Trzy kobiety. Trzy sposoby na życie. Jedna tajemnica czy może – jedno olśnienie?
Coraz mniej olśnień to powieść o losach Leny, Marii i Aliny, które dzieli tak wiele, że nie powinny mieć ze sobą nic wspólnego. Oto one: stylistka w magazynie kobiecym, kucharka w barze mlecznym i była gwiazda dziennikarstwa. Nie wiedzą o sobie, ale są połączone niewidzialną nicią.
Każda ma za sobą przeszłość, o której wolałaby zapomnieć. Każda z nich stoi na własnym, życiowym zakręcie. Muszą dokonać i dokonują wyboru.
Bohaterki Ałbeny Grabowskiej są klasycznymi kobietami - bywają kapryśne, nieprzewidywalne, popełniają błędy. Dramaty, które przeżywają bolą, ale też dają szansę na przebudzenie.
Zalety powieści - ciekawy pomysł, tajemnica, humor, namiętność, wyraziste postacie bohaterek i zaskakujące zakończenie udowadniają, że literatura kobieca wcale nie musi smakować jak pralinka. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po powieść Coraz mniej olśnień. Dziś publikujemy jej fragment:
Maria
Alina żyje. Jestem tego pewna. Widziałam ją wczoraj. Tak wyraźnie, że po pierwszym szoku krzyknęłam za nią jej imieniem. A ona spłoszyła się i pobiegła przed siebie. Gdybym od razu ruszyła za nią, na pewno bym ją dogoniła. Ale ja stałam kilka sekund zupełnie zaskoczona na środku pasów, aż światła się zmieniły i samochody zaczęły na mnie trąbić. Ten moment zaskoczenia i strata cennych sekund na zejście z ulicy pozbawiły mnie możliwości dogonienia Aliny. W oszołomieniu przeszłam na stronę jezdni zgodnie ze swoją drogą, a żeby ją dogonić, musiałabym zawrócić. Stojąc uwięziona na czerwonym świetle, przeklinałam brak refleksu. Alina zginęła pięć lat temu w wypadku. Byłam na jej pogrzebie i opłakiwałam ją razem z jej rodziną, a potem sama – bardzo długo. Moja najlepsza przyjaciółka, na którą zawsze mogłam liczyć, o której wiedziałam wszystko i która wszystko wiedziała o mnie. A teraz straciłam ją po raz drugi. Zniknęła za rogiem szarego budynku i więcej jej nie widziałam. Kiedy światła się zmieniły i pokonałam truchtem śliską ulicę, skręciłam za ten sam róg, już jej tam nie było. Kluczyłam potem po uliczkach Pragi, ale na próżno. Na Pradze znalazłam się zupełnie przypadkiem. Robiłam reportaż do gazety, w której pracuję. Normalnie nigdy tu nie bywam. Byłam zresztą zła, że musiałam jechać i robić taki reportaż. Rozmawiałam z rodziną, która w wyniku zaczadzenia straciła bliskich. Taka była teraz moja praca. Rozmowa z panią Franciszką (lat 61), która przez bezdusznych urzędników straciła córkę (lat 33) i zięcia (lat 36). Na szczęście dzieci (lat 7, 9 i 12) nie ucierpiały, ponieważ właśnie przebywały u babci w mieszkaniu obok. Stara kamienica na Pradze wymagała remontu albo chociaż przejrzenia urządzeń wentylacyjnych i na prawy piecyków. Wielokrotnie zgłaszano takie zapotrzebowanie, ale urząd dzielnicy milczał, aż wreszcie stała się tragedia. I ja pytam w artykule, czy tej tragedii można było zapobiec. Rozmowa z panią Franciszką tylko mnie przygnębiła. Kobiecina sterana życiem, głównie płakała i martwiła się, kto teraz utrzyma wnuki. Jej mąż wymagał chyba jakichś badań, bo kilkakrotnie zasypiał podczas rozmowy. Napomknęłam nawet coś na ten temat, ale kobieta wychlipała, że on tak ma od bardzo dawna i to taka uroda. Nie odezwałam się więcej na ten temat. Uroda tego pana była dla mnie dość dyskusyjna. Artykuł musiał być ckliwy, pełen oburzenia w stosunku do winnych i współczucia dla niewinnych. Obowiązkowo kończył się pytaniem, czy teraz urząd wspomoże finansowo osierocone dzieci, i zapewnieniem, że gazeta przyjrzy się temu na pewno. Tak, tak, będziemy informować czytelników. Artykuł miał się ukazać następnego dnia, nie miałam więc wiele czasu. Powinnam była natychmiast udać się do domu i sklejać te lamenty, razem ze zdjęciami feralnego piecyka, grobu rodziców i zapłakanych babci, dziadka i wnuczków. Powinnam dopasowywać zdjęcia, zamiast kluczyć po Pradze i wypatrywać Aliny.
Zdjęcia były znakiem rozpoznawczym naszego pisma. Jeśli pisałam o tym, że Zbigniew Z. zamordował podczas libacji alkoholowej Halinę K., to nie wspominałam, że Halina K. ochoczo brała udział w piciu razem z konkubentem. Raczej pisałam, że miała nadzieję, że towarzysz życia i ojciec jej dzieci opamięta się i zacznie dbać o rodzinę. Zdjęcia musiały być ilustracyjne, to znaczy: zakrwawiony nóż, grób nieszczęsnej, rodzina pozostała przy życiu siedząca na wyliniałej kanapie. Obowiązkowo dzieci, najlepiej w strojach od Pierwszej Komunii Świętej. Czytelnicy z najmniejszych miast Polski mieli wierzyć, że oni nie mają aż tak źle w życiu jak wspomniana Halina zadźgana nożem czy inna Wiesława wyrzucona przez konkubenta pijaka przez okno. Artykuły były pisane na jedno kopyto, zmieniała się tylko ilustracja, zamiast zakrwawionego noża dawaliśmy zdjęcie okna, z którego ktoś wyskoczył, albo piecyk, który się zepsuł. Czasami dochodziło do absurdów, kiedy gazeta zamieszczała zdjęcie zakrwawionego okna, z którego ktoś „tylko” wypadł, albo obraz pokoju, w którym doszło do krwawej libacji – idealnie wysprzątany. Czytelnicy łykali to jednak i mieliśmy ku zadowoleniu szefa najwyższy nakład spośród gazet codziennych w kraju.
Aliny nigdzie nie było i zaczęłam się zastanawiać, czy to naprawdę była ona.