Historia ludzkiego życia nigdy nie zaczyna się na początku. Czego oni was uczą w tej szkole?
Tak mówi 104-letnia Ona Vitkus 11-letniemu zbzikowanemu na punkcie rekordów Guinnessa chłopcu, którego przysłano, by pomagał jej w każdy sobotni poranek. Podczas gdy on napełnia karmniki dla ptaków i sprząta w ogrodowej szopie, Ona opowiada mu o swoim długim życiu. Wkrótce zaczyna wyjawiać mu sekrety, które ukrywała przez dziesięciolecia.
Pewnej soboty chłopiec przestaje się pojawiać. Ona zaczyna myśleć, że wcale nie jest taki wyjątkowy, ale wtedy na jej progu pojawia się jego ojciec. Quinn Porter, gitarzysta wiecznie nieobecny w życiu rodziny, zdeterminowany jest, by dokończyć szlachetny czyn syna. Matka dziecka nie pozostaje daleko w tyle. Ona natomiast odkryje, że świat może nas zaskoczyć niezależnie od wieku i że czasem współdzielenie straty jest jedynym sposobem na to, by na powrót odnaleźć samego siebie.
Chłopiec jeden na milion to wielowarstwowa powieść o złamanych sercach, których na pozór nie da się naprawić, a które znów zaczynają bić szybciej dzięki zdumiewającej sile ludzkiego poświęcenia. Do lektury powieści Moniki Wood zaprasza Wydawnictwo Papierowy Księżyc, a dziś w naszym serwisie prezentujemy premierowe fragmenty tej książki:
Rozdział 1
Czekała na niego – albo na kogoś innego – chociaż nie uprzedził jej telefonicznie.
– Gdzie jest chłopiec? – zapytała z ganku.
– Nie dał rady przyjść – powiedział. – To pani jest panią Vitkus?
Przyszedł napełnić jej karmnik dla ptaków, wynieść śmieci i poświęcić godzinę, żeby zadbać o jej dom. Chociaż tyle mógł zrobić.
Spojrzała na niego z irytacją. Jej twarz była pomarszczona jak skórka zwiędniętego jabłka, zupełnie pozbawiona koloru, jeśli nie liczyć niepokojąco wyrazistych oczu.
– Moje ptaki zgłodniały – powiedziała. – Nie daję sobie rady z wchodzeniem na drabinę.
Jej głos brzmiał jak potłuczone szkło.
– Pani Ona Vitkus? Aleja Sibley 42? – Jeszcze raz sprawdził adres. Żeby tu dotrzeć, musiał przejechać całe miasto dwoma autobusami. Zielony domek przycupnął między drzewami na końcu ślepej uliczki, dwie przecznice od supermarketu Lowe’s i kilka kroków od szlaku turystycznego. Stojąc na podjeździe, Quinn w równym stopniu słyszał świergot ptaków jak odgłosy samochodów z drogi.
– Panna – powiedziała wyniośle. Wyłapał w jej głosie delikatny ślad jakiegoś obcego akcentu. Chłopiec o tym nie wspominał. Pewnie trafiła tu z falą imigrantów przez Ellis Island. – Tydzień temu też nie przyszedł – stwierdziła. – Ci dzisiejsi chłopcy nie potrafią doprowadzić nic do końca.
– Nic na to nie poradzę – odpowiedział Quinn z nagłą ostrożnością. Przyjechał tu, spodziewając się uroczej staruszki o rumianych policzkach. Tymczasem cały dom przypominał norę wiedźmy, z ponurymi rabatami kwiatowymi, ostro zakończonymi lukarnami i dachówką w kolorze strzechy.
– Zdawało mi się, że mieli uczyć tych chłopców posłuszeństwa. Mieli być gotowi, uprzejmi i posłuszni… uprzejmi, posłuszni i… – Postukała się delikatnie w czoło.
– I szlachetni – podsunął Quinn.
Chłopca już nie było, odszedł. Ale Quinn nie był w stanie powiedzieć tego na głos.
– Szlachetni i pełni szacunku – powiedziała kobieta. – To właśnie obiecują. Przysięgają. Myślałam, że ten tu był wyjątkiem. – Znowu słabe echo akcentu: coś szorstkiego w spółgłoskach, ale nic, co mogłoby wychwycić ucho przeciętnego człowieka.
– Jestem jego ojcem – powiedział Quinn.
– Domyśliłam się. – Skuliła się w swojej pikowanej kurtce. Nosiła też czapkę z pomponami, choć był koniec maja, trzynaście stopni i słońce stało wysoko na niebie. – Zachorował?
– Nie – odpowiedział Quinn. – Gdzie jest ziarno dla ptaków?
Staruszka zadrżała. Jej nogi w pończochach wyglądały jak trzonki od grabi wciśnięte w małe czarne buty.
– Za szopą – powiedziała. – Obok drzwi, chyba że chłopak je przestawił. Ma czasem takie pomysły. Tam jest też drabina. Ale jesteś wysoki. Może nie będziesz jej potrzebował. – Zmierzyła go wzrokiem, jakby planowała zabrać mu ubrania.
– Gdybym powiesił ten karmnik niżej – zaczął – mogłaby pani sama go sobie napełniać.
Staruszka wbiła pięści w biodra.
– Czuję się tym urażona – odpowiedziała. Nagle jej głos się zmienił, jakby miała się zaraz rozpłakać. Ta nieoczekiwana zmiana sprawiła, że Quinn wziął się do działania.
– Zajmę się tym – stwierdził.
– Będę w środku. – Pokazała sękatym palcem na drzwi. – Równie dobrze mogę nadzorować twoją pracę przez okno.
Mówiła z zapałem, który zdawał się zadawać kłam jej fizycznej słabości. Po raz pierwszy Quinn zwątpił w słowa Belle, która twierdziła, że Ona Vitkus ma sto cztery lata. Od śmierci chłopca Belle miała problemy z oceną rzeczywistości. Quinn był przerażony jej żalem, tym, jak zmieniło ją jej cierpienie. Chciał jej jakoś pomóc, ale nie miał talentu do żadnych bardziej ludzkich odruchów niż do pokornego wysłuchiwania poleceń w ramach pokuty. I dlatego właśnie skończył tutaj, na rozkaz swojej dwukrotnie już byłej żony, aby doprowadzić do końca dobry uczynek syna.
Szopa miała podwójne drzwi pokryte łuszczącą się farbą. Zawiasy wyglądały, jakby ktoś je ostatnio naoliwił. W środku znalazł drabinę ze złamanym szczeblem. Śmierdziało zwierzęciem – nie psem czy kotem, czymś mniejszym, może myszami. Albo chudymi, wyleniałymi szczurami z wielkimi zębami. Pordzewiałe narzędzia ogrodowe wisiały na przeciwległej ścianie, z ostrzami skierowanymi do zewnątrz. Zastanawiał się, na ile sposobów chłopcu mogła stać się krzywda w czasie tych jego cotygodniowych misji miłosierdzia. Mogło spaść na niego drewno na opał albo mogły go pogryźć szkodniki – ryzyko ukryte za piękną fasadą dobroczynności 23 Drużyny. Ale chłopcu nigdy nie stała się tu krzywda. Sam mówił, że czuł się tu „natchniony”.
Quinn znalazł ziarno dla ptaków w plastikowym wiadrze. Rozpoznał je; kiedyś trzymał w nim szpachlówkę, którą naprawiał ściany garażu Belle, jeszcze przed ich ostatecznym rozstaniem, zanim zmieniła jego salę prób w magazyn farb, rozcieńczalników, środków na chwasty i zapasowych opon. Wewnątrz znalazł wielką miarkę do nabierania ziarna, czerwoną jak wiśnia i błyszczącą, wesołą niczym jakiś rekwizyt w jasełkach.
Na półce obok zauważył dziewięć kolejnych miarek, wszystkie takie same. Chłopiec był zbieraczem. Kolekcjonował rzeczy, dla których nie można było znaleźć uzasadnienia. W przeddzień pogrzebu Belle otworzyła drzwi jego pokoju, pouczając Quinna, że może się rozejrzeć, ale niech niczego nie dotyka. Więc liczył. Ptasie gniazda: 10. Egzemplarze Żółtego psiska: 10. Latarki: 10. Świnki-skarbonki: 10. Podręczniki skautingu: 10. Miał patyczki po lizakach, żołędzie, miniaturowe szpulki, takie, jakie można znaleźć w zestawach do szycia dla pań, wszystko poukładane po dziesięć sztuk. Jeden komputer, dziesięć podkładek pod myszkę. Jedno biurko, dziesięć piórników. To zbieractwo, jak twierdziła Belle, było odpowiedzią chłopca na niedostatek ojcowskiej uwagi, która kapała niczym woda z zepsutego kranu.
– Zastanów się – powiedziała mu kiedyś – dlaczego jedenastoletni dzieciak upierałby się, żeby trzymać zapasowe egzemplarze każdej rzeczy, której potrzebuje?
Bo jest z nim coś nie tak, pomyślał Quinn w odpowiedzi.
Ale tego poważnego dnia obserwowali tylko pokój w milczeniu. Nim Belle wyprowadziła go za drzwi, Quinn złapał dziennik chłopca – notes na spirali, format B6, klasyczna czerń – i wcisnął go do kieszeni kurtki. Zostawił dziewięć innych notesów, wszystkie jeszcze zafoliowane.
Wsypując ziarno do karmnika panny Vitkus, Quinn wyobrażał sobie resztę 23 Drużyny radośnie realizującej swoje dobre uczynki wobec bardziej atrakcyjnych potrzebujących staruszek, takich, które spędzały czas na dzierganiu różowych narzutek. Drużynowy Ted Ledbetter, nauczyciel z gimnazjum i samotny ojciec, podobno zakochany w leśnych wędrówkach, prawdopodobnie wcisnął pannę Vitkus dzieciakowi, który najmniej narzekał. Teraz kobieta stukała w okno, ponaglając Quinna, by wziął się do roboty.
Panna Vitkus rozciągnęła blisko dziesięciometrową linkę między domem a rosnącą nieopodal brzozą i obwiesiła ją całą karmnikami dla ptaków. Ze swoimi prawie stu dziewięćdziesięcioma centymetrami wzrostu Quinn nie potrzebował drabiny, ale chłopiec, który był niski i drobny, z pewnością musiał jej używać. Quinn też był mały w wieku jedenastu lat, dopiero kolejnego lata nagle wystrzelił w górę, wyrastając ze wszystkich ubrań i cierpiąc na bóle kości oraz mięśni. Pewnie chłopiec też byłby wysoki. Wysoki zbieracz. Wysoki kolekcjoner, odliczający tajemnicze przedmioty.
Quinn zaczął od karmników wiszących najbliżej drzewa. Gdy tylko otworzył pierwszy karmnik, zleciały się ptaki, obsiadając drżące na wietrze gałęzie. Sikorki, domyślił się. Przez ostatnie dwa tygodnie dużo się dowiedział z uważnego, kształtnego, staromodnego pisma jego syna. Sądząc po jego dzienniku, chłopiec – przyszły Eagle Scout[1], tajemniczy owoc nieodpowiedzialnych lędźwi Quinna – postawił sobie za cel zdobycie sprawności ornitologa przyznawanej za rozpoznawanie gatunków ptaków.
Panna Vitkus uchyliła okno.
– Biorą cię za chłopca – zawołała do niego, przekrzykując trzepot skrzydeł. – Macie takie same kurtki.
Świeże powietrze tępo i bezlitośnie wypełniało mu płuca. Panna Vitkus obserwowała go, sweter marszczył się na jej zapadniętej klatce piersiowej. Gdy nie odpowiedział, zamknęła okno.Kiedy skończył z karmnikami i skosił trawnik, Quinn wrócił do domu panny Vitkus. Staruszka stała w drzwiach, czekając na niego. Prawie nie miała włosów, tylko pojedyncze białe kłaczki, które skojarzyły mu się z puszkiem dmuchawca.
– Zawsze potem daję mu ciasteczka – powiedziała.
– Nie, dziękuję.
– To część obowiązku.
Wszedł więc do środka bez zdejmowania kurtki. Tak jak zauważyła panna Vitkus, była dokładnie taka, jaką nosił chłopiec: skórzana bomberka z nitami. Quinn wyglądał w niej jak rockandrollowiec, a chłopiec jak surykatka we wnykach. Belle pochowała go w tej kurtce.
Quinn spodziewał się kotów i koronek, ale dom panny Vitkus był przyjemny i przestronny. Kuchenny blat, choć zastawiony gazetami, był lśniąco czysty. Lśniły też krany przy zlewozmywaku. Z zewnątrz dom również musiał kiedyś wyglądać jak inne budynki przy tej ulicy – proste, dobrze urządzone, otoczone starannie przystrzyżonymi trawnikami – ale najwyraźniej teraz nie dawała już rady go utrzymać. Stół był pusty, jeśli nie liczyć dwóch talerzy nie od kompletu, ciasteczek w kształcie zwierzątek, talii kart i brzydkich, tanich okularów do czytania. Krzesła pachniały cytrynową pastą do polerowania. Rozumiał, dlaczego chłopcu mogło podobać się to miejsce.
– Słyszałem, że ma pani sto cztery lata – zaryzykował Quinn, głównie po to, by przerwać ciszę.
– I sto trzydzieści trzy dni do tego. – Rozkładała ciasteczka w kształcie zwierzątek, po jednym na każdy talerz i od nowa, jakby rozdawała karty. Najwyraźniej nie miała zamiaru podać mleka.
– Ja mam czterdzieści dwa lata – powiedział. – To osiemdziesiąt cztery, jeśli przeliczyć na branżę muzyczną.
– Wyglądasz starzej. – Jej zielonkawe oczy zabłysły, gdy na niego spojrzała.Chłopiec napisał swoim starannym pismem i bezbłędną ortografią: Panna Vitkus jest NIEZWYKLE inspirująca z jej magicznymi mocami i NIESAMOWITYMI doświadczeniami życiowymi! Dziennik miał dwadzieścia dziewięć stron i stanowił kronikę różnych spisów i list, przerywaną krótkimi, podekscytowanymi komentarzami na temat świata panny Vitkus, nowej przyjaciółki chłopca.
– Masz kogoś do pomocy? – spytał. – Oprócz skautów.
– Korzystam z jedzenia na dowóz – odpowiedziała. – Muszę potem rozdzielać dania i gotować je jeszcze raz, ale przynajmniej nie muszę stać w kolejkach. – Podniosła ciasteczko w kształcie dinozaura. – Zdaniem mojej firmy dostarczającej posiłki to jest deser. – Ponownie na niego spojrzała.
– Chłopiec powiedział, że jesteś sławny. To prawda?
Zaśmiał się.
– Chciałbym.
– Jaki rodzaj muzyki grasz?
– Wszystko oprócz jazzu. Z jazzem musisz się urodzić.
– Elvisa?
– Jasne.
– Country?
– Jeśli ktoś mnie ładnie poprosi.
– Zawsze lubiłam Gene’a Autry’ego. Perry Como?
– Perry Como, Gene Autry, Led Zeppelin albo melodyjka z reklamy kociej karmy. Wszystko, tak długo, jak długo mi za to płacą.
– Nigdy nie słyszałam o Led Zeppelin, ale widziałam dość reklam kociej karmy. – Zamrugała kilka razy. – Czyli człowiek wielu talentów.
– Rzemieślnik – poprawił. – Dzięki temu można nie wypaść z branży.
Przyjrzała mu się z nową uwagą.
– W takim razie musisz być bardzo utalentowany.
– Wystarczająco. – O czym chłopiec jej opowiadał?
Quinn czuł się jak robak nadziany na szpilkę.
– Pracuję, odkąd skończyłem siedemnaście lat. – Nic nie odpowiedziała. – To znaczy jako gitarzysta. Pracuję głównie jako gitarzysta. – Nadal nic, więc Quinn zmienił front. – Twój angielski jest znakomity.
– Dlaczego miałby nie być? Mieszkam w tym kraju od stu lat. Powinieneś wiedzieć, że byłam sekretarką dyrektora Lester Academy. Słyszałeś o niej?
– Nie.
– Doktor Mason Valentine? Genialny człowiek.
– Chodziłem do szkół publicznych.
Owinęła się swetrem, reliktem z lat czterdziestych, z dużymi, szklanymi guzikami.
– Ci dzisiejsi chłopcy nie potrafią niczego doprowadzić do końca. Pracowaliśmy nad czymś. – Spojrzała na niego gniewnie.
– Chyba powinienem już iść – odpowiedział Quinn.
– Jak uważasz. – Zabębniła palcami o wytartą talię kart, nieco mniejszych niż klasyczna talia.
– Mój syn mówi, że robi pani sztuczki – powiedział, nie potrafiąc się powstrzymać.
– Nie za darmo.
– Każe mu pani płacić?
– Jemu nie. Jest jeszcze dzieckiem. – Założyła okulary, za duże na jej drobną twarz, i przyjrzała się talii. Chłopiec napisał: Panna Vitkus jest NIEZWYKLE utalentowana. Sprawia, że karty i ćwierćdolarówki ZNIKAJĄ. A potem POJAWIAJĄ SIĘ ponownie!!! I ładnie się uśmiecha.Dokładnie w ten sam sposób mówił w rzeczywistości.
– Ile? – spytał Quinn.
Przetasowała karty, nagle jakby zmienił jej się nastrój.
– Podejmę cię po królewsku – powiedziała.
Magicy i ich owijanie w bawełnę. Quinn spotkał w życiu wielu kanciarzy, ale ta staruszka wyraźnie była mistrzynią.
– Jedna sztuczka wystarczy – odrzekł, zerkając na kuchenny zegar.
– Strasznie się śpieszysz – powiedziała. – Wszyscy się śpieszą.
Przerzucała teraz karty z ręki do ręki, co wyglądało mniej imponująco, niż sama chyba sądziła, ale i tak robiło wrażenie.
– Latem 1914 roku uciekłam z wędrowną trupą i nauczyłam się sztuki prestidigitacji. – Uniosła wzrok, jakby samo to słowo tworzyło magię. – Trzy miesiące później wróciłam do domu i przez kolejne lata żyłam najbardziej konwencjonalnym życiem, jakie możesz sobie wyobrazić. – Jej twarz była wyrazista, ale i nieodgadniona.
– Robię to, żeby przypomnieć sobie czasy, gdy byłam dziewczynką. – Zaczerwieniła się i dodała: – Opowiadam twojemu chłopakowi dużo historii. Może nawet za dużo.
Słusznie obawiał się przyjścia tutaj. Chłopiec wydawał się być wszędzie. Quinn nigdy nie chciał mieć dzieci, a potem był nieudolnym, głównie nieobecnym ojcem. Teraz, po śmierci chłopca, nie ogarnął go ani lodowaty paraliż szoku, ani skupienie na żalu. Raczej rozdzierająca serce, mętna i żałosna ironia.
Panna Vitkus ułożyła karty w wachlarz i czekała. Miała długie, kwadratowe zęby, nadal białe. Jej sękate palce wciąż były wyjątkowo zwinne, a paznokcie gładkie i błyszczące.
– Pięć dolców – powiedział Quinn, sięgając po portfel.
– Czytasz mi w myślach. – Wzięła banknot i ukryła go w swetrze.
Po chwili Quinn zapytał:
– A gdzie sztuczka?
Staruszka nachyliła się nad stołem i zgarnęła karty.
– Za piątkę możesz wejść do namiotu. – Widział teraz coś nowego w jej oczach: gniew. – Jeszcze pięć, a dostaniesz swój show.
– To wymuszenie.
– Nie urodziłam się wczoraj – odparła. – Następnym razem przyprowadź ze sobą chłopca.
[1]Eagle Scout – najwyższe odznaczenie lub najwyższy stopień w Boy Scouts of America (BSA), amerykańskiej organizacji skautowej dla chłopców, możliwy do zdobycia po spełnieniu szeregu wymagań.
Powieść Chłopiec jeden na milion możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: