Magdalena starannie ukrywa swoją przeszłość przed światem. Sama nie wie już, co jest prawdą, a co kłamstwem. Nie radzi sobie z nasilającymi się zaburzeniami lękowymi i naciskami męża, aby zdecydowali się na dziecko. Magdalena musi wreszcie skonfrontować się z samą sobą i historią swojej rodziny. Co tak naprawdę wydarzyło się w jej rodzinnym domu? Kto był prawdziwą ofiarą tragedii, która na zawsze odmieniła życie kobiety?
Prawda przychodzi nieproszona Magdaleny Majcher to lektura poruszająca i porażająca. Autorce udaje się czytelników zaskoczyć, równocześnie jednak fabuła pozostaje w granicach prawdopodobieństwa. Świetnie sportretowana została główna bohaterka powieści, uwagę zwraca zresztą solidny research i wiarygodne ukazanie mechanizmów rządzących naszą pamięcią, psychiką i emocjami. Ukazany w powieści mechanizm wyparcia nie ogranicza się do parafrazy definicji z Wikipedii, a psychoterapia – do paru gładkich zdań. Dzięki temu Prawda przychodzi nieproszona to solidnie, sprawnie napisana, intrygująca powieść, po którą warto sięgnąć.
Wkrótce w naszym serwisie znajdziecie recenzję powieści oraz rozmowę z autorką. Dziś możecie przeczytać premierowy fragment książki:
Rozdział 1
Magdalena rozejrzała się wokół nerwowo. Zatrzymała wzrok na twarzy siedzącej w następnym rzędzie młodej matki, która próbowała uspokoić płaczące niemowlę. Mąż tamtej sykał z niezadowoleniem i co chwila upominał żonę, żeby w końcu, na litość boską, uciszyła dziecko. Połowica patrzyła na niego ze zrezygnowaniem i tylko wzruszała ramionami.
Pozostali pasażerowie wydawali się opanowani. Magdalena zazdrościła im tej samokontroli. Ją nawet najprostsze codzienne czynności, jak droga do pracy czy zakupy w osiedlowym sklepie, wprawiały w przerażenie, a co dopiero mówić o locie samolotem. Wiele mogło się przecież wydarzyć. Michał podchodził do sprawy racjonalnie. Tłumaczył żonie, że tak naprawdę więcej osób ginie w wypadkach samochodowych niż w katastrofach lotniczych, ale o tych drugich jest po prostu głośniej w mediach. Jego wywody nie przyniosły jednak oczekiwanego rezultatu. Strach był głęboko zakorzeniony w podświadomości Magdaleny. Żadnego innego uczucia nie znała tak dobrze jak lęku. Towarzyszył jej niezmiennie od lat. Byli niczym starzy dobrzy znajomi. Przyzwyczaiła się do jego obecności i przypuszczała, że dziwnie by się czuła, gdyby pewnego dnia po przebudzeniu odkryła, że zniknął.
Czego się bała? Łatwiej byłoby odpowiedzieć na pytanie, co nie wzbudza w niej lęku. Ot, paradoks. Obawiała się utraty kontroli nad własnym życiem, chociaż nawet nie potrafiła jej sprawować. Bała się, że postrada zmysły, co w gruncie rzeczy już chyba dawno nastąpiło. Wolała się więc nad tym nie zastanawiać, tylko skupić na tu i teraz, na tym, aby przetrwać. Aby kolejny atak po prostu minął i mogła znów, choć przez chwilę, mieć święty spokój. Magdalena przeszła tak wiele, że zdążyła się już przekonać, iż w życiu nie ma nic ważniejszego niż właśnie święty spokój.
Pragnęła żyć jak inni. To dlatego zgodziła się na ten wyjazd i wiele innych rzeczy, które w gruncie rzeczy chciała robić, ale się ich bała.
Zacisnęła mocno powieki, kiedy na własnej skórze poczuła prędkość, z jaką samolot rozpędzał się na pasie startowym. To tylko dwie i pół godziny. Wytrzymasz – przekonywała samą siebie w myślach. Wiedziała, że ma przed sobą wspaniały weekend z mężem. Nie chciała rozczarować ani siebie, ani jego. Michał miał do niej tyle cierpliwości. Sama się dziwiła, jak to możliwe, że taki mężczyzna jak on – przystojny, inteligentny, wykształcony i, co chyba najważniejsze, dobry – wytrzymuje z taką wariatką jak ona.
Poczuła na dłoni jego dotyk. Najpierw delikatny, po chwili bardziej zdecydowany. Skupiła się na tych ciasno splecionych ze sobą palcach, aby odgonić kolejny atak. Stosowała się do rad poprzedniego lekarza rodzinnego, który wprawdzie odmówił jej przepisania xanaxu – co zresztą stanowiło powód zmiany przychodni – ale wcześniej zalecił jej ćwiczenia oddechowe. Nie zawsze, ale czasem pomagało. Wciągnęła powietrze głęboko do płuc na kilka sekund. Następnie zaczęła je wypuszczać, koncentrując się na oddychaniu.
– Już jesteśmy w powietrzu – dotarł do niej kojący, głęboki głos Michała.
– Uhm.
Magdalena powoli otworzyła oczy. Czuła dumę na myśl o tym, że tym razem udało jej się powstrzymać atak. Wielkie małe zwycięstwo. Odszukała wzrokiem spojrzenie męża, aby mocno zakotwiczyć w rzeczywistości, a nawet zmusiła się do tego, aby nieśmiało się uśmiechnąć.
– Latanie byłoby o wiele przyjemniejsze bez konieczności startowania i lądowania – powiedziała, czując, że powinna jakoś usprawiedliwić ten strach, który znów wziął nad nią górę. Było jej głupio, bo wiedziała, że Michał jest ostatnią osobą, przed którą musi się tłumaczyć.
On rozumiał. Nie wiedział wszystkiego, bo nawet jego Magdalena nie dopuściła do tych najgłębiej skrywanych tajemnic, ale i tak rozumiał.
– Spokojnie, nie ty jedna boisz się latać – powiedział łagodnym tonem.
Atmosfera na pokładzie uległa zmianie. Zgasła kontrolka nakazująca zapięcie pasów bezpieczeństwa, a załoga zaczęła proponować przekąski i napoje. Michał odpiął pas i wstał, aby sięgnąć po bagaż podręczny, ale Magdalena ani drgnęła. Rozumieli się bez słów. Wyciągnął z plecaka książkę i podał ją żonie. Uśmiechnęła się w podziękowaniu i otworzyła powieść na sto siedemdziesiątej czwartej stronie. Nigdy nie używała zakładek. Pamiętała, gdzie skończyła. Babcia zawsze chwaliła ją, że pamięć ma świetną, chociaż ona sama nie mogła się z tym zgodzić. Wiele można powiedzieć o człowieku, który nie może sobie przypomnieć najważniejszych w jego życiu, definiujących go wydarzeń, ale na pewno nie to, że ma świetną pamięć.
Eva García Sáenz de Urturi była jej najnowszym odkryciem. Przeczytała już w oryginale całego Zafóna, Mendozę, Cabrégo, Péreza-Revertego, a ostatnio sięgnęła po książki tej baskijskiej pisarki i przepadła. Wprawdzie słyszała, że otwierający trylogię tom El silencio de la ciudad blanca został przetłumaczony na polski i lada chwila będzie wydany, ale Magdalena nie chciała czekać. Pochłaniała już trzecią część, Los señores del tiempo, i czuła smutek na myśl, że wkrótce będzie musiała pożegnać się z charakternym Krakenem i spółką. Zresztą czytała w oryginale nie tylko dlatego, że nie zamierzała czekać na polskie wydanie. Zafóna przecież dawno przetłumaczono, a w jej domowej biblioteczce były tylko wersje hispanojęzyczne. Łączyła przyjemne z pożytecznym – zmuszała swój mózg, aby myślał po hiszpańsku, by w pracy być jeszcze lepszą. Najlepszą. Jej stan psychiczny był tajemnicą poliszynela, doskonale więc zdawała sobie sprawę z tego, że musi dawać z siebie wszystko, aby nie patrzono na nią przez pryzmat jej problemów. Poza tym po prostu uwielbiała mówić, myśleć i czytać po hiszpańsku. Ta fascynacja trwała nieprzerwanie od lat.
Doskonale pamiętała ten moment, kiedy po raz pierwszy zetknęła się z tym językiem. Babcia słuchała właśnie starych nagrań Julia Iglesiasa. I choć Magdalena od wczesnego dzieciństwa była fanką zdecydowanie mocniejszych brzmień, zamarła, kiedy wyśpiewane po hiszpańsku słowa trafiły prosto do najczulszych miejsc jej duszy. Nie rozumiała, o czym jest piosenka, ale postanowiła perfekcyjnie nauczyć się tego języka. Języka, przy którym nauczany w szkole angielski wydawał się taki nieprzyjazny, zwodniczy. Nigdy nie potrafiła zapamiętać wymowy poszczególnych wyrazów. Angielski nie rządził się żadnymi prawami, a Magdalena nade wszystko potrzebowała stałości. Znalazła ją w hiszpańskim. W zasadzie wystarczyło się nauczyć wymowy podwójnego l, przedniojęzykowo-zębowych z i c oraz charakterystycznych j i v, aby już poprawnie artykułować większość wyrazów. Oczywiście z czasem przekonała się, że istnieją pewne wyjątki, a w różnych regionach spotykane są rozmaite akcenty, ale to nie zmniejszyło jej zapału. Wręcz przeciwnie.
Babci nie podobało się, że wnuczka wykazuje tak niezdrowe zainteresowanie nauką języka, który, jak twierdziła, do niczego jej się w życiu nie przyda.
– Po co ci ten hiszpański? Ucz się angielskiego, mówią, że teraz to obowiązek znać ten język. Ze znajomością angielskiego na pewno znajdziesz dobrą pracę – powtarzała Zofia, posyłając wnuczce karcące spojrzenia.
Magdalena już myślała, że to koniec marzeń o hiszpańskim, bo przecież mogła zgłębiać ten język tylko na prywatnych lekcjach, a to, jak wiadomo, kosztowało. Niespodziewanie z pomocą przyszedł jej jednak dziadek. Niespodziewanie chyba nawet dla samego siebie, bo kiedy sprzeciwił się żonie, miał minę, jakby nie mógł uwierzyć w to, co robi.
– Teraz wszyscy uczą się angielskiego i kończą studia. Pomyśl, co będzie, jak to pokolenie wejdzie na rynek pracy – zwrócił się do żony, która potrzebowała dłuższej chwili, aby zrozumieć, że mąż właśnie próbuje przedstawić jej swoje zdanie. Został przecież pozbawiony tej możliwości dawno temu, kiedy zdecydowała się przyjąć go z powrotem. Postawiła mu warunek. A właściwie dwa. Miał nie pić i słuchać się żony.
– Co sugerujesz? – zapytała Zofia, a jej oczy zamieniły się w wąskie szparki.
– Myślę, że Madzia powinna się uczyć tego hiszpańskiego, jak tak chce. Skoro tak bardzo ją to interesuje… – Edward podrapał się z zakłopotaniem po głowie. – Z angielskiego oczywiście nie może zrezygnować, bo jest obowiązkowy, ale dodatkowy język będzie jej atutem, kiedy już skończy szkołę i zacznie rozglądać się za pracą.
Koniec końców babcia przyznała dziadkowi rację. Edward trzy razy w tygodniu prowadzał więc wnuczkę na prywatne lekcje, które zresztą finansował ze swoich zaskórniaków. Potem zawsze prosił, aby nauczyła go podstaw, ale nauka szła mu dość opornie. Powtarzał, że to już nie te lata na zgłębianie wiedzy.
– Rozum jest najbardziej chłonny, kiedy człowiek jest młody. Wykorzystaj ten potencjał! – zachęcał wnuczkę.
Posłuchała jego rad i wykorzystała. Wybór studiów był właściwie oczywisty. Po raz pierwszy wyjechała do Hiszpanii na drugim roku iberystyki. Kraj, ludzie, kultura, pogoda – wszystko było dokładnie takie, jak sobie wyobrażała. Aż żal jej było wracać do Polski, gdzie ludzie mijają się obojętnie na ulicy, nie pozwalając sobie na zwykły uśmiech czy serdeczność. Przez kilka miesięcy pobytu na Półwyspie Iberyjskim ani razu nie usłyszała buenos dias. Wszyscy pozdrawiali się krótkim hola, a formy usted i ustedes wydawały się archaiczne. Hiszpanie nigdy się nie spieszyli, bo przecież zawsze jest mañana. Lubiła hiszpańską mentalność, dlatego z tak ogromną przyjemnością wracała na półwysep, nawet jeśli oznaczało to konieczność zmierzenia się ze swoimi lękami i wejścia na pokład samolotu.
– Co czytasz? – z zamyślenia wyrwał ją głos Michała.
Magdalena zamknęła książkę, w myślach odnotowując numer strony, na której skończyła.
– Ostatni, niestety, tom Trylogii białego miasta.
– Dobre? – Michał zatrzymał wzrok na okładce trzymanej przez żonę powieści.
Nazwisko pisarki nic mu nie mówiło, ale literatura iberyjska nigdy nie była jego mocną stroną.
– Świetne! Po lekturze pierwszego tomu obawiałam się, czy autorce uda się utrzymać poziom, ale widzę już, że niepotrzebnie.
– To kryminał? – domyślił się Michał.
– Hm. – Magdalena zmarszczyła nos. – Według mnie to po prostu dobra literatura. Trudno ją zaklasyfikować do jednego gatunku. Śledztwa w sprawie morderstw są tłem dla uniwersalnej opowieści o dobru i złu. No, i można się z tych książek sporo dowiedzieć o historii i kulturze Kraju Basków.
W Bilbao byli z Michałem przed rokiem, ale zdecydowanie ciągnęło ich na północny wschód i północ Hiszpanii. Ich, bo Magdalena zaraziła męża swoją pasją. Wprawdzie w jego przypadku nie była to miłość na zabój, ale z każdą wizytą na półwyspie czuł, że coraz lepiej rozumie, co sprawiło, że żona upodobała sobie ten kraj.
– Zaraz będziemy lądować – mruknął Michał, co sprowadziło Magdalenę, nomen omen, na ziemię.
Rzeczywiście, jakby na potwierdzenie jego słów, poczuła, jak zatykają jej się uszy, a po chwili w głośnikach rozległ się głos pilota, który informował, że właśnie rozpoczęli proces schodzenia z wysokości.
Niemowlę, które przed godziną w końcu udało się uśpić zdenerwowanej matce, znów zapłakało i wszystko zaczęło się od nowa. Karcące spojrzenia mężczyzny, jęki niezadowolenia i coraz bardziej podniesiony głos kobiety. Magdalena miała ochotę odwrócić się i powiedzieć jej, że ojciec jest takim samym rodzicem jak matka, więc skoro tak bardzo nie pasuje mu, że maluch płacze, może go przejąć od żony i spróbować uspokoić. Nie zrobiła tego jednak. Z zasady nie lubiła wtrącać się w cudze sprawy. Poza tym uważała, że jest ostatnią osobą, która powinna edukować innych w kwestii rodzicielstwa. Raz, że sama nie była matką, a dwa… Nie. Nie zamierzała myśleć o swoich rodzicach właśnie wtedy, kiedy znajdowała się ponad sześć tysięcy metrów nad ziemią. Prawdę mówiąc, nie zamierzała myśleć o nich w ogóle, ale temat jakby sam do niej powracał. I to odwieczne pytanie: co się wtedy właściwie stało. Bardzo chciała poznać odpowiedź na to pytanie, ale jednocześnie nie chciała jej poznawać. Sama nie wiedziała już, które z tych wzajemnie wykluczających się pragnień jest silniejsze. Zostawiła je tam, gdzie było ich miejsce: w przeszłości.
Barcelonę upodobała sobie najbardziej. W ogóle całą Katalonię: piękną, niezależną, ale przez lata zaniedbywaną, karaną za swoje aspiracje. Katalonia była dla Magdaleny miejscem szczególnym, bo właśnie tu, w jej stolicy po raz pierwszy zetknęła się z tym, co wcześniej tylko wyobrażała sobie jako symbole Hiszpanii. La Rambla, Sagrada Família, Montjuïc, Casa Milà, Casa Batlló. Jak cudownie było wreszcie na własne oczy zobaczyć wszystko to, o czym przez wiele lat czytała z fascynacją i pewnym niedowierzaniem. Takie cuda naprawdę istnieją! I nawet nie przeszkadzało jej to, że w sąsiedztwie metropolii znajdowało się morze, którego tak nienawidziła, jak zresztą wody w ogóle. Basen, jezioro, morze, ocean, wanna – nieważne. Każdy zbiornik wodny wzbudzał w niej lęk, którego nie potrafiła wytłumaczyć w racjonalny sposób. Płynąca woda budziła w niej jedynie uczucie dyskomfortu, więc mogła znieść na przykład spacer wzdłuż strumyka, ale wolała tego unikać. Po co ryzykować bliski kontakt z wodą? Michał czasem śmiał się, że Magdalena jest idealną żoną, bo w przeciwieństwie do większości kobiet nie okupuje łazienki godzinami, tylko szybko wskakuje pod prysznic. Ona uważała jednak, że nie ma w tym absolutnie nic zabawnego. Woda po prostu budziła w niej najgłębiej skrywane lęki. Zaakceptowała to, jak wiele innych niedogodności wynikających z bojaźliwości – bo w ten sposób często tłumaczyła jej zachowanie babcia Zofia. Nie próbowała dociekać, dlaczego tak jest. Jedni boją się pająków, inni wody.
Samolot wylądował bez większych problemów. Magdalena z ulgą odnotowała, że zderzenie z ziemią było łagodne. Dopiero teraz spojrzała za okno. Zazdrościła ludziom, którzy proszą o miejsca przy oknie, że nie podzielają jej lęków. Ona zdecydowanie wolała siedzieć przy przejściu, ale, jak na złość, zazwyczaj dostawali miejsca z widokiem.
Panowała ciemność, chociaż zegarek wskazywał już siódmą trzydzieści. Kiedy pierwszy raz była w Barcelonie, zdziwiła się, jak późno wschodzi tam słońce. We wrześniu jasno robiło się dopiero chwilę przed ósmą.
Większość pasażerów stała już w przejściu, choć drzwi nie zostały jeszcze otwarte. Oni z Michałem nigdzie się jednak nie spieszyli, zazwyczaj opuszczali pokład samolotu jako ostatni. Po co się przepychać, skoro potem i tak wszyscy razem czekają na bagaż? Chociaż z drugiej strony Magdalena była w stanie zrozumieć tych, którzy przylatywali na półwysep po raz pierwszy. Ona kiedyś też nie mogła się doczekać, aż postawi stopę na hiszpańskiej ziemi.
W końcu samolot opustoszał. Magdalena i Michał chwycili za bagaż podręczny i wysiedli. Słońce akurat wschodziło nad barcelońskim lotniskiem.
* * *
Magdalena odczuwała już pierwsze konsekwencje całego dnia spędzonego na spacerowaniu skąpanymi w słońcu uliczkami. Ramiona piekły, a skóra na nosie szczypała, protestując przeciwko nagłej zmianie klimatu. Zamienili z Michałem deszczowy i dość chłodny wrzesień na mocne barcelońskie słońce, które świeciło przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku, z pominięciem tych kilku, które Magdalena nazywała wypadkiem przy pracy.
Często wyjeżdżali do Hiszpanii właśnie jesienią, aby odpocząć od kapryśnej polskiej aury. Latem raczej zaszywali się początkowo w dwupokojowym mieszkaniu, a teraz w domu na nowo wybudowanym przez dewelopera osiedlu, do którego przed kilkoma miesiącami wyprowadzili się z blokowiska. W tym akurat się zgadzali – nie znosili upałów, nawet tych polskich, a co dopiero hiszpańskich. Michał co prawda co jakiś czas nieśmiało sugerował, że marzą mu się tygodniowe wakacje w hotelu z basenem, ale Magdalena nie była w stanie zrobić tego nawet dla niego. Basen był nie do przyjęcia, niezależnie od okoliczności.
Dzień kończyli w jednej z urokliwych knajpek przy La Rambli. Panował już półmrok, a wąskimi uliczkami przemykały liczne skutery i mniej liczne samochody. La Rambla miała dla nich szczególne znaczenie, bo właśnie tam Michał oświadczył się Magdalenie. Kompletnie się tego nie spodziewała. Byli ze sobą dopiero od ośmiu miesięcy, nie przypuszczała, że Michał tak szybko poprosi ją o rękę. Nie zdążyła się zastanowić, po prostu powiedziała „tak”. Nie żałowała, ale czasem zadawała sobie pytanie, czy to wszystko nie podziało się za szybko. Na samo słowo „rodzina” w jej głowie rozbrzmiewał sygnał alarmowy. Po tych zaręczynach zresztą mocno się od niego oddaliła. Zbliżenie wydawało jej się zagrożeniem. Taki zresztą był klimat ich związku – kiedy on był zbyt blisko, dystansowała się. Michałowi dużo czasu zajęło zaakceptowanie wycofywania się Magdaleny. Wielokrotnie miał ochotę tupnąć nogą, powiedzieć jej, że nie godzi się na takie traktowanie, ale w głębi duszy był tradycjonalistą zabiegającym o kobietę. Magdalena wpasowywała się więc w jego schemat, nawet jeśli działo się to tylko na nieracjonalnym poziomie. Ale ostatnio coś się zmieniło. Przestało mu wystarczać to, co jest, a ona bała się, dokąd ich to może zaprowadzić.
Nieważne. Odsunęła od siebie wszystkie złe myśli. Tak. La Rambla była ich miejscem. Tam na dobrą sprawę zaczęła się ich wspólna droga, bo wcześniej to była tylko gra w podchody. Pierścionek na serdecznym palcu stał się obietnicą, a najpopularniejsza barcelońska ulica – wspomnieniem początku miłości. Pamiętała, jak wielki szok przeżyła w sierpniu dwa tysiące siedemnastego roku, kiedy w programie informacyjnym usłyszała, że ich La Rambla padła ofiarą zamachowców.
– Masz już dość na dzisiaj? – zapytał Michał, uważnie przypatrując się twarzy żony.
Była piękna, ale w taki niecodzienny sposób. To nie była uroda, z którą zdobyłaby tytuł miss świata. Magdalena nie odpowiadała ogólnie przyjętym kanonom piękna, miała niewielką szparę między jedynkami i mocno zadarty nos, a cała jej uroda składała się z kontrastów. Jasna cera, czarne włosy, niebieskie oczy, gęste, ciemne brwi i rzęsy. Kiedy Michał zobaczył ją po raz pierwszy, nie mógł się nadziwić, jak doskonale te wszystkie skrajności komponują się i tworzą twarz, której nie sposób zapomnieć. Jeśli wierzyć Zofii, Magdalena była wierną kopią Izabeli, swojej tragicznie zmarłej matki. Michał nie miał okazji jej poznać, bo umarła, kiedy Magdalena była małą dziewczynką. Musiał więc zawierzyć słowom babci swojej ukochanej, z którą de facto również nie miał zbyt wiele wspólnego, bo żona rzadko jeździła do rodzinnej miejscowości. Nie rozumiał tego – przy każdej okazji podkreślała, jak wiele zawdzięcza dziadkom, a odwiedzała ich sporadycznie. Przyzwyczaił się jednak do tego, że Magdalena jest jedną wielką sprzecznością, i przestał zadawać pytania. A może właśnie powinien? Przecież chodziło też o jego życie!
– Oj, tak. Chyba przesadziliśmy. Przeszliśmy z dwanaście kilometrów! To co, po kolacji wracamy do hotelu?
Skinął głową. On także był już zmęczony i marzył o tym, żeby znaleźć się w pokoju.
– Tak ci się przypatruję…
– I? – Spojrzała na niego niepewnie, nie rozumiejąc, do czego zmierza.
– Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem o twojej mamie.
Magdalena zamarła. Mogła się spodziewać wszystkiego, ale nie tego, że nagle wypłynie temat Izabeli.
– O mojej mamie?
– Twoja babcia zawsze podkreśla, że jesteś do niej taka podobna. Była mniej więcej w twoim wieku, kiedy zmarła, prawda? – wyrzucił z siebie szybko Michał.
Tak niewiele wiedział o przeszłości Magdaleny. Rozumiał, że te wspomnienia są dla niej szczególnie bolesne, ale na litość boską, była jego żoną! Coraz częściej miał wrażenie, że przyczyny niechęci Magdaleny do posiadania dzieci są związane z jej przeszłością, z historią rodziny. W porządku, to zrozumiałe, nie miała trwałego wzorca – jej mama umarła tak wcześnie, że Magdalena praktycznie jej nie pamiętała – ale przecież wiele kobiet wychowuje się bez matki, a mimo to rodzą dzieci i prowadzą normalne życie! Zawsze chciał być ojcem, a związał się z kobietą, która nawet nie chce słyszeć o tym, że miałaby zajść w ciążę. Czy to nie dziwne?
– Tak. Wiesz, sama niewiele pamiętam, ale na zdjęciach widać, że rzeczywiście jesteśmy do siebie podobne.
– Twoja babcia twierdzi, że wręcz identyczne.
Magdalena poczuła przeszywający jej ciało dreszcz. Dlaczego tak dziwnie reagowała na sugestię, że wygląda tak samo jak matka? Bała się, że skończy jak ona?
– Każdy jest do kogoś podobny – stwierdziła, zmuszając się do wzruszenia ramionami.
Nie lubiła rozmów o przeszłości. Po co grzebać w czymś, czego nie można zmienić? Wolała rozprawiać o tym, co jest tu i teraz – literaturze, kinie, pięknej Barcelonie, nawet o pracy. Byle nie o jej domu rodzinnym.
– Twoi dziadkowie są już wiekowi. Może powinniśmy ich odwiedzić w najbliższym czasie? zasugerował Michał, obserwując reakcję żony.
– Z Bielska do Wąsewa jest kawał drogi.
Nie kupował tego tłumaczenia. Latali po całej Europie, a nie mogli pokonać czterystapięćdziesięciokilometrowej drogi na Mazowsze? Odpuścił jednak. Jak zawsze. Przyzwyczaił się do tego, że Magdalenę owiewa aura tajemniczości. A może właśnie dlatego jego żona wciąż tak bardzo go pociągała? Byli małżeństwem od pięciu lat, a ona nadal była dla niego nie do końca odkrytą kartą.
Zanim się poznali, Magdalena często się przeprowadzała. Nie przywiązywała się do miejsc ani ludzi. Jakby ciągle uciekała. Dopiero w Bielsku-
-Białej osiadła na stałe. Michał dziękował losowi, że pchnął jego wtedy jeszcze przyszłą żonę na południe, ale nie mógł zrozumieć, jak to się w ogóle stało, że z małej miejscowości w województwie mazowieckim Magdalena przez Lublin, Kielce, Radom i Katowice trafiła w końcu do Bielska. Tłumaczyła, że po prostu z każdą przeprowadzką wiązała się zmiana pracy, ale Michał, który urodził się i wychował w mieście, gdzie żył do teraz, nie potrafił tego objąć rozumem. Nie mieściło mu się w głowie, że samotna kobieta borykająca się z silnymi atakami paniki mogła się tak przemieszczać po kraju, z dnia na dzień zostawiając za sobą całe dotychczasowe życie. Magdalena była przecież taka krucha!
– Smakuje ci? – Magdalena wskazała na paellę z owocami morza, którą Michał już kończył.
Tęsknym wzrokiem spojrzał na talerz.
– Przepyszna. Najchętniej zamówiłbym drugą porcję, ale rozsądek podpowiada co innego – roześmiał się, klepiąc delikatnie po brzuchu.
Nie był otyły. Prawdę mówiąc, tych kilka dodatkowych kilogramów, które osadziły się w okolicach brzucha, nie odebrało mu nic z atrakcyjności. Od dwóch lat obiecywał sobie, że od nowego tygodnia zacznie biegać, ale na razie na samych obietnicach się kończyło.
– Ja też już skończyłam. Możemy poprosić o rachunek i wracać?
Do hotelu dotarli metrem. Podczas pierwszej wizyty w Katalonii nosili się z zamiarem wypożyczenia samochodu, ale szybko przekonali się, że nie ma to najmniejszego sensu. Barcelona jest doskonale skomunikowana, a znalezienie miejsca parkingowego w centrum graniczy z cudem. Teraz nawet nie pomyśleli o aucie. Od razu po opuszczeniu lotniska udali się tunelem naziemnym na stację metra, przy której znajdował się niewielki bar. To tam zawsze zaczynali smakować Barcelonę – od porządnego śniadania.
Michał zamówił do pokoju butelkę wina. Magdalena wprawdzie tego wieczoru nie miała ochoty na żadne trunki, ale zgodziła się towarzyszyć mężowi. Siedzieli na balkonie, w milczeniu kontemplując nocny krajobraz. Jeśli oprócz Nowego Jorku istnieje inne miasto, które nigdy nie śpi, z pewnością jest nim Barcelona. Hotel, w którym się zatrzymali, znajdował się w pobliżu pubu, z którego dobiegały odgłosy dobrej zabawy. Na ulicy ludzie krzyczeli, śmiali się głośno, i nie było w tym absolutnie nic dziwnego. Z racji wykonywanego zawodu Magdalena miała do czynienia z przedstawicielami różnych narodowości i przekonała się, że żaden naród nie jest tak hałaśliwy jak Hiszpanie. Doskonale odnajdywała się w tym chaosie. Przecież sama od dawna właśnie tym była.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę o ich wspólnej znajomej, która nagle poczuła w sobie zew przygody, zostawiła osłupiałego męża i uciekła z kochankiem do Kalisza, podczas gdy odgłosy nocnej zabawy niosły się echem po mieście.
– Ale dlaczego akurat do Kalisza? Rozumiałbym nad morze, w góry albo do Barcelony. – Michał puścił do niej oko. – Ale do Kalisza?
– Podobno on stamtąd pochodzi, a miłość jest ślepa. – Magdalena wzruszyła ramionami. – To co, idziemy spać? Prawdę mówiąc, jestem bardzo zmęczona.
– Jasne. – Michał wstał z krzesła i otworzył przed żoną drzwi balkonowe.
Położył się obok niej. Wtulił twarz w jej włosy. Nie podobało mu się to, że żona, mimo iż wielokrotnie rezygnowała z papierosów, konsekwentnie wracała do palenia. Nie lubił, kiedy pachniała tytoniem. Sam nigdy nie miał żadnych nałogów, dlatego trudno mu było pojąć, jak można na własne życzenie psuć sobie zdrowie. Tym razem jednak zignorował ten zapach. Kiedy była tak blisko, senność odpływała, a w jej miejsce pojawiało się pożądanie. Położył dłoń na biodrze żony i zaczął obsypywać jej ramię pocałunkami.
– Zabrałeś prezerwatywy? – Magdalena zareagowała błyskawicznie.
Michał westchnął z rezygnacją.
– Nie. Nie możemy spróbować bez?
– Wiesz, że to nie wchodzi w grę. Musimy uważać. – Odsunęła się od niego na bezpieczną odległość.
Michał opadł ze złością na poduszkę. Zacisnął pięści. W jednej sekundzie uleciała z niego cała ochota na seks.
Miał trzydzieści dwa lata i od pięciu był żonaty. Czy to takie dziwne, że chciał zostać ojcem?
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Prawda przychodzi nieproszona. Osiedle Pogodne. Nową powieść Magdaleny Majcher kupicie w popularnych księgarniach internetowych: