Zablądziłam Agnieszki Olejnik to współczesna powieść obyczajowa, przy której wzruszą się córki, matki i babcie.
Wciągająca jak filmowa historia, przejmująco napisana, psychologicznie przekonująca opowieść o szesnastoletniej Majce, o jej wchodzeniu w dorosłość, o dojrzewaniu i dorastaniu do miłości, także fizycznej; o lękach i niepewności, o radzeniu sobie z demonami przeszłości i niełatwą „dorosłą” teraźniejszością, o odpowiedzialności, popełnianiu błędów i ich mozolnym naprawianiu. O wielkiej pozytywnej sile i energii, jakie drzemią w młodości, o tym, że „nie ma takiego dołka, z którego nie można by się wygrzebać” – i że trzeba uwierzyć w siebie i w drugiego człowieka, bo tylko to pozwala poskładać rozpadający się świat.
Bohaterką i narratorką powieści jest szesnastoletnia Maja, która boryka się z koszmarnymi wspomnieniami. Jako dwunastolatka znalazła swoją starszą siostrę po udanej próbie samobójczej – Kaja została zgwałcona na dyskotece.
Matka Mai pogrążona jest od tamtej pory w głębokiej depresji, słaby psychicznie ojciec ucieka w pracę, Maja zamyka się w sobie, odsuwa się od rówieśników. Jedyną odskocznią stają się dla niej treningi koszykówki. I fascynacja licealistą Alkiem. Okazuje się, że chłopak ma podobne jak ona doświadczenia – jako czternastolatek stracił brata. Maja i Alek zakochują się w sobie, uczą wzajemnego zaufania, powoli dorastają do miłości fizycznej. Muszą nauczyć się też tęsknoty, kiedy rozeszły się ich drogi. Czy uda im się spotkać? Czy rozłąka nie zniszczy ich miłości? Co może przywrócić równowagę w ich traumatycznych losach?
Od czasów Terakowskiej nie było tak mocnej i prawdziwej książki o młodzieży i jej świecie, jej lękach i tęsknotach. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po powieść Agnieszki Olejnik. Oto jej kolejny premierowy fragment:
Na suficie i ścianie tańczą jasne motyle. To tylko ulotna chwila, odblaski światła od lusterek przejeżdżającego ulicą samochodu. Ścigam je wzrokiem. Zaraz znikną. Leżę na dywanie, pod głową mam poduszkę z bluzy od dresu. Za chwilę pobiegnę na przystanek, chcę zdążyć na trening. Jeszcze tylko kilka sekund. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że wszystko jest inaczej — kiedy wrócę do domu, na stole będzie stał kubek z parującą herbatą, ktoś się do mnie uśmiechnie i powie: „Dobrze, że już jesteś”.
Przyjmuję piłkę i już po kilku sekundach odrzucam ją Kaśce. Błyskawicznie robi krok, potem drugi, po czym piłka ląduje w koszu. Podbiega do mnie, uderza otwartą dłonią w moją dłoń. Po chwili dołączają pozostałe dziewczyny. Nieważne, która z nas podała, która zdobyła punkty. Jesteśmy zespołem.
Czasem mam wrażenie, że dom, szkoła i cała ta codzienność to rodzaj snu albo hibernacji. Że tak naprawdę budzę się tylko wtedy, gdy gram. Pewnie to głupie, ale to jedyne momenty, kiedy czuję się coś warta i wiem, po co to wszystko, po co jest codzienne wstawanie, wysiłek, pokonywanie oporu powietrza. Po co? Żeby wygrać. Ale gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego chcę wygrać, nie umiałabym odpowiedzieć. Na szczęście nikt nie pyta.
Po meczu biorę szybki prysznic. Od niedawna mamy w szatniach prysznice, choć zwykle nie ma ciepłej wody. Nie przeszkadza mi to, przywykłam. Odkąd Kaja nie żyje, w domu też rzadko jest ciepła woda. Rzadko jest cokolwiek ciepłego.
Z trudem wciągam na mokre jeszcze ciało bieliznę, dżinsy i koszulkę. Nie lubię tego, wolałabym wyschnąć i dopiero wtedy się ubrać. Ale spieszę się, chcę go zobaczyć. Chłopaka z jasnymi włosami i brązowymi oczyma, z dołkami w policzkach, Alka. Ma takie rzadkie imię. Aleksander. Nikt jednak nie mówi Olek, tylko Alek. To dobrze. Wolę właśnie tak.
Pojawił się na początku gimnazjum, ale nie we wrześniu, nieco później. Początkowo nie zwracałam na niego uwagi. Oczywiście słyszałam, że do równoległej klasy doszedł jakiś chłopak, że nie jest wysoki, a mimo to dobrze gra w kosza. Nic poza tym. Chyba przychodził na treningi już jesienią, ale nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy zjawił się po raz pierwszy. Nie był ważny. Zresztą nic wtedy nie było ważne.
Tak naprawdę zobaczyłam go dopiero tuż przed Wigilią. To był ostatni dzień przed feriami, lekcje były skrócone. Wszyscy spieszyli do swoich ciepłych, czułych rodzin. Tylko ja błąkałam się jeszcze po szkolnym korytarzu. Zajrzałam do biblioteki, żeby wypożyczyć coś na święta, potem poszłam do świetlicy. Nie chciało mi się iść do domu. Wtedy go zobaczyłam. Niewysoki blondyn, włosy do ramion, niedbale rozpuszczone, ale może właśnie dzięki temu wyglądał nonszalancko, jak jakiś amerykański aktor. Brązowe oczy. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że gdy się uśmiechnie, będzie miał te dołeczki. Bo się nie uśmiechał. Stał w drzwiach świetlicy, opierał się o framugę. Pomyślałam, że — tak samo jak ja — ten chłopak nie chce wracać do domu.
Oczywiście nic nie zrobiłam, nie zagadnęłam go, przeszłam obok, jakby nie istniał. Bo wtedy naprawdę dla mnie nie istniał. Nie wiem nawet, czy mnie zauważył. Życzyłam pani Jadzi wesołych świąt, tak jak robią to wszyscy. Potem wyszłam, zapinając w pośpiechu kurtkę, ponieważ wiał wiatr i padał paskudny deszcz, całkiem nieświąteczny. Włosy zaczęły mi się skręcać w sprężynki, jak zawsze od wilgoci, i myślałam, że to dobrze, że jestem sama w tramwaju i nikt nie widzi, jak kretyńsko wyglądam z takimi lokami. Ale tak naprawdę wcale nie było dobrze. Nic nie było dobrze i dlatego zanim weszłam do domu, przez jakiś czas beczałam bezgłośnie z czołem opartym o drzwi. Nauczyłam się tak płakać. Bez dźwięków, bez łez, tylko klatka piersiowa mi podryguje, jakbym się zakrztusiła. Umiałam tak płakać nawet w szkole. Nikt nigdy nie zauważał.