Magda, bohaterka powieści W jak morderstwo, właśnie rozstała się z mężem i próbuje się odnaleźć w tej nowej, trudnej sytuacji. Pewnego dnia na jej oczach ginie kobieta, potrącona przez rozpędzony samochód. Kierowca ucieka z miejsca wypadku. Tego samego dnia w miasteczku zostaje porwane dziecko. Czy te dwie historie coś łączy?
Magda rozpoczyna prywatne śledztwo, podczas którego nie tylko będzie sobie musiała poradzić z bezwzględnymi bandytami, ale i z policją, dla której amatorskie działania Magdy to poważny kłopot organizacyjny oraz wizerunkowy.
Czy porywaczom chodzi tylko o pieniądze? Czy Magdzie uda się ocalić życie dziecka? Oraz czy u boku Magdy pojawi się jakiś nowy mężczyzna? Tego wszystkiego dowiemy się z powieści Zemsta ze skutkiem śmiertelnym. To kolejny tom kryminalnych przygód sympatycznej i wścibskiej pani weterynarz. Autorką powieści jest scenarzystka i pisarka, Katarzyna Gacek. Do lektury zaprasza Oficynka. Dziś w naszym serwisie przeczytacie premierowy fragment książki:
Kiedyś lubiłam wrzesień. Budził moją sympatię z tego samego powodu, dla którego uwielbiałam poniedziałki – oznaczał szkołę, a szkoła – ramy. To one czynią znośnym życie matek. Moje małżeństwo wydawało mi się wtedy miłym i sensownym przedsięwzięciem. Niestety, te czasy minęły bezpowrotnie.
Teraz szkoła, zamiast azylem, stała się jednym wielkim problemem logistycznym. Nagle i niespodziewanie zostałam bowiem matką samotną, do tego pracującą, a połączenie tych dwóch ról bywa skomplikowane.
Rozpoczęcie szkoły oznaczało również, że informacja o tym, co zaszło w naszej rodzinie, rozpełznie się po całej miejscowości niczym grzybnia opieńki ciemnej (Armillaria ostoyae). W efekcie, gdziekolwiek się pojawię, będą mnie śledzić zaciekawione, współczujące spojrzenia i szepty: Biedactwo… A pamiętacie jej matkę? Ta sama historia. Coś z kobietami w ich rodzinie musi być nie tak… Bardzo możliwe.
Mój mąż, Tomasz, wyprowadził się z domu trzy miesiące temu. Przy czym nie była to jego inicjatywa – to ja go spakowałam i kazałam mu się wynosić. Okazało się bowiem, że zdradza mnie z sekretarką. Życie bywa banalne, nieprawdaż? Od tamtej pory próbuję ogarnąć rzeczywistość i nie wychodzi mi to za dobrze. Piętrzą się bowiem problemy organizacyjne, piętrzą finansowe, że o psychologicznym aspekcie nie wspomnę. Moja matka, która rozstała się z ojcem jakieś piętnaście lat temu, twierdzi, co prawda, że dopiero po rozwodzie zaczęła żyć pełnią życia, jednak ja na razie nie mogę tego powiedzieć o sobie. Może dlatego, że ciągle nie mam rozwodu?
Był czwartek, wczesne popołudnie. Z pracy wróciłam około drugiej tak zmęczona, jakbym spędziła w lecznicy nie pięć, tylko sto dwadzieścia pięć godzin. W zwykły dzień pacjenci pojawiali się falami, między którymi zawsze zdarzały się przerwy. Robiłam sobie wtedy kawę i z kubkiem w dłoni wychodziłam na dwór do ogrodu. Stała tam stara drewniana ławka z wysokim oparciem, zaskakująco wygodna i ulokowana w takim miejscu, że w bezchmurne dni prawie o każdej porze można było na niej uchwycić słońce. Wystarczyło kilka minut, żeby na nowo nabrać energii. Tak było w zwykłe dni.
Ale dzisiaj wypadł, jak mawia mój kolega z pracy, doktor Walczak, dzień kurwy i szatana – zasuwaliśmy oboje bez przerwy, badając, szczepiąc i operując kolejne psy i koty, a ja mniej więcej od połowy dnia marzyłam wyłącznie o tym, żeby umieścić bolące plecy na kanapie w salonie. Niestety po powrocie do domu zdałam sobie sprawę, że na leżenie nie mam co liczyć, bo kiedy dzieci wrócą ze szkoły, powinny zjeść obiad, a ja go jeszcze nawet nie wymyśliłam. Zaczęłam się więc miotać po kuchni, szukając inspiracji kulinarnej.
Dzwonek do furtki zaskoczył mnie w chwili, gdy nurkowałam w szafce pod zlewem w poszukiwaniu ziemniaków. Poderwałam się odruchowo i walnęłam z całej siły głową o rant szafki, co lekko mnie otumaniło. Prawdopodobnie dlatego nie wyjrzałam, by sprawdzić, kogo licho niesie. Pierwszy błąd.
Podeszłam do drzwi, pocierając potylicę i otworzyłam je na oścież, spodziewając się zobaczyć listonosza, ewentualnie uśmiechniętych i elegancko ubranych świadków Jehowy. Na ulicy stało jednak dwóch facetów w identycznych błękitnych kombinezonach. Nie mieli listów ani nie wyglądali na takich, którzy chcą porozmawiać o Bogu, a za ich plecami zauważyłam białą furgonetkę z żółtym napisem PGNiG.
– Tak, słucham? – krzyknęłam, próbując przebić się przez ujadanie Alfa, który, choć jest generalnie psem miłym i łagodnym, gdy widzi lub słyszy obcych, udaje rottweilera na dopalaczach.
– Pani zabierze tego psa! – wrzasnął w odpowiedzi jeden z mężczyzn.
– Alf, noga!
Mój dzielny obrońca o dziwo przestał ujadać i ruszył w moją stronę. Chwyciłam go za obrożę, wciągnęłam do środka i zamknęłam w przedpokoju. W ciszy, jaka zapanowała, wyraźnie usłyszałam drugiego z mężczyzn.
– My do licznika gazowego. Wpuści nas pani?
Jestem grzeczną osobą. Uśmiecham się do ekspedientek w sklepie, przepuszczam pieszych na pasach, kasuję bilety w kolejce WKD. Dlatego bez chwili refleksji nacisnęłam brzęczyk. I to był drugi błąd. Poważniejszy niż poprzedni.
Pracownicy PGNiG weszli do ogrodu zdecydowanym krokiem. Jeden niósł skrzynkę z narzędziami, drugi – tekturową teczkę na dokumenty. Po jakie licho teczka? – zadałam sobie pytanie, a w głowie zapaliła mi się ostrzegawcza lampka. Co z tego, skoro było za późno. Panowie ruszyli prosto do żółtej, metalowej skrzynki z licznikiem, zamontowanej na ścianie garażu, otworzyli ją, coś tam sprawdzili, po czym jeden z nich, starszy i najwyraźniej wyższy stopniem, stanowiskiem czy co oni tam mają, wyjął z teczki jakiś papier i zaczął czytać obojętnym głosem.
– Na podstawie decyzji numer sto dwanaście przez dziewięć, przez dziewiętnaście, wydanej dnia piątego września tego roku, zostaliśmy upoważnieni do zdemontowania licznika gazowego numer…
– Zaraz! – przerwałam mu. – Moment! Do jakiego zdemontowania? Nie rozumiem…
– A co tu jest do rozumienia? – zdziwił się facet z teczką.
– Ma pani dwa niezapłacone rachunki, a to się kwalifikuje do wstrzymania dostawy gazu.
Poczułam, że kręci mi się w głowie i zaraz zemdleję. Kiedy mąż się wyprowadził, nagle wszystkie czynności, które kiedyś wydawały mi się proste i oczywiste, takimi być przestały. Jedną z nich okazała się korespondencja. Jakieś tajemnicze moce sprawiały, że zaglądanie do skrzynki pocztowej zaczęło być ponad moje siły. Omijałam ją szerokim łukiem, a kiedy wreszcie zaczynały się z niej wysypywać koperty i awiza, wyjmowałam je i rzucałam na komodę w przedpokoju, gdzie dołączały do piętrzącego się od tygodni stosu. Na otwieranie listów, a tym bardziej na odbieranie poleconych z poczty kompletnie nie było mnie stać. Stosowałam więc to, co umiałam najlepiej– taktykę chowania głowy pod koc i udawania, że mnie nie ma. Bo przecież, jak kogoś nie ma, jego problemy nie istnieją, ale to chyba wiadomo. Wizyta panów z gazowni uświadomiła mi, że ta strategia ma krótkie i koślawe nóżki.
– Nie, błagam! Nie możecie mi zdjąć licznika! Proszę, tylko nie to! – zasłoniłam skrzynkę własnym ciałem tak szczelnie, że Rejtan mógłby brać u mnie korepetycje.
– Proszę się odsunąć – westchnął ten starszy. – My tylko wykonujemy naszą pracę. Taki mamy obowiązek. A jak pani ureguluje, to się licznik założy z powrotem.
Wizja nieznanej, ale z pewnością wysokiej kwoty, jakiej gazownia zażyczy sobie za ponowne podłączenie licznika, sprawiła, że obudziła się we mnie lwica. Choć lwice gaz ziemny przesyłowy mają w nosie.
– Nie odsunę się! – zakomunikowałam, wbijając się plecami w gazową skrzynkę. – To nieludzkie, co chcecie zrobić!
Musiałam brzmieć i wyglądać wyjątkowo dramatycznie, skoro zaprawieni w bojach pracownicy PGNiG lekko się zawahali.
– Przecież to żadna tragedia. Po co te nerwy…
– Ale ja tego nie uniosę – otarłam łzę grzbietem dłoni. – Finansowo i w ogóle… Panowie, zlitujcie się!
Mężczyźni zaczynali się łamać.
– Proszę, błagam! – byłam bliska padnięcia przed nimi na kolana. – Przecież mogło mnie nie być w domu i panowie by nie weszli!
– Ale weszliśmy – westchnął ten młodszy, najwyraźniej zmęczony moją histerią. – Gdyby pani płaciła rachunki, nie byłoby problemu…
– Wiem… zawsze płaciłam… Tylko mąż ode mnie odszedł, zostałam sama z dziećmi i tak strasznie mi trudno z tym wszystkim…
Na co dzień nie lubię epatować osobistym nieszczęściem. Nie biegam po sąsiadach i nie opowiadam łzawej historii mojego małżeństwa ani oficjalnie się nad sobą nie użalam. Teraz jednak poczułam tak wielką bezradność i strach, że przyznanie się do życiowej porażki wypłynęło ze mnie właściwie samo.
Pracownicy PGNiG popatrzyli po sobie skonsternowani. Prosta czynność odcięcia gazu zaczynała się komplikować.
– Pani zrozumie, nas rozliczają z każdej interwencji – oświadczył ostrożnie ten starszy, z teczką.
Rozumiałam. Ale nie zamierzałam się poddawać. Nagle mnie olśniło.
– To ja zapłacę! Teraz, tutaj, przy panach. Momencik!
Nie czekając na odpowiedź, rzuciłam się biegiem do domu. Wpadłam do pokoju, chwyciłam laptop, przecisnęłam się przez drzwi tak, żeby Alf nie wyskoczył na dwór, i również biegiem wróciłam do panów gazowników. Na szczęście byli tak oszołomieni przebiegiem zdarzeń, że przez minutę, przez którą mnie nie było, nie wykonali żadnego ruchu.
– Jaka to była kwota? – zapytałam nerwowo, otwierając komputer i modląc się w duchu, żeby wi-fi miało wystarczający zasięg.
Mężczyzna zajrzał do papierów.
– W sumie pięćset dwadzieścia dwa złote i sześćdziesiąt siedem groszy.
Strona banku otwierała się wyjątkowo ślamazarnie, ale w końcu pojawił się panel logowania. Drżącymi palcami wstukałam numer klienta i login.
– Już, już… – szeptałam uspokajająco. – Widzą panowie, tutaj mam konto gazowni, wpisuję kwotę… Jeszcze tylko kod…
Esemes z kodem przyszedł po trzech nerwowych sekundach. Wprowadziłam go szybko w odpowiednie okienko, kliknęłam „potwierdź” i na ekranie pojawił się meldunek ze strony banku: Twoja transakcja została zrealizowana.
– Już! – krzyknęłam uradowana. – Gotowe!
Na dowód podsunęłam starszemu mężczyźnie laptop pod nos. Monter zmrużył oczy, bo słoneczne światło odbijało się od ekranu i pogarszało widoczność.
– No niby się zgadza.
Popatrzył na żółtą skrzynkę z tęsknotą człowieka, który, jeżeli codziennie nie zdemontuje przynajmniej pięciu liczników, popada w melancholię.
– To chyba nic tu po nas, co, Mirek? – zagadnął go młodszy. Ten z teczką machnął ręką.
– Dobra. Upiekło się pani. Ale następnym razem już nie będziemy tacy mili.
– O Boże, dziękuję… – powoli docierało do mnie, że się udało. – Nie będzie następnego razu! Na pewno! Obiecuję!
Odprowadziłam ich do furtki i z ulgą patrzyłam, jak odjeżdżają. A potem wróciłam do domu, osunęłam się na krzesło w kuchni i zaczęłam płakać.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Zemsta ze skutkiem śmiertelnym. Powieść Katarzyny Gacek kupicie w popularnych księgarniach internetowych: