Kiedy życie podsuwa ci kolejny kryminalny trop. „Zemsta ze skutkiem śmiertelnym" Katarzyny Gacek

Data: 2020-10-07 16:01:16 | Ten artykuł przeczytasz w 11 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Magda, bohaterka powieści W jak morderstwo, właśnie rozstała się z mężem i próbuje się odnaleźć w tej nowej, trudnej sytuacji. Pewnego dnia na jej oczach ginie kobieta, potrącona przez rozpędzony samochód. Kierowca ucieka z miejsca wypadku. Tego samego dnia w miasteczku zostaje porwane dziecko. Czy te dwie historie coś łączy?

Magda rozpoczyna prywatne śledztwo, podczas którego nie tylko będzie sobie musiała poradzić z bezwzględnymi bandytami, ale i z policją, dla której amatorskie działania Magdy to poważny kłopot organizacyjny oraz wizerunkowy.

Obrazek w treści Kiedy życie podsuwa ci kolejny kryminalny trop. „Zemsta ze skutkiem śmiertelnym" Katarzyny Gacek [jpg]

Czy porywaczom chodzi tylko o pieniądze? Czy Magdzie uda się ocalić życie dziecka? Oraz czy u boku Magdy pojawi się jakiś nowy mężczyzna? Tego wszystkiego dowiemy się z powieści Zemsta ze skutkiem śmiertelnym. To kolejny tom kryminalnych przygód sympatycznej i wścibskiej pani weterynarz. Autorką powieści jest scenarzystka i pisarka, Katarzyna Gacek. Do lektury zaprasza Oficynka. Dziś w naszym serwisie przeczytacie premierowy fragment książki: 

Kiedyś lubiłam wrzesień. Budził moją sympatię z tego samego powodu, dla którego uwielbiałam poniedziałki – oznaczał szkołę, a szkoła – ramy. To one czynią znośnym życie matek. Moje małżeństwo wydawało mi się wtedy miłym i sensownym przedsięwzięciem. Niestety, te czasy minęły bezpowrotnie.

Teraz szkoła, zamiast azylem, stała się jednym wielkim problemem logistycznym. Nagle i niespodziewanie zostałam bowiem matką samotną, do tego pracującą, a połączenie tych dwóch ról bywa skomplikowane.

Rozpoczęcie szkoły oznaczało również, że informacja o tym, co zaszło w naszej rodzinie, rozpełznie się po całej miejscowości niczym grzybnia opieńki ciemnej (Armillaria ostoyae). W efekcie, gdziekolwiek się pojawię, będą mnie śledzić zaciekawione, współczujące spojrzenia i szepty: Biedactwo… A pamiętacie jej matkę? Ta sama historia. Coś z kobietami w ich rodzinie musi być nie tak… Bardzo możliwe.

Mój mąż, Tomasz, wyprowadził się z domu trzy miesiące temu. Przy czym nie była to jego inicjatywa – to ja go spakowałam i kazałam mu się wynosić. Okazało się bowiem, że zdradza mnie z sekretarką. Życie bywa banalne, nieprawdaż? Od tamtej pory próbuję ogarnąć rzeczywistość i nie wychodzi mi to za dobrze. Piętrzą się bowiem problemy organizacyjne, piętrzą finansowe, że o psychologicznym aspekcie nie wspomnę. Moja matka, która rozstała się z ojcem jakieś piętnaście lat temu, twierdzi, co prawda, że dopiero po rozwodzie zaczęła żyć pełnią życia, jednak ja na razie nie mogę tego powiedzieć o sobie. Może dlatego, że ciągle nie mam rozwodu?

Był czwartek, wczesne popołudnie. Z pracy wróciłam około drugiej tak zmęczona, jakbym spędziła w lecznicy nie pięć, tylko sto dwadzieścia pięć godzin. W zwykły dzień pacjenci pojawiali się falami, między którymi zawsze zdarzały się przerwy. Robiłam sobie wtedy kawę i z kubkiem w dłoni wychodziłam na dwór do ogrodu. Stała tam stara drewniana ławka z wysokim oparciem, zaskakująco wygodna i ulokowana w takim miejscu, że w bezchmurne dni prawie o każdej porze można było na niej uchwycić słońce. Wystarczyło kilka minut, żeby na nowo nabrać energii. Tak było w zwykłe dni.

Ale dzisiaj wypadł, jak mawia mój kolega z pracy, doktor Walczak, dzień kurwy i szatana – zasuwaliśmy oboje bez przerwy, badając, szczepiąc i operując kolejne psy i koty, a ja mniej więcej od połowy dnia marzyłam wyłącznie o tym, żeby umieścić bolące plecy na kanapie w salonie. Niestety po powrocie do domu zdałam sobie sprawę, że na leżenie nie mam co liczyć, bo kiedy dzieci wrócą ze szkoły, powinny zjeść obiad, a ja go jeszcze nawet nie wymyśliłam. Zaczęłam się więc miotać po kuchni, szukając inspiracji kulinarnej.

Dzwonek do furtki zaskoczył mnie w chwili, gdy nurkowałam w szafce pod zlewem w poszukiwaniu ziemniaków. Poderwałam się odruchowo i walnęłam z całej siły głową o rant szafki, co lekko mnie otumaniło. Prawdopodobnie dlatego nie wyjrzałam, by sprawdzić, kogo licho niesie. Pierwszy błąd.

Podeszłam do drzwi, pocierając potylicę i otworzyłam je na oścież, spodziewając się zobaczyć listonosza, ewentualnie uśmiechniętych i elegancko ubranych świadków Jehowy. Na ulicy stało jednak dwóch facetów w identycznych błękitnych kombinezonach. Nie mieli listów ani nie wyglądali na takich, którzy chcą porozmawiać o Bogu, a za ich plecami zauważyłam białą furgonetkę z żółtym napisem PGNiG.

– Tak, słucham? – krzyknęłam, próbując przebić się przez ujadanie Alfa, który, choć jest generalnie psem miłym i łagodnym, gdy widzi lub słyszy obcych, udaje rottweilera na dopalaczach.

– Pani zabierze tego psa! – wrzasnął w odpowiedzi jeden z mężczyzn.

– Alf, noga!

Mój dzielny obrońca o dziwo przestał ujadać i ruszył w moją stronę. Chwyciłam go za obrożę, wciągnęłam do środka i zamknęłam w przedpokoju. W ciszy, jaka zapanowała, wyraźnie usłyszałam drugiego z mężczyzn.

– My do licznika gazowego. Wpuści nas pani?

Jestem grzeczną osobą. Uśmiecham się do ekspedientek w sklepie, przepuszczam pieszych na pasach, kasuję bilety w kolejce WKD. Dlatego bez chwili refleksji nacisnęłam brzęczyk. I to był drugi błąd. Poważniejszy niż poprzedni.

Pracownicy PGNiG weszli do ogrodu zdecydowanym krokiem. Jeden niósł skrzynkę z narzędziami, drugi – tekturową teczkę na dokumenty. Po jakie licho teczka? – zadałam sobie pytanie, a w głowie zapaliła mi się ostrzegawcza lampka. Co z tego, skoro było za późno. Panowie ruszyli prosto do żółtej, metalowej skrzynki z licznikiem, zamontowanej na ścianie garażu, otworzyli ją, coś tam sprawdzili, po czym jeden z nich, starszy i najwyraźniej wyższy stopniem, stanowiskiem czy co oni tam mają, wyjął z teczki jakiś papier i zaczął czytać obojętnym głosem.

– Na podstawie decyzji numer sto dwanaście przez dziewięć, przez dziewiętnaście, wydanej dnia piątego września tego roku, zostaliśmy upoważnieni do zdemontowania licznika gazowego numer…

– Zaraz! – przerwałam mu. – Moment! Do jakiego zdemontowania? Nie rozumiem…

– A co tu jest do rozumienia? – zdziwił się facet z teczką.

– Ma pani dwa niezapłacone rachunki, a to się kwalifikuje do wstrzymania dostawy gazu.

Poczułam, że kręci mi się w głowie i zaraz zemdleję. Kiedy mąż się wyprowadził, nagle wszystkie czynności, które kiedyś wydawały mi się proste i oczywiste, takimi być przestały. Jedną z nich okazała się korespondencja. Jakieś tajemnicze moce sprawiały, że zaglądanie do skrzynki pocztowej zaczęło być ponad moje siły. Omijałam ją szerokim łukiem, a kiedy wreszcie zaczynały się z niej wysypywać koperty i awiza, wyjmowałam je i rzucałam na komodę w przedpokoju, gdzie dołączały do piętrzącego się od tygodni stosu. Na otwieranie listów, a tym bardziej na odbieranie poleconych z poczty kompletnie nie było mnie stać. Stosowałam więc to, co umiałam najlepiej– taktykę chowania głowy pod koc i udawania, że mnie nie ma. Bo przecież, jak kogoś nie ma, jego problemy nie istnieją, ale to chyba wiadomo. Wizyta panów z gazowni uświadomiła mi, że ta strategia ma krótkie i koślawe nóżki.

– Nie, błagam! Nie możecie mi zdjąć licznika! Proszę, tylko nie to! – zasłoniłam skrzynkę własnym ciałem tak szczelnie, że Rejtan mógłby brać u mnie korepetycje.

– Proszę się odsunąć – westchnął ten starszy. – My tylko wykonujemy naszą pracę. Taki mamy obowiązek. A jak pani ureguluje, to się licznik założy z powrotem.

Wizja nieznanej, ale z pewnością wysokiej kwoty, jakiej gazownia zażyczy sobie za ponowne podłączenie licznika, sprawiła, że obudziła się we mnie lwica. Choć lwice gaz ziemny przesyłowy mają w nosie.

– Nie odsunę się! – zakomunikowałam, wbijając się plecami w gazową skrzynkę. – To nieludzkie, co chcecie zrobić!

Musiałam brzmieć i wyglądać wyjątkowo dramatycznie, skoro zaprawieni w bojach pracownicy PGNiG lekko się zawahali.

– Przecież to żadna tragedia. Po co te nerwy…

– Ale ja tego nie uniosę – otarłam łzę grzbietem dłoni. – Finansowo i w ogóle… Panowie, zlitujcie się!

Mężczyźni zaczynali się łamać.

– Proszę, błagam! – byłam bliska padnięcia przed nimi na kolana. – Przecież mogło mnie nie być w domu i panowie by nie weszli!

– Ale weszliśmy – westchnął ten młodszy, najwyraźniej zmęczony moją histerią. – Gdyby pani płaciła rachunki, nie byłoby problemu…

– Wiem… zawsze płaciłam… Tylko mąż ode mnie odszedł, zostałam sama z dziećmi i tak strasznie mi trudno z tym wszystkim…

Na co dzień nie lubię epatować osobistym nieszczęściem. Nie biegam po sąsiadach i nie opowiadam łzawej historii mojego małżeństwa ani oficjalnie się nad sobą nie użalam. Teraz jednak poczułam tak wielką bezradność i strach, że przyznanie się do życiowej porażki wypłynęło ze mnie właściwie samo.

Pracownicy PGNiG popatrzyli po sobie skonsternowani. Prosta czynność odcięcia gazu zaczynała się komplikować.

– Pani zrozumie, nas rozliczają z każdej interwencji – oświadczył ostrożnie ten starszy, z teczką.

Rozumiałam. Ale nie zamierzałam się poddawać. Nagle mnie olśniło.

– To ja zapłacę! Teraz, tutaj, przy panach. Momencik!

Nie czekając na odpowiedź, rzuciłam się biegiem do domu. Wpadłam do pokoju, chwyciłam laptop, przecisnęłam się przez drzwi tak, żeby Alf nie wyskoczył na dwór, i również biegiem wróciłam do panów gazowników. Na szczęście byli tak oszołomieni przebiegiem zdarzeń, że przez minutę, przez którą mnie nie było, nie wykonali żadnego ruchu.

– Jaka to była kwota? – zapytałam nerwowo, otwierając komputer i modląc się w duchu, żeby wi-fi miało wystarczający zasięg.

Mężczyzna zajrzał do papierów.

– W sumie pięćset dwadzieścia dwa złote i sześćdziesiąt siedem groszy.

Strona banku otwierała się wyjątkowo ślamazarnie, ale w końcu pojawił się panel logowania. Drżącymi palcami wstukałam numer klienta i login.

– Już, już… – szeptałam uspokajająco. – Widzą panowie, tutaj mam konto gazowni, wpisuję kwotę… Jeszcze tylko kod…

Esemes z kodem przyszedł po trzech nerwowych sekundach. Wprowadziłam go szybko w odpowiednie okienko, kliknęłam „potwierdź” i na ekranie pojawił się meldunek ze strony banku: Twoja transakcja została zrealizowana.

– Już! – krzyknęłam uradowana. – Gotowe!

Na dowód podsunęłam starszemu mężczyźnie laptop pod nos. Monter zmrużył oczy, bo słoneczne światło odbijało się od ekranu i pogarszało widoczność.

– No niby się zgadza.

Popatrzył na żółtą skrzynkę z tęsknotą człowieka, który, jeżeli codziennie nie zdemontuje przynajmniej pięciu liczników, popada w melancholię.

– To chyba nic tu po nas, co, Mirek? – zagadnął go młodszy. Ten z teczką machnął ręką.

– Dobra. Upiekło się pani. Ale następnym razem już nie będziemy tacy mili.

– O Boże, dziękuję… – powoli docierało do mnie, że się udało. – Nie będzie następnego razu! Na pewno! Obiecuję!

Odprowadziłam ich do furtki i z ulgą patrzyłam, jak odjeżdżają. A potem wróciłam do domu, osunęłam się na krzesło w kuchni i zaczęłam płakać.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Zemsta ze skutkiem śmiertelnym. Powieść Katarzyny Gacek kupicie w popularnych księgarniach internetowych: 

 

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Zemsta ze skutkiem śmiertelnym
Katarzyna Gacek4
Okładka książki - Zemsta ze skutkiem śmiertelnym

Kiedy życie podsuwa ci kolejny kryminalny trop. Magda, bohaterka „W jak morderstwo”, właśnie rozstała się z mężem i próbuje się odnaleźć...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Smolarz
Przemysław Piotrowski
Smolarz
Babcie na ratunek
Małgosia Librowska
Babcie na ratunek
Wszyscy zakochani nocą
Mieko Kawakami
Wszyscy zakochani nocą
Baśka. Łobuzerka
Basia Flow Adamczyk
 Baśka. Łobuzerka
Zaniedbany ogród
Laurencja Wons
Zaniedbany ogród
Dziennik Rut
Miriam Synger
Dziennik Rut
Pokaż wszystkie recenzje