczał się cudowny aromat moich róż, zamykałam oczy i widziałam siebie właśnie tam. W alternatywnej rzeczywistości. Jestem piękna. Jestem smukła. Zupełnie tak, jak moje czerwone róże. Wszyscy na mnie patrzą. Wszyscy mnie podziwiają. A najbardziej podobam się jej. Tej, która jest ze mnie dumna. Tej, która uśmiecha się i całuje. I patrzy na mnie z radością i dumą. I kocha mnie. Tak, kocha.
Pierwszy raz zobaczyłam go w tamten wiosenny wieczór. Było to niemal przed tygodniem, kiedy słońce już zaszło, chowając się w morzu, a nasz sopocki dom skrył się w ciemniejącym końcu kolejnego dnia.
Matki nie było, poszła chyba ćwiczyć pilates, chociaż równie dobrze mogła pójść na randkę albo na drinka. Mniejsza z tym. Często wychodziła, co przyjmowałam z ulgą, bo jeśli spędzała wieczór w domu, byłam pewna, że prędzej czy później zawita do mojego pokoju i zacznie do mnie mówić. Albo wygoni mnie z altanki, nie rozumiejąc, jak można siedzieć tam całymi godzinami. Dlatego też z ulgą przyjęłam jej wypad na miasto.
Siedziałam na ławce w ogrodzie, koło drewnianej altany. Ogród znajdował się za naszym dużym domem, do którego wprowadziłam się z mamą ponad pięć lat temu, na krótko przed moimi dwunastymi urodzinami. Dom miał sześć pokoi, garaż na dwa samochody, piękne patio, ogród i altankę. To właśnie tutaj spędzałam najwięcej czasu. Zasadziłam też kwiaty: róże wysokopnące, azalie i tulipany, i pieczołowicie je pielęgnowałam. Tego matka też nie rozumiała.
– Lepiej zadbałabyś o swoją piegowatą cerę pełną pryszczy, a nie o te chwasty – mówiła krytycznie, stojąc nade mną, kiedy na kolanach pieliłam grządki.
Nie reagowałam. Nauczyłam się wyciszać, wyłączać, chować w swój świat. Często miałam też w uszach słuchawki, o czym ona nie wiedziała. Uciekałam w świat muzyki, która dawała mi wytchnienie i sprawiała, że nie byłam tak bardzo samotna. Bo byłam. Ale nauczyłam się już z tą samotnością żyć.
Tamtego wieczoru siedziałam na ławce, słuchałam Radiohead, wdychałam rześkie powietrze jednego z pierwszych wiosennych wieczorów i marzyłam, że mieszkam tu sama, nikt mnie nie ocenia i nie krytykuje.
I wtedy zobaczyłam jego. Szedł od strony podjazdu, gdzie zaparkował bus naszego sąsiada.
Wiedziałam, że w tym domu znajduje się azyl dla dzieci, które czekają na adopcję lub po prostu nie mają gdzie się podziać. Sąsiad, od którego kupiłyśmy dom, prowadził wraz z żoną rodzinę zastępczą. Znałam dzieci, które tam mieszkały. Teraz było u nich dwóch chłopców i dwie dziewczynki, w wieku od sześciu do jedenastu lat.
Ale ten chłopak był starszy. Wysiadł z samochodu, trzymając w ręku plecak, który po chwili zarzucił na siebie. Ubrany był w ciemne dżinsy, adidasy i bluzę z kapturem. W świetle jasnej lampy, która zapalała się w chwili, gdy ktoś znajdował się w pobliżu fotokomórki, zauważyłam, że chłopak jest wysoki, szczupły i ma ciemne włosy, nieco dłuższe i rozczochrane, jakby ciągle poprawiał je palcami. Nie widziałam jego oczu, ale dostrzegłam zarys twarzy. Miał wyraźnie zarysowaną szczękę i kształtne usta, które w tym momencie były mocno zaciśnięte. Jego ramiona były bardzo szerokie.
„Pewnie coś ćwiczy”, pomyślałam z niechęcią.
Nie pałałam zbytnią sympatią do wszelkich rodzajów aktywności fizycznej. Może dlatego, że od najmłodszych lat moja matka z maniakalnym uporem zapisywała mnie na różne zajęcia, które w jej mniemaniu miały wpłynąć na smukłość mojej sylwetki. Wychodziło to średnio, bo przecież od samych ćwiczeń raczej nie urosnę, a moje sto sześćdziesiąt trzy centymetry nie wróżą mi raczej kariery w modelingu.
Szybko odrzuciłam te myśli, bo tylko mnie wkurzały, i zapatrzyłam się na chłopaka. Sąsiad coś do niego powiedział, jednak siedziałam zbyt daleko, aby to usłyszeć. Po mowie ciała chłopaka rozpoznałam jednak, że nie było to raczej nic miłego. Widziałam, że cały się spiął i chyba nawet zacisnął dłonie w pięści. Po chwili zniknął w bocznym wejściu do domu.
Pomyślałam, że jest pewnie kolejnym dzieciakiem przygarniętym przez sąsiadów. Było mi go żal, a jednocześnie trochę mu zazdrościłam. Może to głupie, ale we własnym domu czułam się gorzej niż u obcych ludzi. I wyobrażałam sobie, że może właśnie przez kogoś innego byłabym traktowana z większą sympatią i szacunkiem, niż przez własną matkę. Chociaż tego nie chciałam, podobne mrzonki nawiedzały mnie bardzo często.
Westchnęłam i po raz kolejny odpędziłam od siebie przykrą myśl. Zrobiło się już chłodno, postanowiłam więc wejść do domu. Właśnie wtedy u sąsiadów otworzyły się drzwi prowadzące do ogrodu. Jakaś wysoka postać szybkim krokiem przemierzyła alejkę wzdłuż starych jabłoni, zasadzonych tu bardzo dawno temu. Zorientowałam się, że to ten nowy.
Chłopak podszedł do bliźniaczej altanki, która stykała się frontową ścianą z naszą, i usiadł na stercie drewna przygotowanego zapewne do spalenia w kominku. Dom sąsiadów był lustrzanym odbiciem naszego. Nigdy tam nie byłam, ale domyślałam się, jaki może mieć układ pomieszczeń.
– Fuck! – dobiegło mnie przekleństwo z drugiej strony drewnianego płotu, który swoją drogą był już w nieco opłakanym stanie. Chłopak miał niski głos, właściwie brzmiał zupełnie jak dorosły mężczyzna. Nie zdawał sobie sprawy, że siedzę jakieś dwa metry od niego.
Nie bardzo wiedziałam, co mam robić. Bałam się ruszyć, a jednocześnie chciałam dać mu znak, że nie jest sam. Zawiał lekki wiatr. Wraz z podmuchem poruszyły się moje rdzawe włosy, złapałam je więc i schowałam za ucho. I wówczas mnie zobaczył.
– Kto tu jest? – spytał napiętym głosem. Widziałam, że wstał i podszedł do płotu. – Ej, koleś, pokaż się! – zażądał tonem niewróżącym nic dobrego.
Nie bardzo wiedziałam, jak to rozegrać, więc po prostu wstałam i odchrząknęłam. I chyba wówczas zorientował się, że „koleś” ze mnie raczej średni.
– Jestem sąsiadką – powiedziałam i podeszłam bliżej.
Uniosłam głowę. Chłopak był naprawdę wysoki, miał co najmniej sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu.
– Co się czaisz po ciemku? – odburknął, patrząc na mnie z góry.
Widziałam jego oczy, ale nie mogłam rozpoznać ich koloru. Za to zdążyłam dostrzec, że jest niesamowicie przystojny. I bardzo wkurzony.
– Po prostu sobie siedzę.
– Nie masz co robić po nocach? Pewnie tatuś będzie cię zaraz szukał.
– Ale jaki ty masz właściwie problem? – zdenerwowałam się. – Nie siedzę przecież w twoim ogrodzie!
Spojrzał na mnie tak, jakby chciał mnie zamordować. Zacisnął dłonie na drewnianych sztachetach i byłam pewna, że zaraz je wyrwie i nimi rzuci. We mnie. Zupełnie nie wiedziałam co się dzieje. Nie znaliśmy się, a on sprawiał wrażenie, jakby chciał zrobić mi krzywdę. Wysyczał kolejne przekleństwo, uderzył w płot i pobiegł w stronę domu. Po chwili usłyszałam huk zamykanych z pasją drzwi i dudniący dźwięk stóp uderzających w drewniane schody.
Stałam jeszcze przez chwilę, zupełnie zszokowana. Nie pojmowałam, co się właśnie wydarzyło.
– A, zresztą – mruknęłam do siebie, wzruszyłam ramionami i powoli ruszyłam w stronę domu.
Nieźle się zaczyna. Miałam nadzieję, że już więcej nie spotkam tego szalonego chłopaka, który zachowywał się jakby postradał zmysły.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Niepokorni. Dziewczyna z ogrodu. Powieść Anki Sangusz możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: