1 września 1941 roku w niemieckim mundurze z pistoletem w kieszeni i na rowerze ucieka z Auschwitz Jan Nowaczek.
Los sprawia, że ratując się przed pościgiem, trafia do mieszkających w pobliżu Franciszki i Wawrzyńca Kuligów. Mimo obawy o własne życie rodzina pomaga zbiegowi. Jakież jest ich zdziwienie, gdy po kilku miesiącach Nowaczek ponownie pojawia się w ich domu w towarzystwie esesmanów, zdradzając osoby, które pomogły mu w ucieczce.
W rezultacie do obozu trafia Franciszka w dziewiątym miesiącu ciąży, jej siostra Stefania i kilka innych osób. By ocalić ukochaną żonę, zrozpaczony Wawrzyniec podejmuje najtrudniejszą z decyzji: pójdzie do obozu by, zamienić się z Franciszką na życie.
Do lektury Ocalonej z Auschwitz – nowej książki Niny Majewskiej-Brown – zaprasza Wydawnictwo Świat Książki. Dziś na naszych łamach możecie przeczytać premierowy fragment publikacji:
Rozdział 1
Rok 1941
Strzepuję białą lnianą poszewkę małej dziecięcej poduszeczki z wyhaftowaną pośrodku czerwoną biedronką, wyrównuję brzegi i powoli przypinam drewnianymi kołeczkami z wydrążonym rowkiem do rozciągniętego między jabłoniami sznura.
Nasz jak zwykle czujny i bojowo nastawiony czarny wiekowy kogut uważnie śledzi każdy ruch, jakby podejrzewał, że moja obecność na podwórku może zwiastować jakieś nieszczęście. Po chwili, nie spuszczając ze mnie oka, z trudem wskakuje na stary, otulony tu i ówdzie zielonym mchem drewniany płot i głośno, skrzekliwie pieje.
Kukuryku! Drze się jak opętany, a ja się zastanawiam, czy usiłuje mnie nastraszyć, czy może właśnie informuje jedenaście gapowatych kur, że mają się mną nie przejmować i spokojnie mogą się zająć wygrzebywaniem robaków z ziemi.
Najchętniej przerobiłabym wrzaskliwe ptaszysko na niedzielny rosół, ale żal mi tego porannego rytuału, kiedy budzi nas przeciągłym pianiem, któremu towarzyszy nerwowe gdakanie podwładnych kogucika. Mimo niewielkiego wzrostu niezły z niego zadzior, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że im coś jest mniejsze, tym głośniejsze i bardziej nieznośne w zaznaczaniu swojej obecności.
O brzasku, gdy tylko otworzyłam chlewik, żeby wypuścić prosiaka, a potem zamknięte na skobel drzwi kurnika, kokoszki z głośnym trajkotaniem wybiegły na podwórko, a za nimi niespiesznie wytoczyło się pięć leniwych, dostojnych kaczek, które każdego poranka wydają się zadziwione tym, że nieopodal jest niewielkie bajorko, gdzie można się wytaplać. Stadko kur rozbiegło się po krzakach i teraz z zapałem rozdrapują grządki obsiane wonnymi, kolorowymi kwiatami. Najchętniej zamknęłabym je w jakiejś dużej klatce, ale nie dość, że takowej nie mam, to w dodatku te ptaszyska w dzisiejszych czasach są na wagę złota, bo obdarowują nas bezcennymi jajkami, które można sprzedać.
Żal mi kwiatów, jak co roku usilnie zabiegam o to, by nasz mały ogródek, a w zasadzie porośnięte zielenią zakamarki niewielkiego podwórza były choć trochę kolorowe. Oczywiście nie mogę sobie pozwolić na sadzonki, ale nauczyłam się jesienią zbierać nasiona, które skrupulatnie suszę, by potem zawinąć w skrawki starych gazet i przechować do ostatnich roztopów, gdy będę mogła je wrzucić w nasączoną wodą ziemię.
W ubiegłym roku odważyłam się nawet zebrać kilka nasion egzotycznych roślin z parku przylegającego do pobliskiego dworu hrabiostwa Tyszkiewiczów, nie wspominając o bohaterstwie, jakim się wykazałam, ścinając gałązkę pąsowej wonnej róży. Wetknęłam ją potem w ziemię obok domu i o dziwo, wypuściła korzenie, by pod koniec lata ucieszyć nas pierwszym i jedynym pąkiem, który rozwinął się w wielopłatkowy, piękny kwiat. Liczę na to, że w tym roku ten niewielki krzaczek, podsypany kurzym obornikiem, rozrośnie się i wspinając się po murze, zakwitnie w pełni.
To takie przyjemne mieć coś ładnego, wyjątkowego, co wcześniej tylko podziwiało się z daleka i nawet nie śniło się o tym, że kiedyś stanie się naszą własnością.
Mieszkamy z Wawrzyńcem, z moją mamą Wiktorią, dwiema córkami i synkiem w małym, drewnianym, dwuizbowym domku po rodzicach, który choć nie jest spełnieniem naszych marzeń, to jednak stał się oazą naszego szczęścia i naszym miejscem na ziemi.
Kilka dni temu sprowadziła się do nas ciotka, przyrodnia siostra mamy, Magdalena Kwałek dzieli niewielki pokoik z matką i okazała się dla mnie wielkim wsparciem w opiece nad dziećmi. Jest pogodną osobą, która każdemu przychyliłaby nieba, lecz doprowadza mnie do szału tym, że ciągle musi coś robić. Jeśli nie składa kuchennych ściereczek, to dziesiąty raz myje podłogę albo przeciera okienne szyby, utyskując na stada much, które zostawiają na nich ślady. Gdy po zabieganym dniu usiłuję choć na chwilę rozprostować kości w łóżku albo chcę posiedzieć na ławce przed domem, od razu wkłada mi w dłonie jakąś robotę, a to druty czy szydełko, a to bób do łuskania, a to skarpety do cerowania.
– Muszę trochę odpocząć. – Zazwyczaj bezskutecznie próbuję się wymigać, na co ona nieodmiennie odpowiada:
– Odpoczywać to będziesz w trumnie!
– Ale…
– Nie szkoda ci życia na nicnierobienie?
– Przecież całymi dniami tyram jak wół! Ile można?
– A pamiętasz, co w Piśmie Świętym stoi? Że dobry Bóg zsyła nam tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć, nie więcej, nie mniej, więc nie narzekaj, tylko dziękuj Najświętszemu, że masz pracę.
– Dobrze, już dobrze.
Każda rozmowa kończy się tak samo, a ja zupełnie nie pojmuję, skąd w tej kruchej, przygarbionej kobiecie tyle sił i werwy.
Wracam myślami do najbliższych.
Ojciec zmarł dość niespodziewanie tuż przed wybuchem wojny, 18 sierpnia 1939 roku. Mimo że od lat chorował, nie dopuszczaliśmy myśli, że może go kiedyś zabraknąć. Myślę, że miał ogromne szczęście, że nie doczekał wojny. Tak bardzo by się denerwował i zamartwiał, jak przetrwamy okupację, kogo wezmą do wojska albo do niewoli, a biorąc pod uwagę jego przedsiębiorczość, pewnie od razu by się w coś zaangażował i ściągnął na rodzinę niebezpieczeństwo.
Rodzice byli ubodzy i uważnie oglądali każdą złotówkę, zanim położyli ją na sklepowej ladzie. W domu była jeszcze piątka mojego młodszego rodzeństwa: Franciszek, Błażej, Michał, Władysław i Stefania, więc naprawdę nam się nie przelewało, choć oboje rodzice harowali ponad siły, najmowali się do najcięższych prac u bogatszych gospodarzy lub we dworze Tyszkiewiczów.
Ojciec był zmęczony i zrozpaczony, że mimo wysiłków nie był w stanie polepszyć sytuacji rodziny. W rezultacie za pożyczone pieniądze kupił bilet do Ameryki i w ciemno, nie znając języka, wyruszył na kontynent, który wydawał się oazą dobrobytu i jedyną szansą na dorobienie się.
I rzeczywiście mu się udało!
Gdy wrócił w 1908 roku, rodzice od razu kupili sześć mórg ziemi i niewielki domek, w którym obecnie mieszkamy. Po pięciu latach tatko, mając wielką nadzieję na zarobienie kolejnej małej fortuny, która pozwoliłaby rodzinie snuć i realizować marzenia, ponownie wyruszył do Stanów Zjednoczonych, ale ku naszemu rozczarowaniu i zgryzocie wrócił bez majątku, za to bardzo schorowany.
Gdy wieczorem, padając z nóg, przysiadam na stojącej pod kuchennym oknem chybotliwej ławce, którą z kilku starych desek zbił specjalnie dla mnie mój kochany mąż, moje serce przepełnia szczęście. Lubię oprzeć głowę o chropowatą ścianę i przyglądać się podwórku: pomalowanym na brązowo grubym deskom domu, białym framugom okien, pąsowej pelargonii na parapecie. Niepokoi mnie tylko uginający się, nierówny, pokryty szarą dachówką i porośnięty mchem dach stodoły. Ale Wawrek zawsze mnie uspokaja, że po prostu więźba pracuje i nie ma się czym przejmować, a ja powoli daję się przekonać.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Ocalona z Auschwitz. Powieść Niny Majewskiej-Brown kupicie w popularnych księgarniach internetowych: