Nawet grupka pracujących mam może zmienić świat, jeśli odpowiednio się do tego zabierze!
Bohaterkami powieści Mamifest są Sam, Anny i Jackie. Każda z pań ma problem, którym, jej zdaniem, obecnie rządzący nie chcą bądź nie potrafią się zająć. Syn Sam cierpi na rdzeniowy zanik mięśni. Anna, pedagog szkolna, czuje się bezradna, gdy jej nastoletnia córka pada ofiarą prześladowań w szkole. Matka Jackie cierpi na chorobę Alzheimera, a sama Jackie od lat bezskutecznie próbuje zajść w ciążę. Kobiety postanawiają poprawić sytuację nie tylko swoją, lecz także innych kobiet borykających się z podobnymi problemami. Okazuje się, że aby to zrobić, nie trzeba być w parlamencie; wystarczy rozpocząć od zmian na własnym podwórku. Warto dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy bohaterek książki Lindy Green. Warto sięgnąć po powieść Mamifest. Warto wziąć udział w konkursie, który jej właśnie je poświęcony. A dziś zapraszamy Was także do przeczytania fragmentu nowej powieści Lindy Green.
Sam
– Mamusiu! Patrz, jak szybko umiem jechać!
Miałam szalone marzenie, w zasadzie fantazję, że któregoś dnia uda nam się przyjechać do szkoły nie tyle na czas, ile wcześniej, może nawet o całe pięć minut. Kiedy jednak obserwowałam Oscara pędzącego na złamanie karku ścieżką wzdłuż kanału, całkowicie nieświadomego góry psiej kupy, do której właśnie się zbliżał, dotarło do mnie, że tego dnia moje marzenie się nie spełni.
– Oscar, zatrzymaj się w tej chwili!
Za późno.
– Mamo! – zawołał Zach, który co prawda go wyprzedził, ale teraz odwrócił się, żeby sprawdzić, co się dzieje. – Oscar przejechał przez górę psiej kupy. – Powiedział to raczej z fascynacją, czy wręcz podziwem, niż z zamiarem wpakowania swojego młodszego brata w kłopoty.
Oscar popatrzył w dół i zmarszczył nos.
– Fuuuj! – jęknął. – Będę najbardziej cuchnącym chłopcem w szkole.
– Nie będziesz, Oscarze – odparłam, doganiając synów, i przyjrzałam się kołom elektrycznego wózka – bo zaraz to wyczyścimy.
– Zabierzesz mnie do myjni samochodowej, mamusiu? – zapytał Oscar. – Proszę, weź mnie tam!
Uśmiechnęłam się, walcząc z pokusą zmierzwienia mu włosów, by uniknąć układania na nowo jego nażelowanej fryzury, przez co jeszcze bardziej spóźnilibyśmy się do szkoły.
– Nie, skarbie. Nie chcę, żeby pokiereszowały cię te wielkie szczotki. Obawiam się, że sama będę musiała stawić temu czoła.
– Dlaczego akurat czoła? – zapytał Oscar.
Nie miałam czasu, żeby mu to wytłumaczyć.
– Zach, zostań tu z Oscarem i dopilnuj, żeby nie zrobił nic niewłaściwego. Oscarze, słuchaj starszego brata. Zaraz wracam, okej?
Pobiegłam ścieżką z powrotem w kierunku domu. W takich momentach jak ten cieszyłam się, że nie jestem jedną z tych wymuskanych eleganckich mamusiek odprowadzających dzieci do szkoły w szpilkach (chociaż niewiele ich w Hebden Bridge). Mówcie sobie co chcecie o martensach, ale świetnie się nadają do pokonania błotnistej dróżki w razie nagłego wypadku.
Nie po raz pierwszy musiałam zostawić dzieci same i biec do domu. Zwykle z powodu zapomnianego plecaka, drugiego śniadania, stroju na wuef lub pracy domowej. Koła wózka zabrudzone psią kupą nie były dla nas jednak niczym nowym, co tłumaczy obecność w szopie w ogródku przed naszym domem plastikowego pojemnika z napisem „kupa” (tuż obok stał pojemnik z napisem „przebite koło”), zawierającego szczotkę i małą butelkę płynu do zmywania naczyń.
Chwyciłam konewkę do połowy napełnioną deszczówką (oto jedna z zalet mieszkania w Górach Pennińskich) i ruszyłam w drogę powrotną.
Kiedy dotarłam na miejsce, Oscar popatrzył najpierw na konewkę, a później na mnie, po czym przewrócił oczami i powiedział:
– Mamusiu, nie jestem słonecznikiem. Nie musisz mnie moczyć, żebym urósł.
Zach posłusznie się roześmiał, wiedząc równie dobrze jak ja, że Oscar doskonale zrozumiał, dlaczego przyniosłam wodę, i chciał jedynie nas rozśmieszyć. Puściłam oko do Zacha, przez chwilę potrzymałam konewkę nad głową Oscara, aż zaczął piszczeć, po czym skropiłam koła wózka i zaatakowałam je szczotką oraz płynem do zmywania.
Jakimś cudem zdołaliśmy pokonać drogę przez miasteczko i wspiąć się na wzgórze, zanim ostatni maruderzy dotarli do szkolnego budynku.
– No chodź, mamusiu! – zawołał przez ramię Oscar, pędząc przede mną na wózku.
Czasami żartowałam, że zamiast szkoły, która znajdowała się bliżej naszego domu, wybraliśmy bardziej odległą dla zachowania dobrej kondycji. Oczywiście nie dlatego. Zdecydowaliśmy się na tę szkołę, ponieważ wydawało nam się, że będzie dobra dla Zacha i, co ważne, również dla Oscara. Zawsze kierowaliśmy się jego dobrem.
Shirley, pani z lizakiem zajmująca się przeprowadzaniem dzieci przez ulicę, pochyliła się nad Oscarem, który przytulił ją na powitanie, i coś do niego powiedziała. Dopiero kiedy zrównałam się z nimi, a Shirley się wyprostowała, zauważyłam łzy w jej oczach.
informacja nadesłana