Opisywać dzieje innych ludzi, to nic trudnego, ale pisać o swoich przeżyciach, to trochę jak wyrywanie zębów sobie samemu. Jednak aby stało się zadość sprawiedliwości, muszę się śmiało przyznać, że i mnie przyłapali. Tak swoje losy wspomina Józef Hermanowicz MIC w swej książce Przeżyłem sowieckie łagry.
Publikacja ta to wznowienie wydanych w 1966 r. wspomnień mariańskiego misjonarza z Harbinu i więźnia sowieckich łagrów w latach 1948-1955, przetłumaczone oprócz języka polskiego także na hiszpański i włoski.
Czytelnik odbywa z autorem wędrówkę po „komunistycznym piekle”, przeżywając wraz z nim udręki i niedolę. Nie wpada jednak w zniechęcenie czy apatię, gdyż każde słowo wspomnień tego kapłana pełne jest nadziei na lepsze jutro i powierzenia siebie Opatrzności Bożej.
W 1964 roku jeden z krytyków literackich w Australii tak pisał o wspomnieniach ks. Józefa Hermanowicza, pisarza i poety: Wspomnienia napisane są ciekawie, żywą białoruską mową. Co zaś najciekawsze, że o. Józef Hermanowicz na całe zabójcze śledztwo NKWD, na sowieckie więzienie i łagry spogląda okiem duchownego i humorysty… Autor wspomnień (…) przeplata to wszystko swoim talentem humoru i dlatego gdy czytasz o tym piekle czerwonomoskiewskiej inkwizycji, często chwytasz się za boki, od jego dowcipów. Niewątpliwie, by przetrwać w sowieckim piekle trzeba było być takim człowiekiem jak o. Józef Hermanowicz.
Dziś publikujemy obszerne fragmenty tych wspomnień:
Pamiętam z tych dni każdy swój krok. Koniec lata 1950 roku był prześliczny, po czym w całej swej krasie nadeszła jesień. Łagierne ogrody wskazywały, że była ona bardzo szczodrą gospodynią.
Inwalidzi nie tylko spoglądają pożądliwym okiem na ogrody, ale rzucają się na wszelką zieleninę. Po operacji mój organizm domaga się pokrzepienia. Naszego pożywienia wystarcza tylko na tyle, aby nie umrzeć, a skąd brać siły, aby żyć? To nie było życie, lecz wegetacja.
Łagier 020 leży na południowym zboczu góry. Można by z niego ogarniać wzrokiem rozległe, piękne przestrzenie, gdyby nie przeklęte, wysokie ogrodzenie, które odcina nas od Bożego świata. W obozie są szerokie, wydeptane ścieżki, po których kręcimy się wkoło jak ślepe konie w kieracie. Niewątpliwą ozdobą łagru są działki ogrodowe, znajdujące się na skraju obozu i między barakami. Rosną tam warzywa, trochę kwiatów, a najbardziej pieści oczy cudo i nadzieja palaczy – tytoń. Ogrody należą do kierownictwa, choć malutkie zagony są w posiadaniu pewnych grupek więźniów, przeważnie „błatnych”. My, frajerzy, mało cenimy te prywatne ogródki, bo rzadko kto może z nich korzystać z racji częstych „etapów”. Jedynie „błatni” umieją w jakiś tajemniczy sposób zapewnić sobie opłatę od „spadkobierców”. Przy „etapach” jedni drugim sprzedają swoje zasiewy. Sporządzają między sobą ustne kontrakty i rozrachunki. Pomaga im w tym niepisana tradycja, której nie znaliśmy.
Ogrody obozowe tego lata dają wielkie nadzieje, a najlepiej obrodziły ogórki. Starszy ogrodnik jest specem. On i jego pomocnicy jesienią stali się prawdziwymi „kułakami”. Nawet władze ich szanują. Teraz na zagonach pracują wyłącznie przyjaciele ogrodnika albo jego zaufani ludzie. Inni frajerzy mogą się tam dostać tylko w gorącym czasie „żniw”. Obcemu wcisnąć się tam do stałej pracy, to to samo, co wpaść w kłębowisko żmij albo włożyć palec między drzwi. I oto takie szczęście spada na mnie. Jak się można było spodziewać, dawni robotnicy przyjmują mnie jak intruza i nie włączają do swej szajki, nie wskazują pracy, nawet się nie odzywają. O wszystko muszę pytać samego ogrodnika. Ten odpowiada mi życzliwie, a banda zgrzyta zębami. Chcę ich pokonać cierpliwością. Starzy robotnicy pracują szybko i zręcznie, a przy tym zjadają po kryjomu młodą marchew, ogórki itd. Śledzą każdy krok ogrodnika i jak tylko się oddali, wpychają do ust co popadnie. Ledwie zjawi się w zasięgu wzroku, znów pracują jak mrówki.
Nadchodzi czas pilnej roboty w ogrodzie – zbieranie ogórków. Przy dobrej pogodzie, harmonii słońca i deszczu, zdaje się, że można widzieć i słyszeć jak one rosną. Ach, co za wspaniała ziemia w okręgu irkuckim i jak sprzyja pogoda! Gdy rosną zboża, przechodzą obfite deszcze, gdy zbliża się pora żniw – słońce, czyste niebo i łagodny wietrzyk. Nie ma tu takiej suszy jak na stepach nadwołżańskich, ani tropikalnych deszczy jak w Mandżurii. Tu nie ma mgieł angielskich, amerykańskich huraganów, nie ma nadbałtyckiej niepogody. „Pełnia szczęścia!” – można rzec... Żeby tylko nie było syberyjskiej zimy! I żeby nie było syberyjskich meszek. A my, gdybyśmy mogli pracować jako wolni ludzie... „Żeby, a gdyby... to...”
Moi praktyczni towarzysze pospiesznie zagryzają pracę nieoficjalnymi ogórkami albo zręcznie chowają je za pazuchę. Nie mam tej zręczności w robocie. Jestem też bardziej od nich zagłodzony i słaby, więc i ja biorę się do zagryzania swojej niedoli malutkim ogórkiem. Aż tu niepostrzeżenie podchodzi do mnie ogrodnik i wrzeszczy:
– Rozwiąż pas!
Co było robić? Rozwiązuję posłusznie i... nieszczęsna połowa ogórka wypadła na ziemię. Szczęście, że ogrodnik mnie nie pobił, a jeszcze większe, że nie wydał w ręce naczelnika. Tupiąc nogami, wypędził z ogrodu. A przecież Pismo Święte mówi: „Nie zawiążesz pyska wołowi młócącemu” (Pwt 25, 4). Jednak oni Pisma Świętego nie znali.
No, cóż? Dawniej, za pańszczyzny, gdy dziewczynka zbierając jagody połakomiła się na nie, skazywano ją na 25 rózeg. A teraz za główkę kapusty wydobytą spod śniegu, za garść kłosów zabranych z kołchozu, za parę gwoździ wziętych z fabryki (Rozporządzenie z 7 sierpnia 1932) można dostać rozstrzelanie, a gdy znajdą okoliczności łagodzące – 10 lat łagru z utratą majątku. Dzieci od dwunastu lat sprawiedliwość sowiecka zrównała w wymiarze kary z dorosłymi (7 lipca 1941). Obywatel sowiecki podlega tej samej karze za wyrządzoną szkodę, choćby była nie dobrowolna. Niech uważa! Gdy humanitarnie zniesiono karę śmierci (2 maja 1947), automatycznie podniesiono odsiadkę w łagrach z 10 do 25 lat. A gdy ze względów wychowawczych przywrócono karę śmierci, to już kara zesłania do łagrów pozostała ta sama – 25 lat. My, „25-latki”, mieliśmy już zabezpieczoną nędzę w całej pełni; dalej była już tylko śmierć. Ale i na nas mają jeszcze dość sposobów. Za nieprzemyślane odruchy stosuje się następujące kary:
Łagierny karcer; norma pięć dni, ale po wytchnieniu, normę można powtarzać.
Można nie doręczać paczki przez okres dwóch do trzech miesięcy albo dłużej.
To samo z listami. Więźniowie mają prawo do dwóch listów na rok. Za karę władze mogą ograniczyć tę liczbę do jednego. Inwalida może więc zupełnie stracić kontakt z domem.
BUR – Barak Wzmocnionego Reżimu – to odgrodzone więzienie w łagrze, z którego jednak pędzono na roboty. BUR-em karali na okres dwóch do sześciu miesięcy.
Zsyłka do karnego obozu.
Więzienie katorżnicze lub łagier katorżniczy.
Nowe śledztwo i wyrok.
Oto siedmiogłowa hydra sowiecka, która jeszcze i nam, inwalidom, skazanym na 25 lat, potrafiła grozić. Muszę przyznać, że mimo wszystko jestem wybrańcem łagiernego losu. Wiele razy ostro ryzykowałem, a w karcerze siedziałem tylko trzy godziny. Ostatnia moja wsypa była wynikiem donosu. Dopomogli przy niej moi koledzy z ogórkowego pola.
Późną jesienią, kiedy nędza nasiliła się jeszcze bardziej – a wtedy paczek nie otrzymywałem i już śmierć zaglądała mi w oczy – korzystam z pomocy jednego towarzysza, który częstuje mnie surową kapustą. Smakuje mi ona bardzo i podtrzymuje nadwątlone siły, ale cóż, nie mamy do niej prawa. Jestem nawet w rozterce, czy mogę z takich poczęstunków korzystać. Na szczęście to bałamuctwo nie trwało długo. Wzięto mnie do pracy przy zbieraniu warzyw. Tu już jakikolwiek zakaz nie ma żadnego sensu. Wszyscy jedzą wszystko, co im wpada w ręce. I nikt nie ogląda się na żadną władzę, a i samo naczalstwo zapomina na moment o sowieckich, wariackich przepisach. Dochodzi nawet do tego, że dozorcy czy oficerowie publicznie podchodzą do wozów, wybierają co czerwieńszą marchew i chrupią ją razem z więźniami. Gdy skończyła się marchew, rzucamy się na bydlęcą brukiew, potem na ogórki, zielone pomidory (nie dojrzewają na Syberii), buraki, cebulę i kapustę. O kapustę zaczynają się z nami kłócić, ale nic sobie z tego nie robimy, nie boimy się. Przy cebuli doszły groźby, wtedy już trzeba naprawdę uważać. Bo cebula to najbardziej smakowity cukierek, jest bowiem najlepszą obroną przed cyngą. Ale cebuli w łagrze więźniom nie pokazywano, a w kuchni chowano ją w obawie przed kradzieżą. Czosnek byłby jeszcze bardziej potrzebny, ale w naszym obozie, nie wiadomo dlaczego, czosnku nie uprawiano. Kiedy wreszcie zakończono zbiór warzyw i przystąpiono do szatkowania i kwaszenia kapusty, wszyscy rzucili się do niej jak wygłodniałe wilki. Władze obozowe zagroziły karami, a wtedy „żarłoczni” więźniowie zaczęli gryźć surowe kartofle. Nadzorcy zupełnie nie wiedzieli, jak na to zareagować – zabronić czy milczeć.
Przy naszym nieposkromionym apetycie wiedzieliśmy, że w ogrodzie i składach trzeba ciężko pracować. Stale nas popędzano „Dawaj, dawaj!” – „Prędzej, prędzej!”. Ale i bez tego staramy się, na ile tylko starczało inwalidzkich sił, żeby nas nie przepędzono z tak intratnego zajęcia do rąbania drewna, noszenia wody, remontu budynków czy innych prac, gdzie się człowiek nie mógł obłowić. Praca więc po prostu paliła się nam w rękach. Zakwasiliśmy dwie olbrzymie kadzie na 2750 i na 3500 kg kapusty, kilka kadzi ogórków i zielonych pomidorów.
Czegóż to inwalidzi nie „zżarli”? Ja sam słyszałem od starych ludzi, że w czasie głodu ratowali się, jedząc lebiodę. Teraz więc korzystam ze zdobytych wiadomości, wyszukuję ją, i mogę wszystkich zapewnić, że bez problemu może zastępować sałatę. Ani razu mi nie zaszkodziła. Inwalidzi jedli trawę jak konie, mimo zakazu lekarzy i władz.
Chociaż Syberia to zielone królestwo, skąpane w trawie, kwiatach i zbożach, i choć łagry miały bez ograniczeń ziemi pod uprawę, nawozu i rąk do pracy, to jednak zawsze nam brakowało zieleniny i panoszyły się wśród więźniów: cynga, anemia, dystrofia (zupełny zanik mięśni), a także choroby skórne: egzema, rany, czyraki, wrzody i inne dolegliwości. Syberyjskie knieje to nieprzebrane bogactwo leśnych owoców: czarnych jagód, poziomek, malin, żurawiny, jeżyny i wielu innych, a już po prostu bezkresne morze borówek. Nie znamy nazw wszystkich rodzajów jagód. Nie wierzymy oczom, patrząc na ich masy, a widząc je tu po raz pierwszy, boimy się próbować nawet jadalnych. Jednego razu, gdy szliśmy na robotę przez las, zerwałem kilka krzaczków jagód, bardzo smacznych, oglądam się za dalszymi, gdy nagle czuję mocny cios w plecy. Dozorca z daleka świetnie wycelował porządnym polanem i przypomniał mi od razu, kim tu jestem i co on może... Na szczęście skończyło się tylko na tym, a przecież według sowieckiego prawa za „krok w bok” mógł mnie poczęstować nie polanem, lecz kulą. Tak samo moc tu orzechów cedrowych, leszczynowych i grzybów, nie mówiąc już o zwierzynie i rybach.
Ale przy całym tym niezmiernym bogactwie natury i przymusie pracy, bezbożnictwo zamiast wprowadzić ludzi do obiecywanego raju, nie potrafiło wydobyć ich z sowieckiego piekła. W 1952 roku, gdy na wiosnę rozkwitło kwiecie w sadach, a owoce zapowiadały się wspaniale, wyszedł nagle nakaz, aby je zniszczyć. Nie sądzę, by dotyczyło to wszystkich łagrów, ale w naszym i sąsiednich zaczęto wyrywać i wdeptywać w ziemię rośliny uprawne, a nawet niszczyć drzewa. Co było przyczyną wandalizmu? Nie wiadomo. Nam tylko przekazano decyzję, o przyczynach wiedziały władze. Możliwe, że w obozach zdarzały się ucieczki. Jednak ogrody przynosiły wiele korzyści; kwiaty łagodziły nieco surową dyscyplinę, a tytoń swym dymem czynił odrobinę lżejszą gorzką dolę więźnia.
Dziwaczny ten zakaz, czy wymysł zarządu naszego łagru skończył się wraz ze śmiercią Stalina (dobrze zrobił, że wreszcie umarł!). Od razu posadzono drzewa, założono nowe ogrody pełne kwiatów i warzyw. Palacze odżyli, zwłaszcza, że w tym czasie bardzo dużo tytoniu przychodziło w paczkach, a w łagiernych kramach można go było nabyć bez problemu. Produktów spożywczych było tam niewiele, ale za to nie brakowało już papierosów, zapałek, mundsztuków (fifek) i fajek.
Niektórzy opowiadali, że ogrody skasowano dlatego, że podobno „gdzieś niedaleko, w jakimś łagrze, ktoś, kiedyś uciekł”... Inni mówili, że „może to i prawda?”... A jeszcze inni tłumaczyli, że „uciekinierzy w pewnym czasie chowali się w kartoflach i w tytoniu”. Dobry mój znajomy dodał, że „jakoby ich tam złapali...”. Ale nieznajomy powątpiewał: „Hm..., a może ich nie złapali?”