Mafijna egzekucja, wielkie interesy i korupcja… Czy glina z przeszłością rozbije lokalny układ?
Lata dziewięćdziesiąte. W Mieście dochodzi do szokującej zbrodni. Ofiara to Tomasz Riehlke, jeden z dyrektorów agencji ubezpieczeniowej. Śledztwo prowadzi doświadczony komisarz Andrzej Kostrzewa. Wkrótce orientuje się, że uczestniczy w grze, w której stawką może być jego życie... Co łączy tę sprawę z zabójstwem sprzed lat, prawnikiem z Chicago i policyjnym tajniakiem?
Pewne tropy wiodą do lokalnych gangsterów, inne do mafii pruszkowskiej, a jeszcze inne – do dowództwa policji. Kryminał Macieja Czerniaka to trzymająca w napięciu podróż do początków III RP, kiedy cinkciarze i bandyci stawali się biznesmenami, wchodzili do polityki albo zakładali przestępcze organizacje. Tak rodził się układ…
Do lektury debiutanckiej powieści Macieja Czerniaka Ludzie z Miasta zaprasza Wydawnictwo Lira. Ostatnio mogliście przeczytać premierowy pierwszy i drugi fragment książki, tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania ostatniego fragmentu pochodzącego z rozdziału drugiego:
Rozdział II. Rok 1986
Tomasz Riehlke specjalnie na tę okazję pożyczył auto od teścia. Wysłużony wartburg z trudem pokonywał wyboje, brnąc przez breję gruntowej drogi, która biegła przez rozległą polanę. W oddali, po lewej stronie, widać było skraj płytkiej doliny. Wyniesienie, które ją ograniczało od północnej strony, porośnięte było sosnami. Był to wielki polodowcowy wał rozcinający krajobraz.
Droga ginęła w lesie, ale ponad czubkami drzew już było widać ostatnie piętra punktowców Nowego Miasta. Okna odznaczały się na nich żółcią i ciepłą bielą świateł. Bloki oświetlała łuna zachodzącego słońca. W tym świetle domy przypominały jakiś odległy, spiętrzony masyw górski.
Zapatrzona w ten krajobraz Tamara, siedząca na miejscu pasażera, co rusz spoglądała na krętą ścieżkę, którą tylko ktoś bardzo uparty mógł nazwać drogą gruntową. Tomek chwilami zerkał na żonę i widział, jak w zamyśleniu wydyma krwistoczerwone wydatne wargi. Krótko przed zachodem wydawały się jeszcze bardziej odcinać na tle białej cery. Pomyślał, że chyba to właśnie te usta, wydatne kości policzkowe i duże oczy pociągały go w niej najmocniej. Ich spojrzenia się spotkały.
— Tu rzeczywiście żyją ludzie — powiedziała w końcu.
— A co? Myślałaś, że chcę was wywieźć na koniec świata?
— Tomek, to jest koniec świata.
— Przynajmniej dużo przyrody wokół. Zielono.
Tomek dobrze jednak wiedział, że tylko się z nim droczyła. Oboje czekali na ten moment latami. W końcu otwierał się w ich życiu nowy rozdział. Wprowadzą się do nowego mieszkania.
— Tatuś, a do czyjego domu jedziemy? — odezwała się Natalka. Miała cztery lata, siedziała na tylnym siedzeniu wartburga i bawiła się (chociaż bardziej wyglądało to na pastwienie się) swoją lalką. Ta przypominała nieco młodą Jane Fondę, co Natalka często powtarzała — choć właściwie nie miała pojęcia, jak wygląda ta aktorka.
— Do naszego.
— Naszego? To będziemy mieszkać w lesie?
Rodzice wybuchnęli śmiechem. Tomek położył dłoń na ręce Tamary. Oboje spojrzeli na córkę. Rozglądała się po okolicy. Kiedy przejechali przez las, rozpostarł się przed nimi niemal surrealistyczny widok. Na gigantycznym karczowisku majestatycznie, niczym pradawny monolit, wyrastało blokowisko. Nawarstwione kaskadowo jak skały piaskowca. Potężna i upiornie szara betonowa bryła, marzenie dziesiątków tysięcy rodzin.
— Natalko, to jest właśnie nasz nowy dom.
— Ale tu brzydko.
— Zobaczysz, jak ładnie będzie wiosną. I las jest blisko. A pewnie pamiętasz, o czym rozmawialiśmy? — zapytał ojciec.
— O piesku? — W głosie dziewczynki zabrzmiała nuta zapomnianej, a teraz niespodziewanie obudzonej nadziei.
Natalka się rozpromieniła.
— Aha…
— Naprawdę?
— Tylko pamiętaj, o czym mówiliśmy. To będzie twój pies i kiedy podrośniesz, będziesz go sama wyprowadzała — dodała Tamara.
— Codziennie?!
— No pewnie, że codziennie — zgodził się ojciec.
Dwusuwowy silnik wartburga zakaszlał, autem zakołysało, szarpnęło i samochód zatrzymał się na zabłoconym placu. Stały tam maluchy, kilka syren, łada i turkusowa dacia z wielkim złotym orłem naklejonym na masce. W pewnej odległości od nich ktoś zaparkował żółtego golfa.
Bloki od sosnowego boru oddzielała droga okalająca osiedle. Łączyła się z drogą dojazdową do Miasta. Osiedle nazwano już nawet sypialnią Miasta. Jego budowa rozpoczęła się pod koniec rządów Gierka, ale większość bloków — w tym ten, w którym mieli zamieszkać Riehlkowie — ukończono tuż po zawieszeniu stanu wojennego. To było jedno z największych osiedli w Polsce, wskazywane jako koronny przykład na inwestycje zapoczątkowane w latach siedemdziesiątych, a realizowane z amerykańskiej pożyczki zaciągniętej przez władze PRL-u. Dla mieszkańców nie miało to jednak większego znaczenia. Liczyło się, że mieli gdzie mieszkać, nawet jeśli od centrum Miasta dzieliło ich piętnaście kilometrów, bo gigantyczne blokowisko postawiono niemal w środku lasu. Ważne były mieszkania. Własne cztery kąty. Wolne od teściów, rodziców, wujków i pociotków gnieżdżących się razem w kamienicach Śródmieścia. Jakie znaczenie miała więc odległość od centrum, skoro dawała perspektywę niezależności?
Poza tym nowe osiedle, tak nienaturalnie wyrastające z lasu porastającego dolinę rzeki, miało pewne atuty. Bloki z wielkiej płyty przylegały bowiem do starego Miasteczka. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na dziwny twór. Jakby w tajemniczym procesie urbanistycznego pączkowania doszło do genetycznej aberracji i powstania komórki, której jeszcze przed dekadą żaden miejski „biolog” by się nie spodziewał. Było to dziwaczne zestawienie, ale miało pewien urok. Poza tym dzięki takiemu oderwaniu od Miasta mieszkańcy blokowiska nie byli zupełnie pozbawieni tożsamości. Co więcej, przeprowadzając się w tę okolicę, zyskiwali nową.
Ludzie ze starego Miasteczka — z malowniczo położonym niemal nad samą rzeką ryneczkiem, wianuszkiem kamieniczek wokół niego i z kościołem — buntowali się przeciw temu, że wraz z powstaniem nowego osiedla z płyty Miasto wchłonęło w swoje granice także Miasteczko. Trochę więc z przekory, trochę z przymusu, a może też z ludzkiej potrzeby budowania sojuszy solidaryzowali się z „nowymi”, z mieszkańcami blokowiska. Ta nowa tożsamość znalazła nawet odzwierciedlenie w nazwie osiedla. Nowe Miasto.
Tomek wysiadł z auta i otworzył drzwi małej. Natalka niemal po kostki wpadła w błoto, więc chwycił ją za ręce i, okręciwszy jak na karuzeli, postawił na skrawku trawnika. Wyjął chusteczkę i wytarł zabrudzone buty dziewczynki. Następnie wyciągnął dłoń do Tamary, a ta mocno ją chwyciła, ostrożnie wysiadając z samochodu. Właściwie nie powinna razem z nimi przyjeżdżać. Była w ósmym miesiącu ciąży i dwa tygodnie wcześniej obudził ją w środku nocy mocny ból brzucha. Był tak silny, że nie zastanawiali się długo, czy wezwać pogotowie. Sąsiedzi z dołu jako jedyni w kamienicy mieli telefon, więc Tomasz natychmiast do nich pobiegł. Karetka przyjechała wyjątkowo szybko. W szpitalu okazało się, że dziecko najwyraźniej postanowiło już zmienić pozycję w łonie matki. Lekarz zalecił, żeby Tamara przez najbliższe tygodnie nie wychodziła z domu.
Tomek podtrzymywał żonę za rękę, pomagając jej wydostać się z głębokiego żółtego błota. Uważnie na nią spojrzał.
— Wszystko w porządku? Jeśli chcesz, możemy przyjechać innym razem.
— To samo powiesz w komitecie partii, kiedy zapytają, czy obejrzeliśmy mieszkanie? W żadnym wypadku. Pójdziemy tam, choćbym miała zacząć rodzić — zażartowała.
— Obyś nie wypowiedziała tego w złą godzinę!
— Gdzie jest numer trzydzieści dwa? Dobrze mówię? — spytała.
— Tak, dokładnie. Musimy chyba obejść blok dookoła, wejście jest, zdaje się, z drugiej strony. O, tam pod lasem! — Tomek wskazał kierunek i spojrzał na Tamarę. — A gdzie Natalia?
Jeszcze chwilę wcześniej biegała pod lasem tuż za drogą okalającą osiedle. Oboje zaczęli się nerwowo rozglądać i równocześnie wołać córkę:
— Natalia! Natalia?!
W oddali rozległa się syrena pociągu. Spojrzeli na siebie.
Tamara skrzywiła się i złapała za brzuch. Mimo bólu pokazała Tomkowi ręką, że ma biec w stronę lasu. Mężczyzna, wołając córkę, rzucił się ku zaroślom. Odgarniał gałęzie niskich młodych dębów, które porastały brzeg boru. Cały czas się rozglądał, ale nadal nigdzie nie widział dziecka.
Instynkt podpowiadał mu, żeby biec tam, gdzie przez drzewa prześwitywały ostatnie tego dnia promienie słońca.
— Natalia!
— Tato! Tatuuusiu! — Usłyszał w końcu. Głos małej dobiegał gdzieś z prawej strony. Tomek nagle zdał sobie sprawę, czym jest ten prześwit. W pobliżu osiedla prze-biegała linia kolejowa. Biegnąc, zaczął kląć w myślach i wyrzucać sobie brak wyobraźni. Dlaczego o tym nie pamiętał, do jasnej cholery?! Dlaczego pozwolił, żeby Natalia zniknęła mu z oczu, kiedy wysiedli z samochodu?
Jasne, że pomagał Tamarze. Ale to go nie usprawiedliwia.
— Taaato! — Tym razem w głosie Natalii zabrzmiała niepokojąca nuta. Tomasz usłyszał ją pierwszy raz w życiu.
Wypadł z zarośli, omal nie spadając z trzymetrowej skarpy. W ostatniej chwili chwycił się gałęzi sosny. Skarłowaciałej i reumatycznie powykręcanej. Wtedy zobaczył Natalię. Była na dole, na torach. Próbowała się wdrapać na nasyp, ale jej stopy ślizgały się po rozmokłej gliniastej ziemi, więc stale osuwała się na podkłady kolejowe. Dziewczynka spróbowała się od nich odbić i złapać zwisających ze zbocza rzadkich kęp trawy. Znów zabrzmiała syrena.
Tym razem pociąg był bliżej. Tylko patrzeć, jak wypadnie zza zakrętu, który zaczynał się dwieście metrów dalej.
Tomek ześlizgnął się, uważając, żeby w trakcie tego zjazdu nie zaczepić o jakiś korzeń wystający z ziemi. Wylądował tuż obok dziecka. Zobaczył szeroko otwarte i załzawione oczy Natalii. Szybko ją podniósł i mocno przycisnął jej zimny policzek do swojego. Dwoma susami pokonał tory i znaleźli się po drugiej stronie, gdzie teren łagodnie opadał ku łęgom nad rzeką. Obok nich przejechał rozpędzony pociąg. Pęd powietrza zmierzwił włosy córce i ojcu i osuszył łzy na ich policzkach. Kiedy w bezruchu patrzyli w tę rudą górę stali przesuwającą się przed ich oczami, na skarpie pojawiła się Tamara. Uklę-kła i płacząc, jedną ręką podtrzymywała brzuch, a drugą kurczowo trzymała się gałęzi karłowatej sosny.
Książkę kupić można w popularnych księgarniach internetowych: