Życie może się zmienić w ciągu jednej zaledwie chwili. Otwierasz drzwi i nie wiesz, co cię za nimi spotka…
W różnych okolicznościach w Lizbonie znikają trzy osoby. Łączy je to, że ktoś je kocha, ktoś za nimi tęskni, ktoś ich szuka. Inez pewnego dnia budzi się w pustym mieszkaniu. Po narzeczonym, z którym przyjechała do miasta, pozostaje tylko niezapisana kartka. Dziennikarz Carlos zostaje wyprowadzony z domu o czwartej nad ranem i bez słowa pozostawia ciężarną żonę. Młody chłopak Diogo chce uniknąć wysłania do Afryki, ale nie zdąża uciec. Za sprawą Florindy, ekscentrycznej właścicielki kliniki dla lalek, niezwiązane ze sobą historie zapętlają się tak, że jedna nie może istnieć bez drugiej, a czasy współczesne mieszają się z trudną przeszłością okresu dyktatury Salazara i rewolucji goździków.
Miasto słońca staje się miejscem, w którym rozgrywają się ludzkie dramaty, ale też takim, w którym wszystko jest możliwe.
Do lektury najnowszej książki Iwony Słabuszewskiej-Krauze Lalka z Lizbony zaprasza Wydawnictwo Lira. Tymczasem już teraz zachęcamy do lektury premierowego fragmentu powieści:
Prolog
W przepastnych szufladach z małymi okienkami leżały części korpusów, ściśnięte jak portugalskie sardynki. Od lewej, w środkowym rzędzie — ręce. Niektóre nienaturalnie większe od pozostałych, inne zbyt małe, by mogły chwycić orzech, czasami oszpecone brakiem kciuka czy innego palca. Jedne bardziej opalone, inne mniej, pomiędzy nimi kilka rąk czarnych jak czekolada. W rzędzie niższym, w szufladkach również z okienkami, lecz nieco większymi, piętrzyły się nogi. Nogi posiniaczone, o kolanach wystających lub okrąglutkich jak u niemowlaka, dłuższe i krótsze, mniej lub bardziej ubrudzone. Nogi w większości przypadków miały stopy, ale nie zawsze. Niektórym nogom stóp brakowało — po prostu piszczele kończyły się i ciach, dalej nic. Takie przypadki leżały osobno. Potem głowy. To było naprawdę coś — każda głowa inna, niektóre całkiem łyse, inne z resztkami włosów zwisających z łysej czaszki jak strąki fasoli, a kolejne, zwłaszcza te nowsze, z bujną czupryną, z pasmami pofalowanych lub podkręconych włosów, sprawiających wrażenie zbyt obfitych, zbyt zdrowych jak na okoliczność leżenia w szufladzie z okienkami. Zwłaszcza że było to leżenie w oderwaniu od reszty korpusu. Włosy wyglądały, jakby ktoś rozczesał je naelektryzowaną szczotką i Florinda myślała czasem, że to one w pierwszej kolejności chciałyby nadal istnieć, być dotykane, związywane, dopieszczane. Jeśli ze wszystkich elementów posegregowanych w szufladach miałaby wybrać jeden, najbardziej ją rozżalający, byłyby to właśnie pukle złocistych włosów. Niezniszczalnych, niezmiennych, po prostu wiecznych.
Na półce niżej zwykle trzymała oczy. Oczy były również na swój sposób szczególne, niektóre tak cenne, że Florinda wkładała je do zakręcanych słoiczków wyłożonych atłasową chusteczką. Słoiczki zaś ustawiała delikatnie, uważając, by ich nie pomieszać, by zawsze oczy brązowe stały w sąsiedztwie brązowych, a niebieskie przy niebieskich i tak dalej. Zaoszczędzała sobie w ten sposób pracy na wypadek pojawienia się konieczności wykonania pilnego zabiegu. Lubiła to miejsce. Choć owszem, czasami miała wrażenie, że pracuje w kostnicy. Te kończyny w szufladach przy słabym wieczornym oświetleniu wyglądały jak kości — blade, bezkrwiste, statyczne, czekające na godny pochówek. Florinda miewała koszmary, w których szła polem, pustym polem i co jakiś czas potykała się o bezskórne piszczele, dłonie, przedramiona, stopy. Leżały na polu przez nikogo nieuprawianym, opuszczonym i czekały, aż ktoś je pozbiera. Więc schylała się i zbierała, nie myśląc zbyt wiele, bo nawet we śnie pamiętała, że przesada w myśleniu przynosi więcej szkody niż pożytku.
W pomieszczeniu unosił się zapach kleju zmieszany z zapachem rozpuszczalnika. Florinda zwykła używać gorącego kleju, nici i drucików, zresztą użyłaby każdej możliwej i dostępnej metody, byle mieć pewność, że zrobiła wszystko, by dokonać ocalenia — jeśli już się tego podjęła. Miała zestaw cudonarzędzi, których nikomu nie pokazywała. Leżały w przeróżnych szufladkach biurka, zbyt cenne, by je pozostawiać na wierzchu. W końcu był to szpital i należało tu ratować, a nie unicestwiać. Dokonywała więc przeszczepów i operacji na otwartych ranach, przyszywała i scalała, choć niekiedy musiała też rozkroić to i tamto, przypominając sobie cały czas, że robi to dla dobra sprawy.
W tym miejscu wszystko mogło się zmienić. Ci, którzy do niczego już się nie nadawali, odzyskiwali nagle siły i przez kolejne lata zachwycali swoją sprawnością. Ci, którym brakowało jakiejś części ciała, otrzymywali ją podczas jednej zaledwie operacji. Natomiast ci nieszczęśni, którym wydawało się, że są idealni, musieli podzielić się swoją urodą z bardziej potrzebującymi.
Zasadniczo jednak cel był jeden — przywrócić do życia. Czasem podarować zupełnie nowe. Lecz także czasem je odebrać. A wszystko w ciągu jednego zaledwie mgnienia oka.
Rozdział 1
Wszedł po cichu do sypialni, nachylił się i ucałował ją w czoło. Drgnęła i zaraz przekręciła się na plecy.
— Wychodzę na chwilkę — szepnął jej do ucha. Złapała go za rękaw i przytrzymała. Jej brązowe oczy, jeszcze zaspane, ale już przytomne, wyrażały pytanie. — Wszystko w porządku, kochanie, wychodzę na chwilę — powtórzył. — Po papierosy.
Uśmiechnęła się.
Nałożył kapelusz i cicho zamknął za sobą drzwi. Schodził po schodach niemal na palcach. Nie chciał obudzić sąsiadów, było tak wcześnie. Wzdrygnął się na wspomnienie tamtej nocy. Było po dwudziestej drugiej i właśnie wstał od stołu, kiedy nagle poczuł, że coś jest nie tak. Zaraz potem usłyszał huk na dachu, jakby walił się komin, jakby coś ciężkiego spadało ze zwielokrotnionym hałasem. Zrozumiał, że dom drży. W kuchni brzęczały talerze. Lampa się kołysała. Stojąca na brzegu komody szklanka spadła i rozprysła się w drobny mak. Co się działo? Złapał Anę za rękę. „Szybko!” — krzyknął. Usłyszeli dudnienie, jakby coś ciężkiego przetaczało się po ulicy. Cała ziemia drżała. Wpełzli pod stół, ale tu było jak w pułapce. Ana bezgłośnie poruszała ustami i domyślił się, że to modlitwa. Przemknęło mu przez głowę, że zrobił błąd — należało zbiec na dół, z daleka od domów, od kruchych konstrukcji, które mogły zaraz runąć i przygnieść ich swoim ciężarem, pogrzebać ich za życia. Zdawało mu się, że pokój faluje, a z nim wszystkie sprzęty, wszystkie przedmioty. W jego rodzinnym Algarve trzęsienia się zdarzały, ale nigdy nie odczuwał z tego powodu takiego przerażenia jak tu, w Lizbonie. Trwało to wszystko chwilę. Później w telewizji powiedzieli, że wstrząsy o sile ponad sześciu stopni w skali Richtera i z epicentrum w pobliżu Taviry były odczuwalne w całym kraju. Rozpoczęły się o 22.31 i trwały minutę. Dla niego to była cała wieczność, całe epoki.
Kiedy wszystko ucichło, wyszli na ulicę. Zgromadziło się tam wielu ich sąsiadów. To był 15 marca. Od tamtego czasu minął rok, ale niektórzy nadal o tym rozmawiali, wspominali, gdzie kto był. A inni dziękowali Bogu, że nie doszło do takiej tragedii jak wtedy, gdy Lizbona niemal cała została zmieciona z powierzchni ziemi na skutek wstrząsów, ognia i wody.
On nie chciał myśleć zbyt wiele. Miał inne rzeczy do roboty, inne zobowiązania.
Postawił kołnierz, chroniąc się przed rześkim powietrzem, i wyszedł na ulicę. Uwierały go ukryte w klapie płaszcza kartki. Wydawało mu się, że ważą tonę, że nie może przez nie oddychać. Chciał jak najszybciej się ich pozbyć. Przyspieszył kroku.
Piekarnia wyglądała, jakby była jeszcze zamknięta, ciężkie rolety przysłaniały okna, w środku musiało być całkiem ciemno. Rozejrzał się powoli, nikogo nie spostrzegł, zapewne wszyscy jeszcze spali. Niemal nie podnosząc ręki, zastukał cichutko w szybę, raz i dwa razy. Usłyszał kroki, skrzypnęła zasuwka w drzwiach. Chudy mężczyzna w okularach niemal wciągnął go do środka. Carlos odetchnął.
W chwilę potem był już z powrotem na zewnątrz. W małym kiosku na końcu ulicy kupił trzy paczki papierosów. Sprzedawca ledwo zaczął otwierać, ale nawet się nie zdziwił, że Carlos przychodzi tak wcześnie.
— Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje, co? — zagadnął. — Wschód słońca nad Lizboną to dla mnie codzienność, a widzę, że i dla pana widok nieobcy. — Mrugnął okiem i położył papierosy na ladzie. — Robota dzisiaj goni?
— Dziś wolne. — Carlos uśmiechnął się. Lubił tego człowieka. Zawsze miał dobre słowo dla klienta i odpowiedni towar. Poza tym w jego kiosku panował porządek. Wszystko było perfekcyjnie ułożone. Nie tak jak w innych, gdzie dzisiejsze gazety leżały na stercie razem z wczorajszymi, a papierosy sprzedawca podawał z rzuconego w kąt pudełka.
Podziękował i wrócił pod dom. Wchodził po schodach znów ostrożnie, wolał nie narażać się wścibskim sąsiadom. Stanął przed drzwiami na ostatnim piętrze i zatrzymał się w pół ruchu. Wydawało mu się, że drzwi zamykał na klucz, a jednak teraz były lekko uchylone. Z mieszkania sączył się kojący głos Carlosa Mendesa w eurowizyjnym przeboju Verão. Ana musiała włączyć radio, chociaż spodziewałby się raczej zastać ją jeszcze w łóżku. Zaniepokoiły go te drzwi. Naprawdę zapomniał je zamknąć? W głowie pojawiły się tysiące myśli, jak iskierki ognia rozprzestrzeniły się w umyśle i sprawiły, że zrobiło mu się duszno. Miał złe przeczucia. Ale musiał wejść, przecież tam była Ana. Pchnął lekko klamkę i stanął oko w oko z niskim mężczyzną opierającym się o szafę.
— Bom dia — powitał go ten, lekko się uśmiechając. — Wcześnie wstajesz, mój drogi — dodał. — Radziłbym ci się bardziej wysypiać.
— Co pan tu... gdzie moja żona? — Carlos rzucił zaniepokojone spojrzenie w stronę sypialni. Kołdra była w nieładzie, a łóżko puste. — Gdzie ona jest? — powtórzył zdenerwowany.
— Pańska żona? O tam. — Mężczyzna wskazał uprzejmie na kuchnię. — Spokojnie, nic jej nie dolega — dodał, chcąc poklepać Carlosa po ramieniu, ale ten zrobił szybki unik i ruszył w głąb mieszkania.
Ana siedziała na taborecie, na koszulę nocną zdążyła narzucić jego stary sweter. Jej twarz w pierwszych promieniach słońca, wpadających przez kuchenne okno była śmiertelnie blada, przypominała maskę z papier mâché, sztuczną i nienaturalną. Powietrze drgało, poruszane jej płytkim oddechem, w pokoju pachniało lękiem. Ana wydawała się przerażona niemal tak bardzo jak wtedy, gdy zatrzęsła się ziemia. Działo się coś niedobrego.
— Kim panowie są? — zaczął, bo przecież oprócz tego niskiego był tu jeszcze ten drugi, wysoki, barczysty i owłosiony tak bardzo, że kłęby kręconych włosów wystawały spod kołnierzyka jego białej koszuli, pięły się dalej, na szyję i niemal przechodziły w gęsty zarost na twarzy.
— Jesteśmy z sąsiedztwa, Carlosie. — Ten niższy się uśmiechnął, a kiedy to zrobił, Carlosa zalała fala gorąca. A więc znali jego imię. W sekundę zrozumiał, kim są.
— Czego chcecie? — Starał się, by jego głos był pewny, a ton żądający wyjaśnień, ale zdał sobie sprawę, że z jego gardłem stało się coś dziwnego i słowa wibrują w niebezpieczny sposób. Powietrze nagle zgęstniało. Podszedł do Any, przecież musiał ją chronić, to było najważniejsze. Stanął za żoną, ręce położył na jej ramionach. Wyczuł, że lekko drży.
— Chcemy ciebie, Carlosie — usłyszał.
— Pomyliliście mnie z kimś innym — odpowiedział zbyt szybko.
„Znowu źle” — pomyślał.
— W naszych fachu rzadko dochodzi do pomyłek — odparł tamten. — Powinieneś to wiedzieć.
Na ułamek sekundy Carlos przymknął oczy. Prosił w duchu, by to nie działo się naprawdę. By ci ludzie po prostu wyszli z jego mieszkania, zamknęli za sobą drzwi, zniknęli, rozpłynęli się. Wróciłby do łóżka, położył się obok Any, objął ją ramionami i zapewnił, że nic się nie stało. Była taka krucha, zwłaszcza teraz, odkąd nosiła pod sercem ich dziecko. Zerknął w stronę drugiego pokoju. Mieli z Aną zamiar odmalować w nim ściany i wstawić tam dziecięce łóżeczko, które już teraz dostali od kuzyna. Na razie jednak Carlos trzymał w pokoju swoje papiery i książki. Z tego miejsca nie mógł stwierdzić, czy już tam weszli, czy już tam byli.
— No dobrze — westchnął niższy mężczyzna. Najwyraźniej to on tu dowodził, ten barczysty był pewnie facetem od brudnej roboty. — Zbieramy się. Jeśli chciałbyś coś zabrać ze sobą, masz na to minutę. — A pani Barreto — zwrócił się do Any — już dziękujemy. I przepraszamy za to poranne najście.
Carlos nie poruszył się. Gorączkowo myślał. Przecież musiał zareagować, przekonać ich, że jest niewinny. Nie mogli tak po prostu wtargnąć do jego mieszkania i kazać mu iść ze sobą.
— To pomyłka — powtórzył. Nic innego nie przychodziło mu do głowy, jego głowa była pusta. Zawsze uważał się za odważnego, zawsze sądził, że poradzi sobie nawet w najtrudniejszych sytuacjach, najbardziej ekstremalnych, a teraz proszę, stoi jak kretyn, niezdolny do obrony, niezdolny do wydukania choćby jednego sensownego zdania.
Mężczyźni wymienili znaczące spojrzenia. Ten wysoki i włochaty zaraz znalazł się przy Carlosie. Chwycił go za nadgarstki i boleśnie wykręcił dłonie. Carlos syknął i zobaczył, jak drugi mężczyzna wymownie odsłania poły marynarki i pokazuje mu broń. Zrozumiał. Ruszyli do drzwi. Odwrócił się jeszcze do Any, jej oczy się szkliły. Ten obraz wbił mu się w pamięć — kuchnia zalana słońcem, w cieple którego tak lubili pić poranną kawę, i Ana nieruchomo siedząca przy stole, zrozpaczona i piękna jednocześnie. Tak bardzo chciał ją przeprosić.
Zaraz potem wpakowali go do samochodu i ruszyli z głośnym warkotem. Ulica nadal spała, nikt nic nie zauważył. Carlos pomyślał, jakie to proste — zabrać człowieka z domu tak, żeby nikt nie powiedział nawet słowa.
Skręcili w dół, w wąskie uliczki starej dzielnicy i jechali dobrą chwilę. Zaparkowali niemal pod katedrą Sé, na wprost smutnego, białego budynku. Właśnie zakwitły tam bugenwille.
Książkę Lalka z Lizbony kupić można w popularnych księgarniach internetowych: