Mafijna egzekucja, wielkie interesy i korupcja… Czy glina z przeszłością rozbije lokalny układ?
Lata dziewięćdziesiąte. W Mieście dochodzi do szokującej zbrodni. Ofiara to Tomasz Riehlke, jeden z dyrektorów agencji ubezpieczeniowej. Śledztwo prowadzi doświadczony komisarz Andrzej Kostrzewa. Wkrótce orientuje się, że uczestniczy w grze, w której stawką może być jego życie... Co łączy tę sprawę z zabójstwem sprzed lat, prawnikiem z Chicago i policyjnym tajniakiem?
Pewne tropy wiodą do lokalnych gangsterów, inne do mafii pruszkowskiej, a jeszcze inne – do dowództwa policji. Kryminał Macieja Czerniaka to trzymająca w napięciu podróż do początków III RP, kiedy cinkciarze i bandyci stawali się biznesmenami, wchodzili do polityki albo zakładali przestępcze organizacje. Tak rodził się układ…
Do lektury debiutanckiej powieści Macieja Czerniaka Ludzie z Miasta zaprasza Wydawnictwo Lira. Tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania premierowego fragmentu książki:
Rozdział I. Rok 1999
Komisarz Andrzej Kostrzewa, szef Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Mieście, wpatrywał się w zakrwawiony kołnierz. Wiatr zdążył osuszyć tkaninę. Plama, przedtem soczyście malinowa, zmieniła odcień na brunatny. Wzrokiem omijał okolice głowy. Wystarczyło mu jedno spojrzenie. Zresztą już w drodze na miejsce zbrodni czuł delikatne skurcze żołądka.
— Egzekucja — powiedział starszy aspirant Rafał Olbratowski, który właśnie podszedł do komisarza. Kostrzewa zastanawiał się, czy w głosie policjanta słyszy tylko pewność, czy może też rodzaj satysfakcji. Po latach roboty tak się już ma. Empatia z czasem gdzieś ulatuje. Później chodzi już tylko o to, żeby umieć ukrywać ten postępujący zanik uczuć wyższych. Zachować to płowiejące przeświadczenie, że jeszcze jest się człowiekiem.
Kostrzewa obrócił się na pięcie, ciągle trwając w przysiadzie nad zwłokami. Z tyłu krzątali się technicy.
— Panie komisarzu, on uciekał. Kolejne ślady krwi są tam. — Policjant o lekko zezującym spojrzeniu, ale posturze godnej boksera wagi ciężkiej, wskazał za siebie.
W odległości dwóch, może trzech metrów w słabym snopie światła pobliskiej latarni i błyskach kogutów policyjnego radiowozu widniała zamarzająca na betonie ciemnoczerwona plama.
Kostrzewa wstał, rozprostowując ścierpnięte kolana. Nie odrywając wzroku od krwi, sięgnął do kieszeni płaszcza. Wyjął paczkę czerwonych marlboro.
— A to? — zapytał Olbratowskiego. Gliniarz odwrócił się, podążając wzrokiem za ręką komisarza. W miejscu, które ten wskazywał, widać było ślady palonej gumy. Czarną smugę długości około pięciu metrów stopniowo pokrywały płatki śniegu. Duże, ciężkie i powolne jak październikowe muchy. Olbratowski ruszył za komisarzem w kierunku śladów.
Kostrzewa stanął nad nimi i w końcu zapalił papierosa.
— Są jeszcze inne, tam — rzucił aspirant i wskazał w przeciwnym kierunku, choć w ciemności niewiele było widać. Miejsce znajdowało się poza kręgiem światła latarni. — Mamy ślady traseologiczne. Marka jednych opon to na pewno Dunlop, całoroczne. Drugą jeszcze ustalamy.
— A łuski? — Kostrzewa spojrzał na grupę techników pracujących w pobliżu. Ulicą Armii Ludowej w obu kierunkach ciągnęły sznury samochodów. Na parking wjeżdżał właśnie wóz transmisyjny telewizji. Za godzinę popołudniowy szczyt się skończy. Ludzie wrócą do domów, włączą telewizory. O wpół do ósmej, przy kolacji, dowiedzą się, że w Mieście ktoś zastrzelił dyrektora pionu odszkodowań z ubezpieczalni Argos.
— Dwie. Kaliber sześć i trzydzieści pięć milimetrów. Broni nie ma. To była szybka robota. Nikt się tu nie wahał. — Stróż? — Kostrzewa spojrzał w kierunku zaparkowanej przed wejściem do ubezpieczalni policyjnej furgonetki, do której wsiadł właśnie jeden z policjantów. Kawałek dalej, przy wyjeździe z firmowego parkingu Argosu, stał szary wóz techników z symbolem mikroskopu na drzwiach. Cała scenografia migotała w świetle kogutów furgonetki. Po drugiej stronie Armii Ludowej zbierała się mała grupka gapiów. Kolejni przechodnie przystawali, przyglądali się pracującej ekipie, aż w końcu szli dalej. Mróz wygrywał z ciekawością.
— Twierdzi, że nic nie widział. Za to kilka razy powtarzał, że teraz go wypierdolą. Boi się — rzucił krótko Olbratowski.
— Z ubezpieczalni?
— Nie, pracuje w firmie ochroniarskiej. W Irbisie, zdaje się. Szefem jest tam Włodek Sekuła. — Aspirant w uśmiechu pokazał zęby. Duże, równe i białe jak śnieg.
— Pieprzony Włodek — warknął Kostrzewa. — Kiedy on poszedł na tę wcześniejszą? Pięć lat temu? Myślałem, że tylko ryby łowi — dodał z ironią, powoli idąc w stronę policyjnej suki.
— Biznes otworzył chyba rok temu. W lipcu podpisał umowę z Argosem. Ochrania też kilka banków i ratusz — powiedział aspirant-bokser Olbratowski. Obaj policjanci przystanęli przed samochodem. Kostrzewa ostatni raz się zaciągnął, rzucił peta na ziemię, wsmarował go podeszwą w śnieg i rozsunął drzwi furgonetki.
Włodzimierz Sekuła stwierdził, że nic nie wie. Kostrzewa mógłby jednak przysiąc, że były glina stracił rezon, gdy usłyszał, że jego pracownik to jak na razie jedyny świadek w sprawie jatki przed ubezpieczalnią. Gospodarz wbił plecy w głęboki skórzany fotel z wysokim oparciem. Na biało-czarny krajobraz, widoczny przez okno za Włodkiem, składały się trzy nagie jabłonie przykurczone na tle rozpadającej się szopy na węgiel. Płatki śniegu, choć już nie tak duże i ciężkie jak poprzedniego dnia, nadal niestrudzenie przysypywały świat.
— Ładnie się urządziłeś. — Kostrzewa strzepnął popiół z papierosa do popielniczki reklamującej Oktoberfest. Spadł dokładnie między dwa kufle trzymane przez porcelitową bardame. Zdawała się mówić: „Danke”.
Między gospodarzem a gościem było jakieś ledwo uchwytne podobieństwo. Zresztą obaj nieraz słyszeli, że „psa i bez munduru poznasz”. Wyglądali jak bracia, z których jeden przychodzi w odwiedziny do drugiego. Włodkowi od czasu, kiedy przeszedł na emeryturę, przybyło parę kilo, ale z jego nalanej twarzy świdrowały Kostrzewę wciąż te same nieufne, bystre i czujne oczy. No, może wąsy miał nieco dłuższe.
— Taa, moje królestwo. — Sekuła szeroko rozłożył ręce, rozpierając się w fotelu i rozglądając po pokoju. Biurko z wyprzedaży, ściany odświeżone, ale zdradzające lata użytkowania pawilonu przez innych gospodarzy. Do tego oprawione w ramki licencja detektywa i pozwolenie na działalność ochroniarską wiszące w jednym rzędzie z kalendarzem. Styczeń sponsorowała wygrzewająca się na plaży czarnowłosa modelka topless. Biodra obmywały jej fale lazurowego morza.
— Od czegoś trzeba zacząć. W pewnym sensie podziwiam cię, bo w końcu ile można jeździć na ryby — rzucił Kostrzewa. Włodek zarechotał.
— Ty skurczybyku, wiesz, ile nerwów mnie kosztowała ta buda? Cholesterol mi podskoczył przez cały ten biznes. Lekarz mi zalecił jeżdżenie na ryby. Że niby stres, papierosy, lata służby, relaks potrzebny i inne takie bzdury. I jak myślisz, ile razy moczyłem kija przez ostatnie pięć lat?
— Ile razy? — Kostrzewa zaciągnął się. Żar papierosa sięgał już ustnika. Zdusił peta, patrząc w śmiejące się oczy dziewczyny z Bawarii.
— Raz. I tyle z tego było, że znalazłem naszego Witka. Takie to były ryby. — Włodek zmienił ton. Zniknął luz. Jakieś słowo zastygło mu na ustach okolonych rudawym wąsem. — Andrzej, wiem, do czego zmierzasz. Skoro siedzę już w tym biznesie, to mogę coś wiedzieć, tak?
Kostrzewa zmierzył kumpla wzrokiem. Na ułamek sekundy przemknęła mu myśl, czy na pewno obaj grają jeszcze w to samo. Glina to glina, nawet były, ale świat niesie zbyt wiele pokus, kiedy człowiek w końcu żegna się z mundurem. Kiedy jest się kryminalnym, poznaje się zbyt wielu ludzi. I zbyt wiele rachunków pozostaje nieuregulowanych, kiedy w końcu oddaje się odznakę.
— Daj spokój, nic nie wiem o tej sprawie. Tamto to był przypadek. A to, co stało się wczoraj, to inna bajka. Inna liga. I w ogóle gra o inną stawkę. Wielu jest graczy w tym Mieście.
Książkę Ludzie z Miasta kupić można w popularnych księgarniach internetowych: