Kim jest doula? Premiera, fragment

Data: 2012-12-10 12:37:02 | Ten artykuł przeczytasz w 20 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Kim jest doula? Premiera, fragment

Doula to historia kobiety, której dramatyczna próba ocalenia dziecka najbliższej przyjaciółki zakończyła się na sali sądowej. 

 

Wychowana w rodzinie przedsiębiorców pogrzebowych, Carolyn Connors jako mała dziewczynka była świadkiem dwóch traumatycznych wydarzeń: poronienia matki i tragicznej śmierci młodszego brata. Pod wpływem tragedii postanawia porzucić rodzinne tradycje – celebrować życie, nie śmierć – i zostaje doulą. Przez lata służy wiedzą i emocjonalnym wsparciem ciężarnym kobietom. Gdy w czasie porodu najbliższej przyjaciółki dochodzi do nieoczekiwanych komplikacji, Carolyn nie waha się wziąć losu dziecka w swoje ręce. Ta decyzja drogo ją kosztuje: oskarżona przez ojca dziewczynki o błąd w sztuce medycznej, trafia przed sąd. Pod znakiem zapytania staje nie tylko przyszłość zawodowa Carolyn, lecz również jej tożsamość jako douli i przyjaciółki. W wyniku procesu musi zmierzyć się z mrocznymi wydarzeniami z przeszłości, przed którymi uciekała, i poruszyć zakazane w jej rodzinie tematy. 

 

Powieść odsłania fascynujące i bardzo realne zagadnienia etyki medycznej i macierzyństwa. Porównywana do Kruchej jak lód Jodi Picoult, to jedna z tych historii, które angażują emocjonalnie i na długo pozostają w pamięci. Zapraszamy do lektury premierowego fragmentu powieści: 

 

CZĘŚĆ I. CIĄŻA

 

Prolog

 

Inne kobiety rodzą. Ja – patrzę. Pomagam. Niczym święty Krzysztof, który przeniósł Dzieciątko Jezus przez rzekę, prowadzę matkę i dziecko przez rozszalałe odmęty porodu aż do chwili narodzin. Być świadkiem, jak na świat przychodzi nowe życie, to jak brać udział w świętym akcie. Gdybym tylko mogła, czuwałabym nad każdym z nowo narodzonych dzieci jeszcze długo po ich narodzinach. Moja rola kończy się jednak, kiedy bezpiecznie przeprowadzę dziecko z łona matki na jej pierś. Wtedy nie pozostaje mi już nic, jak tylko cicho je pobłogosławić z nadzieją, że reszta jego życia przebiegnie w atmosferze podobnego zachwytu, jak ta pierwsza chwila. 

Doula to po grecku „kobieta, która służy”. Pochodzę z rodziny przedsiębiorców pogrzebowych. To też swego rodzaju doule. Różnica polega na tym, że przeprowadzają ludzi z życia do tego, co po nim. Rola świadka i pomocnika w tym przejściu, towarzysza w tej przestrzeni pomiędzy to zaszczyt – taki sam dla douli, jak i dla przedsiębiorcy pogrzebowego.

Kiedy ktoś pyta, dlaczego zostałam doulą, za każdym razem mam przed oczami moją mamę i jej poronienie. Może się wydawać, że życie i śmierć znajdują się po przeciw­ległych stronach spektrum, tak daleko od siebie, jak tylko mogą leżeć sprzeczności. Ale to nieprawda. Życie i śmierć są jak odbicia lustrzane. Między ich domenami otwiera się portal. Pierwszą nazywamy „rzeczywistością”, ponieważ wokół siebie widzimy jej świadectwo. Ta druga natomiast stanowi dla nas przyczynę wiecznej debaty, jako że brak nam potwierdzenia jej istnienia.

Mama zażartowała raz sobie, jaka to szkoda, że nie można zadzwonić z miejsca, w które trafiło się po śmierci, by dać nam, żyjącym, jakiekolwiek pojęcie o tym, co nas wszystkich czeka. Portal ten spowija tajemnica, ale ja osobiście wierzę, że istnieje coś poza „tu i teraz”. Od czasu do czasu, oczywiście pod warunkiem, że jesteśmy dość uważni, możemy w nagrodę ujrzeć przelotnie ten drugi byt czy raczej wspomnienie o nim. Zasłona między naszym ziemskim tu i teraz a tą drugą, niezgłębioną dziedziną staje się coraz bardziej przezroczysta, coraz bardziej wiotka, gdy stoimy, wahając się, na progu obu światów.

Pośród trudów i radości życia nie zawsze widzimy, dokąd prowadzi nas opatrzność. Mogłam przejąć interes rodzinny, ale kiedy odkryłam, że zamiast śmierci mogę towarzyszyć narodzinom, wybrałam świętowanie przychodzącego, nowego życia. Kiedy ukończyłam szkolenie, wiedziałam już, że narodziny, tak samo jak śmierć, stawiają nas twarzą w twarz z głęboką tajemnicą własnej znikomości, nieistotności, a równocześnie – wielkości. Nie wiedziałam jednak, że doświadczę obu tych przemian zjednoczonych w niezmiennej, cyklicznej, naturalnej kolei rzeczy.

Tamtego lata, kiedy moja mama poroniła, obiecałam jej, że to, co widziałam, zachowam dla siebie. Lecz był to zaledwie początek żałoby. Kiedy lato miało się ku końcowi, wszystkie straty, o których nie chciała rozmawiać, kłębiły się we mnie i krzyczały, zagłuszając cichy, niepozorny głos mojej intuicji. Zanim odważyłam się zakwestionować cenę własnego milczenia, minęły całe lata, podczas których trzymałam się kurczowo tego, co znane. Ale później zrozumiałam – aż za dobrze – że ceną tą nie było nic innego, jak tylko moje własne siły witalne, prawie całe moje życie. Niczym noworodek przeciskający się przez kanał rodny kobiety na światło dzienne, tak i ja musiałam przecisnąć się przez ciemne, niepewne przejście, stanąć przed sądem, wydostać się na świat. 

 

Rozdział pierwszy

 

Każde lato dzieciństwa ma pewną magiczną właściwość – wydaje się trwać bez końca. W czasie roku szkolnego tęskniłam do tych trzech miesięcy, kiedy czas zdawał się rozciągać w nieskończoność wraz ze światłem dnia. Rodzina mamy miała letni dom nad jeziorem Michigan, wystarczająco daleko od Chicago, by wyjazd tam można było nazwać wyjazdem na wakacje. Zawsze w czerwcu, kiedy ja i moje rodzeństwo kończyliśmy szkołę, rodzice pakowali kombi po sam dach i wywozili nas nad jezioro.

Tamtego roku miałam dwanaście lat. Siedziałam w swoim pokoju, kiedy przez szparę pod zamkniętymi drzwiami wślizgnął się głos mamy.

–Caro! Spakowałaś się? – zawołała.

Rozejrzałam się po porozstawianych wokół kartonach z rzeczami. Był to kolejny powód, dla którego w te wakacje tak bardzo chciałam wyjechać nad jezioro – dwa dni wcześniej wyprowadziliśmy się z mieszkania nad naszym zakładem pogrzebowym do nowego domu na przedmieściach. Mama pragnęła mieć więcej przestrzeni. Pożegnałam się ze wszystkimi dzieciakami z sąsiedztwa, ale czekałam, aż znajdę się w zaciszu, nad jeziorem, by w pełni opłakać swą stratę.

–Już prawie! – odpowiedziałam wymijająco i wcisnęłam kilka par szortów do torby na kółkach z wizerunkiem Marka Grace’a z kijem baseballowym. Torbę dostałam od taty na urodziny, po tym jak zapewniłam go o mojej niegasnącej lojalności wobec pierwszego bazowego Cubsów. Większość fanów uwielbiała Sammy’ego Sosę i Ryne’a Sandberga, ale ja sympatyzowałam z jasno­włosym graczem bazowym – leworęcznym, tak jak ja.

–To kończ już… Chcę, żebyś potem pomogła pakować się Samancie, proszę cię, kochanie. Nie zapomnijcie zabrać przynajmniej po dwa kostiumy kąpielowe. Jeden to za mało na całe lato. I pospiesz się, Caro – zawołała przymilnym głosem. – Do południa chcę wyruszyć.

Mamie najwyraźniej bardzo się spieszyło. Poczułam wyrzuty sumienia, że spędziłam cały ranek w pokoju, zamiast jej pomóc. Trochę się o nią martwiłam. Przez ostatnich parę miesięcy, kiedy z Samanthą i Pauliem wracaliśmy ze szkoły, częściej zastawaliśmy ją na drzemce ramię w ramię z naszym małym braciszkiem Chrisem niż przy kuchni na pieczeniu ciastek owsianych czy chleba bananowego. Pracowała na nocnej zmianie jako pielęgniarka i była dumna, że może być w domu, gdy kończymy lekcje. Zawsze czekała na nas w kuchni, a kiedy wpadaliśmy do przedpokoju i rzucaliśmy tornistry byle gdzie, nigdy nie kazała nam ich odstawiać na miejsce przed podwieczorkiem.

–Życie jest krótkie, moje ptaszyny – mówiła i stawiała na stole po szklance mleka dla każdego. – No i piękne. Mówcie, gdzie dziś zauważyliście piękno życia?

Mama żyła z otwartym szeroko sercem. Równie szeroko otwierała ramiona, przyciągając nas do spokojnego, dodającego otuchy bicia tego serca – bicia, które wyznaczało rytm życia całej naszej czwórki. Żadnemu z nas nigdy nie przyszło do głowy zakwestionować miejsce, jakie w nim zajmowaliśmy, czy świadomość, że zawsze pozostanie ono dla nas otwarte.

Ostatnio wydawało się jednak, że całą energię mamy pochłania robienie prania, gotowanie i bycie matką samo w sobie. Prawie codziennie po powrocie ze szkoły musiałam ją budzić – nawet bezczelnie głośne trzaskanie drzwiami Pauliego nie przerywało jej drzemki. Zawsze wstawała, kiedy szturchnęło się ją lekko w ramię, ale miałam straszne poczucie winy, widząc, jak głęboko spała i jaka była zdezorientowana po przebudzeniu. Obserwowałam ją, wypatrując innych powodów do niepokoju, ale poza tymi drzemkami i ciemnymi sińcami pod oczami mama była taka sama, jak zwykle.

Wrzuciłam do torby bluzę, po czym przetrząsnęłam dwa kartony w poszukiwaniu sandałów, aż w końcu je znalazłam. Położyłam buty na wierzchu, na ubraniach, a potem zapięłam torbę na suwak. Przeszedł mnie dreszcz radosnego oczekiwania – chciałam jak najszybciej znaleźć się nad jeziorem. Równocześnie poczułam jednak coś, co go zakłóciło – przeczucie, że dni beztroski i swobody dobiegają końca. Parę moich kuzynek było już nastolatkami. Nie wiedziałam, czy leżeć z nimi na pomoście i opalać się, czy w kółko skakać do wody z młodszymi dzieciakami, które nie czuły żadnych oporów, by okazywać wszem wobec, ile mają z tego frajdy. Być może takie wahanie to nieodłączny element stawiania pierwszych, niepewnych kroków na wiszącym moście dorastania. Z jednej strony było to ekscytujące, z drugiej – smutne. Czułam też trudny do określenia niepokój, który zmuszał mnie do sięgania pod poduszkę po stary kocyk z czasów najwcześniejszego dzieciństwa. Kiedyś był biały, teraz – pożółkły ze starości, a faktura tkaniny wytarła się od międlenia między palcami a kciukiem. Satynowa lamówka trzymała się już tylko na jednym rogu, zwisając z reszty kocyka niczym ogon latawca. Podniosłam kocyk do nosa i głęboko wciągnęłam jego zapach. Pachniał uspokajająco, niczym kubek gorącego kakao. Koił nawet największe zmartwienia. Wsunęłam go do kieszeni z przodu torby, a razem z nim powieść Na zawsze, której nie powinnam czytać, bo była o dzieciach, które tracą dziewictwo. Dostałam ją od koleżanki, Sary Rice, która zagięła rogi stron z „tymi scenami”. Miałam przekazać ją następnej koleżance, Ginie Gambit, kiedy już skończę.

 

***

Ciągnęłam za sobą torbę po schodach, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi.

–Otworzę! – krzyknęłam, ciekawa, kto to może być, skoro dopiero się wprowadziliśmy. Otworzyłam pierwsze drzwi na całą szerokość. Drzwi zewnętrzne były wciąż zamknięte, ale przez szybę zobaczyłam, że stoi za nimi kobieta w czarnym T-shircie naciągniętym na gigantyczny brzuch. Na nim z kolei, niczym na półce, spoczywało pudełko muffinek z jagodami. Obok kobiety stała dziewczynka – szczupła jak ja. Miała na sobie szorty i top wiązany na szyi, ale w pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi na nic poza jej włosami, które były zupełnie białe. Najbardziej białe włosy, jakie w życiu widziałam, do tego kręcone i sięgające prawie do pupy. Sięgnęłam ręką do własnej głowy. Rano mama pomogła mi zapleść warkocze. Mówiła, że moje włosy przypominają karmel. Spodobał mi się ten komplement, ale teraz pozazdrościłam tamtej dziewczynce tej oszałamiającej poświaty, którą dumnie nosiła wokół głowy. Nie sposób było nie zwrócić na nią uwagi, nawet w tłumie. Ona jednak nie wydawała się zainteresowana własnym intrygującym wyglądem. Była wyraźnie zmieszana. Czubkiem tenisówki kopała wystający z chodnika kamień. 

–Dzień dobry! – Zza szyby drzwi zewnętrznych dobiegł głęboki, ciepły głos tej bardzo ciężarnej kobiety. Otworzyłam drzwi i przytrzymałam je biodrem, by się znowu nie zamknęły.

–Dzień dobry – odparłam.

–Nazywam się Marilyn Hanover i jestem waszą sąsiadką. Nasze ogrody się łączą – wskazała ruchem głowy.

–Dzień dobry – powtórzyłam. Za bardzo zajęta byłam tą dziewczynką, żeby zwracać uwagę na maniery.

Marilyn spojrzała w ślad za mną.

–A to moja córka Mary Grace. Wygląda na to, że jesteście w podobnym wieku. – W jej głosie wyczuwało się nadzieję, że się z nią zgodzę, dzięki czemu cała sytuacja stanie się trochę mniej krępująca. 

–Hm… Czy jest ktoś w domu? – zapytała po chwili, kiedy nie powiedziałam, ile mam lat.

Zanim zdążyłam otworzyć usta, pojawili się mama i tata, robiąc wiele hałasu o to, jaka to jestem niegrzeczna, bo nie zapraszam sąsiadów do środka. Mama mówiła nieswoim, sztucznie wesołym głosem, którego używała zawsze, kiedy chciała szybko mieć coś z głowy.

–Chcesz zobaczyć mój pokój? – zapytałam znienac­ka Mary Grace Hanover, zanim mama zdążyła podziękować za muffiny i odprawić niezapowiedzianych gości.

Mama rzuciła mi spojrzenie świadczące o tym, że jest gotowa mnie zabić, tata jednak przyszedł mi na ratunek. Otoczył mamę ramieniem. Wiedziałam, co ten gest oznaczał: że może się odprężyć, bo on jest tuż przy niej. Że zaraz wszystko spakują do samochodu, że to tylko chwila nieprzewidzianej zwłoki i że równie dobrze mogą poświęcić parę minut na miłą, sąsiedzką rozmowę.

Znowu spojrzałam na Mary Grace, której bladoniebieskie oczy skierowane były prosto na mnie. Przez sekundę myślałam, że odmówi. Gdyby to zrobiła, umarłabym ze wstydu. Ale ona się uśmiechnęła.

–Możesz do mnie mówić M.G. – zaproponowała. – Wszystkie dzieciaki tak do mnie mówią.

Przyjęłam tę propozycję z uśmiechem, po czym w podskokach pobiegłyśmy na górę, zostawiając dorosłych w holu.

–Masz rodzeństwo? – zapytałam, kiedy byłyśmy już w moim pokoju. W poszukiwaniu sznurkowej, plecionej bransoletki zagłębiłam rękę w jednym z kartonów – wiedziałam, że leży gdzieś wśród rzeczy, które dostałam na pożegnanie od koleżanek przed wyprowadzką. Chciałam coś podarować tej dziewczynce, żeby mnie polubiła. Nagle zaczęłam żałować, że wyjeżdżamy.

Mary Grace pokręciła głową. 

–Nie – odparła. – Ale bardzo się cieszę, że mi się urodzi. Nie mogę się doczekać. Mam nadzieję, że to będzie dziewczynka. 

Ja miałam dwóch braci i siostrę. Nie powiedziałam jednak Mary Grace, że czasem bracia są fajniejsi. Paulie uwielbiał grać w baseball, tak samo jak ja. Samanthę interesowały wyłącznie kucyki Pony, lalki i wszystko, co różowe. Kiedy ćwiczyliśmy z Pauliem uderzenia kijem, musieliśmy płacić jej ćwierć dolara, żeby przynosiła nam piłki. Nie chciałam jednak źle nastawiać Mary Grace. Ona sama w tej chwili podziwiała moją kolekcję książek o Nancy Drew, którą jako jedną z niewielu rzeczy już rozpakowałam. Gadałyśmy o naszych ulubionych częściach – Sekret w starym zegarze i Tajemnica karczmy pod bzem.

–Co ci to przypomina? – Wracając na dół, wskazałam na dziwny stopień mniej więcej w połowie schodów. Znajdował się na zakręcie, dlatego miał nieco inny kształt niż pozostałe, prostokątne. Paulie twierdził, że wygląda jak latawiec, ale dla mnie wcale nie przypominał latawca, tylko trumnę. Za każdym razem, kiedy szłam na dół, musiałam go omijać i w myśli wypowiadać życzenie.

M.G. przyjrzała się bliżej i zadrżała. 

–Trumnę.

–Właśnie – zgodziłam się. – Nie stawaj na nim. Kto na nim stanie, ten będzie miał pecha. Jak tylko postawisz na nim nogę, już po tobie!

Stałyśmy jedna przy drugiej powyżej dziwnego stopnia. Nagle zostałam sama. Mary Grace niespodziewanie skoczyła. Przeskoczyła zakazany stopień i cztery kolejne, które były pod nim. Wylądowała u stóp schodów, odwróciła się i zawołała melodyjnie:

–Ta-dam! – po czym ukłoniła się wdzięcznie, wywijając jedną ręką. Policzki miała zaróżowione, a włosy kłębiły się wokół jej twarzy niczym chmura. – Pomyśl życzenie i też skacz!

Chciałam skoczyć, strasznie chciałam, ale za bardzo się bałam. Skok wydawał się niewiarygodnie daleki. Zamiast tego ominęłam „niebezpieczny” stopień i stanęłam na niższym, jak zwykle. Udawałam, że oczywiście wszystko mi jedno, w jaki sposób dostanę się na dół. Nie patrzyłam na Mary Grace. Jeśli uważała mnie za tchórza, nie chciałam o tym wiedzieć. Nic nie powiedziała, chwyciła mnie tylko za rękę i poszłyśmy do rodziców, którzy właśnie się żegnali. 

Kiedy Mary Grace i pani Hanover już sobie poszły, mama spojrzała na kupne muffinki i obwąchała je.

–Już w przedszkolu mnie uczyli, że jak się idzie z powitalną wizytą, przynosi się ciasto własnej roboty – powiedziała do taty i wrzuciła pudełko z muffinkami do kosza. A potem wzruszyła ramionami. – A może już jej za ciężko piec. Ma taki wielki brzuch, nie mam pojęcia, jak biedaczka dotrwa do września.

W przeciwieństwie do mamy było mi wszystko jedno, czy pani Hanover przyniosła muffinki domowe czy kupne. Dla mnie najbardziej liczyło się to, że przyprowadziła ze sobą kogoś, dzięki komu życie na przedmieściu mogło jednak być do zniesienia, mianowicie koleżankę.

 

***

 

Po wizycie pań Hanover poszłam z mamą do sypialni rodziców, gdzie miałam spakować do walizki falbaniaste spódniczki i pasujące do nich bluzki Samanthy, podczas gdy mama pakowała rzeczy Pauliego. Pracowałyśmy ramię w ramię w ciszy, a mój mały braciszek bawił się na podłodze klockami z alfabetem. Tata wziął Pauliego i Samanthę na dwór, żeby nie plątali się mamie pod nogami. Zerknęłam na nią. W kąciku jej ust czaił się ledwie dostrzegalny uśmieszek. Była umordowana przygotowaniami do wyjazdu, ale wiedziałam, że w tej samej chwili, kiedy tylko wsiądziemy do samochodu, opuści sobie oparcie fotela i odpręży się. Przed nią rozciągało się równie długie lato, co przed nami, ponieważ zwykle załatwiała sobie urlop na niemal całe wakacje.

Nagle usłyszałam chrzęst opon na żwirowym podjeździe. Uniosłam głowę znad śpioszków, które właśnie miałam w ręce, by wyjrzeć przez okno. Przed drzwiami frontowymi, bezpośrednio na wprost mnie, zatrzymał się smukły, czarny cadillac. Wiedziałam, kogo przywiózł, lecz wizyta ta zdumiała mnie tak samo, jak wizyta mamy i córki Hanover. Co tu robiły ABC?

ABC to była rodzina mamy. Moja prababka Rosina na początku XX wieku powiła sześć córek. Działo się to w mieszkaniu nad domem pogrzebowym – w tym samym, w którym wychowałam się i mieszkałam jeszcze parę dni temu. Prababka dała córkom imiona zaczynające się od kolejnych liter alfabetu: Audelia, Beatrice, Constance, Daniela, Eugenia. Znałam je pod zbiorowym przezwiskiem – ABC.

Beatrice – ta na B – była moją babcią. Jej mieszkanie sąsiadowało z domem pogrzebowym. Z pomocą swych niezamężnych sióstr, Audelii i Constance, które mieszkały po drugiej stronie ulicy, wychowała moją mamę i jej czterech braci. Daniela i Eugenia natomiast zmarły, jeszcze zanim przyszłam na świat.

W mieście moje rodzeństwo i ja wychowaliśmy się na łonie „matek” mojej mamy. Zajmowały się nami, kiedy mama szła do pracy, a tata miał wezwanie do zmarłego. Ciotki A. i C. co wieczór szykowały kolację u nas w kuchni, jako że była największa, a potem wszyscy zasiadaliśmy do posiłku przy dużym stole w jadalni. Największym szokiem ostatnich dwóch dni nie było bynajmniej to, że zamiast domowego jedliśmy kupne jedzenie, tylko to, jaka cisza i spokój panowały w nowym domu, jak brakowało nam głosu B. czytającej nekrologi, widoku mieszającej w garnku C. i A. nakrywającej stół koronkową serwetą, wydzierganą przez jedną z nich. Choć odczuwałam niepokojący brak tego, co dobrze znane, w głębi serca byłam podekscytowana. Bez obserwujących nas czujnych oczu rodziny życie na przedmieściach będzie inne.

Drzwi frontowe zaskrzypiały na znak protestu, ale ABC wkroczyły przez nie bezpardonowo, jakby dom należał do nich i kropka. Nie pofatygowały się nawet, by zadzwonić czy zapukać. Pobiegłam schodami na dół, by się przywitać. Mama za mną. ABC wyglądały oficjalnie i statecznie, wszystkie w kwiecistych, kopertowych sukienkach i z pasującymi do butów torebkami pod pachą. Ledwie zdążyłam jednak przejść do kuchni, już ukryły się w małym pokoju na jej tyłach, który tata zaanektował na biuro, gdzie przebierały się z wymuskanych sukien w stroje do sprzątania – podomki i domowe kapcie.

–Oto przybyła ekipa włoskich sprzątaczek – powiedział ledwie dosłyszalnym szeptem tata, który nadszedł od strony garażu i mrugnął łobuzersko. Minął mnie w drodze do lodówki, wyjął z niej piwo Pabst Blue Ribbon, otworzył i pociągnął długi łyk. 

–Tylko jedno – zapewnił mamę, która rzuciła mu takie samo spojrzenie jak mnie, kiedy zaprosiłam M.G. do mojego pokoju. – Będę mógł prowadzić, Lucille, muszę tylko zwilżyć gardło.

–Niczego innego nie można się spodziewać po cholernym Irlandczyku – odparowała mama, lecz w jej oku błysnęło rozbawienie, a w głosie zabrzmiała melodia, którą uwielbiałam. Tak właśnie moi rodzice flirtowali – niby boczyli się na siebie, niby czubili, niby sobie docinali, ale wiedziałam, że pasja między nimi nie wygasła – mimo czwórki dzieci.

„Cholerny Irlandczyk” – tak B. nazywała tatę. Myślałam sobie zawsze, że tata musi kochać mamę naprawdę mocno, skoro znosi wszystkie te baby, które się wokół niej kłębią. Jego rodziny w ogóle nie znaliśmy – wychował się w St. Louis, a jego rodzice zmarli, kiedy miał dwadzieścia parę lat. Tata ożenił się z mamą i jej rodzinę traktował jak własną, choć osobiście uważałam, że ABC odnosiły się do niego, jakby był całkowicie zbędny. Przyszło mi do głowy, że może tata też cieszy się z przeprowadzki, chociaż teraz ma tak daleko do pracy. (…)

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje