Nakładem Oficyny Literackiej Noir Sur Blanc ukazało się właśnie Faktotum w zupelnie nowym wydaniu!
Faktotum to powieść złożona z krótkich rozdziałów wypełnionych przygodami tytułowego "totumfackiego", który nieustannie poszukuje zajęcia, a do kwestionariuszy kolejnych pośredniaków wpisuje nieodmiennie: dwa lata college'u, specjalność: dziennikarstwo i sztuki piękne.
W tej książce fascynuje niezwykła, niemal magiczna realność. Sytuacje i zdarzenia, które opowiada nam Bukowski, mają fantastyczną moc: są prawdziwe, nawet jeśli się nie wydarzyły. Warto sięgnąć po Faktotum. Warto przypomnieć je sobie i dołączyć do domowej biblioteczki. Tym bardziej, że powieść ta idealnie pasuje do naszego wyzwania z literaturą amerykańską, które kończy się już 4 grudnia 2014. Dla tych zaś, którzy prozy Bukowskiego nie znają, publikujemy fragmenty książki:
1
Przyjechałem do Nowego Orleanu o 5 rano. Padało. Posiedziałem trochę na dworcu autobusowym, ale ludzie działali na mnie tak przygnębiająco, że wziąłem walizkę, wyszedłem na deszcz i ruszyłem przed siebie. Nie wiedziałem, gdzie są domy z pokojami do wynajęcia, gdzie jest dzielnica ubogich.
Moja tekturowa walizka zupełnie się już rozlatywała. Swego czasu była czarna, ale jej czarne obicie zaczęło się łuszczyć, odsłaniając żółtą tekturę. Próbowałem kiedyś temu zaradzić i posmarowałem te żółte łaty czarną pastą do butów. I gdy wędrowałem teraz w tym deszczu, pasta zaczęła się rozpuszczać, a ja nie zauważyłem tego i przekładając walizkę z ręki do ręki, na obu nogawkach porobiłem sobie czarne smugi.
No i dobra. W każdym razie było to jakieś nowe miasto. Może mi się powiedzie.
Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Byłem w dzielnicy czarnych. Szedłem wolno przed siebie.
— Hej, biały menelu!
Postawiłem walizkę na ziemi. Na schodkach ganku siedziała wysoka Mulatka i machała w powietrzu nogami. Była całkiem w porządku.
— Sie masz, biały menelu!
Nie odezwałem się ani słowem. Stałem po prostu i patrzyłem na nią.
— Miałbyś ochotę na dupę, biały menelu?
Robiła sobie ze mnie pośmiewisko. Założyła udo na udo i wierzgała stopami w powietrzu. Miała ładne nogi, buciki na wysokich obcasach, wierzgała tymi nogami i śmiała się. Podniosłem walizkę i ruszyłem dróżką w jej stronę. Idąc pod górkę, zauważyłem, że w oknie, na lewo ode mnie, odsunęła się nieznacznie firanka. Zobaczyłem twarz jakiegoś czarnego mężczyzny. Wyglądał jak Jersey Joe Wolcott. Zawróciłem więc, zszedłem w dół na chodnik, a gdy oddalałem się ulicą, długo jeszcze słyszałem za sobą jej śmiech.
2
Pokój znajdował się na pierwszym piętrze, naprzeciw baru. Bar nazywał się Café pod Trapem. Z pokoju, przez otwarte drzwi baru, widać było jego wnętrze. I twarze siedzących tam ludzi. Niektóre prostackie, niektóre interesujące. Spędzałem noce, nie wychodząc z tej mojej klitki, piłem wino, przyglądałem się twarzom w barze i powoli spłukiwałem się z pieniędzy. W dzień odbywałem długie, powolne spacery. Przesiadywałem godzinami, gapiąc się na gołębie. Jadłem tylko jeden posiłek dziennie, żeby na dłużej starczyło mi pieniędzy. Znalazłem jakąś kafejkę, brudną co prawda i prowadzoną przez brudnego właściciela, ale za to można było w niej zjeść solidne śniadanie — kaszę, placki, kiełbasę — prawie za darmo.
3
Pewnego dnia wyszedłem na ulicę i jak zwykle ruszyłem przed siebie. Czułem się szczęśliwy, rozluźniony. Słońce było dokładnie takie, jak trzeba. Dobrotliwe. I wielki spokój w powietrzu. W połowie drogi między przecznicami zobaczyłem człowieka stojącego przed wejściem do jakiegoś zakładu. Przeszedłem obok niego.
— Hej, KOLEGO!
Zatrzymałem się.
— Szukasz jakiejś roboty?
Zawróciłem i podszedłem do miejsca, gdzie stał. Zerknąłem mu przez ramię. Z tyłu, za jego plecami, widać było wielkie, mroczne pomieszczenie. Znajdował się w nim długi stół, a po obu jego stronach stali jacyś ludzie. Mężczyźni i kobiety. W rękach mieli młotki i tłukli tymi młotkami leżące przed nimi przedmioty. W panującym mroku ledwie były widoczne, ale wyglądały na muszle skorupiaków. I śmierdziały jak muszle. Odwróciłem się i ruszyłem dalej ulicą.
Przypomniałem sobie, jak mój ojciec każdego wieczoru wracał do domu i opowiadał matce o swojej robocie. Te opowieści zaczynały się, gdy tylko przestąpił próg, ciągnęły się przy obiedzie, a kończyły w sypialni, z której krzyczał: „Gaś światło!”. O 8 wieczorem — aby móc odpocząć i w pełni sił przystąpić nazajutrz do roboty. Nie było żadnych innych tematów. Tylko praca.
Trochę dalej, na rogu, zaczepił mnie jakiś inny człowiek.
— Słuchaj, przyjacielu… — zaczął.
— O co chodzi? — spytałem.
— Słuchaj, jestem weteranem pierwszej wojny światowej. Narażałem życie, walcząc za ten kraj, a teraz nikt nie chce mnie zatrudnić, nikt nie chce dać mi roboty. Nie doceniają moich zasług. Jestem głodny. Udziel mi jakiegoś wsparcia…
— Kiedy ja nie pracuję.
— Nie pracujesz?
— No właśnie.
Zostawiłem go za sobą. Przeszedłem na drugą stronę ulicy.
— Kłamiesz! — krzyknął za mną. — Pracujesz! Na pewno masz pracę!
Po kilku dniach rzeczywiście już jakiejś szukałem.