- Pewnej matce trafiły się bliźniaczki z innej planety. Łebki od Szpilki to dzika kobieca opowieść o bezwarunkowej miłości - powiedziała o tej książce Joanna Bator.
Prawdziwa, mocna, literacka opowieść o matce obserwującej świat oczami córek - bliźniaczek cierpiących na poważne zaburzenie neurologiczne. O kobiecie, która przekonuje się, że sytuacje graniczne, choroba i walka o własną niepodległość dają szansę na ożywcze katharsis.
W tej historii literacka relacja i doświadczenie krzyżują się w najmniej oczekiwanym momencie, za każdym razem bez kompromisów i bez utartych schematów.
Łebki od Szpilki to książka granat, która zamiast uśmiercać siłą rażenia wypływającą z bardzo trudnej życiowej historii, raczej wskrzesza w czytelniku pierwotną, bo przecież wrodzoną radość życia i potężną wewnętrzną moc. Ta książka to morfina wpuszczona do żył, która znosi ból płynący z granicznych doświadczeń. Jest jak kastet otwierający czytelnikom źrenice po to, by mogli na nowo przyjrzeć się życiu i zobaczyć w nim całe zapomniane, a często zdeptane przez ciężki los i opresyjne sytuacje Piękno. Łebki od Szpilki to świecka biblia macierzyństwa dalekiego od wszystkiego, co znacie. Na pohybel wszystkiemu i wszystkim, ale z wielką miłością do świata. Warto się o tym przekonać. Warto wziąć udział w konkursie, który poświęcony jest właśnie książce Łebki od Szpilki. Warto sięgnąć po książkę Agnieszki Szpili. Dziś publikujemy fragment publikacji:
Nigdy nie wyrzucę kiczowatego kilimka, na którym utkano kiedyś jelenie na rykowisku. Kilimek pewnie pamięta wojnę. Nie wiem, kto wtedy mógł zachwycać się takim motywem, pewnie wisiał u jakichś gospodarzy na wsi. A że pochodzi z Ziem Odzyskanych, najpewniej wisiał nad łóżkiem u Niemców. I przyglądał się, w towarzystwie innych jeleni z tego samego kilimka, jak śpią, jak jedzą i jak wydalają jego gospodarze. Widział pewnie, jak Niemka zaplata swoje złote włosy w warkocze, jak Niemiec obcina nożyczkami paznokcie u nóg, a gdy przytnie za krótko, powodując ukłucie i ból, klnie szpetnie pod nosem:
Scheisse, Scheisse, Scheisse! A potem, jak schludnie ubrani siadają z dziećmi do stołu i jedzą sarenki i jelonki upolowane przez niemieckiego tatusia w niemieckich lasach, w których nawet echo gra wojskowe niemieckie marsze i miast powtarzać jęki skazańców z pobliskich sztolni, którzy drążą pod ziemią, w ramach akcji „Olbrzym” tunele w litych skałach, powtarza rozmemłaną jak kasza manna melodię z "Tristana i Izoldy" Wagnera.
A dzieci na widok poćwiartowanej sarenki i jej braciszka jelonka histeryzują i płaczą: „Nie będę jeść jelonka, Mutaaa, nie będę jeść sarenki. Fataaaa, nie chcemy, by tatuś w niedzielę zakładał te głupie zielone spodenki na szelkach i białe podkolanówki, nie chcemy, by wkładał na głowę kapelusz z piórkiem, potem wszyscy się z nas śmieją, zamiast Tschüss mówią Sieg Heil albo jodłują, mamo, mamo, Muta, Muta, zabierz mu ten karabin, bo on jeszcze kiedyś kogoś na ulicy zabije, Mutaaaaa!”.
A jelonek się tylko uśmiecha, kiwa głową, bo mimo iż wisi w sypialni tych Niemców, widzi wszystko, widzi poprzez ściany, ma zdolność patrzenia na wylot. Stoi tam i zapisuje w swojej głowie całą historię świata. A potem ląduje u nas w domu, kupiony na Allegro. I zapamiętuje naszą wojnę domową. I pewnie kiedyś jeszcze komuś to wszystko opowie. Komuś, kto go kupi przez internet albo dostanie go od nas. O tatusiu dziewczynek, łowcy kobiet-jeleni, które najpierw zastrzeli, a potem one się jakoś odrodzą i pójdą w świat, tak jak ja, opowiadać innym te nasze nie nasze historie. A potem zamieszkają z innymi chłopakami, mężami i będą już wtedy łagodne, bo ich poroże starło się w walce, na rykowisku właśnie, rykowisku pełnym cierpienia i łez, ale też krótkich momentów wzniosłości i prawdziwego, choć okrutnego piękna.
informacja nadesłana