Kiedy ofiara staje się zwierzyną. „Kyle" T.M. Piro

Data: 2025-01-17 08:49:02 | aktualizacja: 2025-01-17 08:48:14 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 12 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Genialny amerykański naukowiec budzi się po wypadku w nieznanym sobie miejscu, bez wspomnień, które mógłby uznać za pewne. Zdezorientowany i ścigany, odkrywa, że nie jest ofiarą, ale zwierzyną. W świecie rządzonym przez nowego, brutalnego tyrana, mężczyzna musi zmierzyć się z siłami gotowymi na wszystko, by go zniszczyć. Dzięki wsparciu ludzi ratuje swoje życie, by rozpocząć desperacką walkę o przetrwanie i przyszłość, która wykracza poza jego własny los.

Kyle T.M. Piro grafika promująca książkę

Kyle T.M. Piro to opowieść o sile umysłu i serca – kiedy myślenie staje się kluczem do przetrwania, a odwaga definiuje naszą wartość. Czy jeden człowiek może stawić czoła światu, który zwrócił się przeciwko niemu?

Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Kyle:

2

Po chwili od odzyskania przytomności, w całkowitej ciemności przed oczyma zamajaczył mu rozmazany punkt światła. Kyle dusił się, jednocześnie w niego patrząc.

Plama taka. Punkt na koniec życia. Tunel światła. Poruszają się w nim płatki. Może to płatki róż, chyba tak to właśnie ma wyglądać na koniec. Światło i płatki róż.

Blokada oddechu puściła nagle przy którymś z kolei odkrztuszeniu i płuca zaciągnęły powietrze pełne kurzu. Kyle zakaszlał po raz kolejny, odruchowo usiłując sięgnąć ręką do twarzy. Bezskutecznie. Twarz była dla dłoni niedostępna.

Żyję! Psiakrew, nie mogę sięgnąć do ust.

Spanikował. Przez moment miał wrażenie, jakby jego ręka znajdowała się poza ciałem. Po chwili, mimo uderzeń bólu, spróbował jeszcze raz poruszyć nią w kierunku twarzy.

Zasłaniam nią niebiańskie światło i róże… Otwór zasłaniam, to jest otwór. To przecież otwór…! Jestem w worku.

W nim jest dziura. Otwór. Nie panikuj! Rękę mam w innym worku. Albo kombinezonie… Pewnie ochronnym kombinezonie; to musiało być jakieś doświadczenie i coś nie poszło. Tak. Ależ tak.

Próbując opanować nawracające kasłanie, skupił się na tym, co widzi w dziurze. Po chwili spokojniejszego rozumowania pojawiło się proste wyjaśnienie. Wirujący pył – to on był płatkami róż.

Perspektywa, światło, fizyka, jasne. Czy mogę zobaczyć rękę? Można, widzę ciemnoszary worek, może bardziej czarny. Ręka jest w środku.

Poruszył dłonią. Pył przesypał się przez otwór prosto w oko Kyle’a, powodując łzawienie. Zamknął oczy.

Znajduję się w czarnym worku, on ma rękawy, takie tuby i tam mam rękę. Prawą. Momencik, a czy lewą mam?!?

Po chwilowym skoku adrenaliny poczuł, że może, co prawda w ograniczonym zakresie, poruszać palcami także i drugiej dłoni. Nie był jednak w stanie poruszyć nią całą.

Palce są, a ręki jakby nie było… Przygnieciona albo coś, niedobrze z nią. Niedobrze, teraz ją czuję, boli, gdzieś w okolicach przedramienia. Ogólnie niedobrze… Opanuj się! Weź się w garść. Żyjesz. Znajdą cię przecież za chwilę, świata nie wysadziłeś…

Kyle zgubił wątek, bo jego mózg przez następne kilkanaście sekund postanowił odpocząć. Wrócił do pracy po chwili, choć niekoniecznie spokojniejszy, suflując olśniewająco ponurą koncepcję:

A może to worek na trupa…? W żadnym razie – worek na trupa nie ma rękawów. Ma zamek. I jest taki solidny zamiast nędznej folii. Może to jednak jest strój ochronny. Nie pamiętam takiego stroju, nie pamiętam, żebyśmy mieli w instytucie. A jakby to była taka amnezja chwilowa? Tak, tak, na pewno amnezja!

Kyle dopchał powierzchnię dziury do oka zaworkowaną prawą ręką. Poszerzyło mu to kąt widzenia.

Szaro, gdzieś po prawej jest źródło światła, ale go nie widać.

Przesunął otwór do ust. Zdecydowanie lżej odetchnął. Czuł, że właśnie ta dziura zapewnia mu najlepsze powietrze, a może zresztą i całe. Mimo to przeciążony stresem umysł był zajęty czym innym i panika musiała przejść w zimną kalkulację, żeby dziura w folii została doceniona.

Dobra dziura, dobra!

Wepchał koniec worka osłaniającego rękę do ust, zagryzł i szarpnął. Poszło nad wyraz łatwo.

I cyk, niczym tania sklepowa zrywka, kolejna dziura na trzy palce, tylko ten cholerny pył…

Kurz, zaległy na folii, natychmiast wzniósł się w powietrze i zaatakował oczy oraz płuca. Kyle dostał ataku kaszlu, ale poświęcenie zaowocowało uwolnieniem palców prawej ręki.

Możemy się w końcu z tego worka urodzić. W miarę możliwości częściowo. Na razie – głowa.

Rozdarł dziurę, stosując podobną metodę jak poprzednio, pomagając sobie tym razem oswobodzonymi palcami. Aby zapobiec mimowolnemu intensyfikowaniu bólu, powoli obrócił się na lewy bok. Mógł teraz przynajmniej orientacyjnie sprawdzić, jaka jest sytuacja po drugiej stronie. Zorientował się przy okazji, że jego worek wcale nie miał takiej banalnej konstrukcji. Tak, była to folia, jednak miała na oko ze trzy cienkie warstwy, widoczne w postrzępionych otworach. Wielowarstwowe opakowanie znajdowało się na swego rodzaju łóżku – wąskiej, płytko wyprofilowanej leżance. Na tyle, na ile mógł to ocenić, patrząc tylko od góry, jej kształt przypominał nosze z kółkami, znane z karetek pogotowia.

Brytfanka taka, aluminiowa, na człowieka. Musiała konkretnie zamortyzować upadek, przecież jej wyściółka jest miękka. Fuks. Potrzeba spokoju. Spokoju, spo-ko-ju. Lewa ręka jest czymś przyciśnięta. Palcami daje się ruszać. Raz, dwa, trzy, cztery, kciuk – ile to radości, mam palce u rąk. Jednymi mogę ruszać, a drugie widzę. Co ją przygniata, skoro nic na niej nie leży?

Ostrożnie wepchnął prawą rękę w otwór w worku, w którym znajdowała się lewa.

Mokro. Niedobrze. Krew pewnie. O cholera, faktycznie krew! Kapnęła mi prawie do oka. Psiakrew!

Delikatnie dotykając palcami, organoleptycznie spróbował ocenić sytuację uwięzionej kończyny. Natrafił na zimny w dotyku materiał.

Metal? Rękę mam nabitą na pręt, tu blisko, dużo powyżej łokcia. Nic nie zrobię. Nie wyrwę się z tego. Wołać pomocy? Ależ oczywiście, należy wołać „pomocy”…

– Pomocy!

Pierwsza próba krzyku wyszła mizernie. Kyle natychmiast zachłysnął się pyłem i zaczął mocno kaszleć. Jako że część adrenaliny już zeszła, poczuł, jak bardzo ta lewa ręka jest jego i jednocześnie nie jego. Kolejne próby nawoływania poszły ciut lepiej, a jeżeli ich celem miałoby być zapewnienie ciągłości echa i kilkuminutowego wrzasku – to nawet doskonale. Przestał, gdy ból powodowany przez nabieranie w płuca powietrza i wynikający z tego ruch zaczął być większy niż nadzieja, że ktokolwiek nadejdzie z pomocą. Po parominutowym odpoczynku wrócił do badania położenia uwięzionej ręki, ale bardziej systematycznie.

Szlag nagły, czy ten pręt przechodzi mi przez rękę na wylot? Zbadajmy to – chwila prawdy. Nie, ale coś tam jest. Ręki nie wepcham, bo ból staje się nieznośny… Czekaj, przecież to jest na zewnątrz tego worka, poza nim to jest, to gruz, zwyczajny beton, cegła, nie widzę, bo ten worek zasłania i musiałbym go podrzeć, a to boli, jednak czuję to w ręce. Da się ruszyć drugą? Da się. DA SIĘ! Odsunąłem, super! Sukces!

Znacznych rozmiarów okruch porowatego betonu stoczył się, przekonując do tej wycieczki pomniejszych pobratymców. Zabębniły po jakiejś blasze wbitej w gruzowisko i pokurzyły trochę – ot, licealna młodzieżowa wycieczka górska schodząca już ze szczytu. Zanim Kyle podjął próbę ostatecznego uwolnienia drugiej ręki, workowaty tobogan, na którym leżał, rozchwiany jego ruchami, zsunął się wraz z nim o dobry metr niżej, na zasypaną prochem i gruzem podłogę.

Chwila krzyku i po problemie, jednak jeżeli tego wrzasku również nie usłyszeli, to chyba ostatecznie nikogo tu nie ma skonstatował po chwili paraliżu i zawrotów głowy.

Podpierając się nieuszkodzoną kończyną, podniósł ciało do pozycji siedzącej, z nogami cały czas w worku. Gdy poczuł już, że oparł się stabilnie, chwycił i ucisnął krwawiącą rękę (co wcale wygodne nie było), a potem rozejrzał się półprzytomnie. Bez dwóch zdań musiała nastąpić konkretna katastrofa – wszędzie walało się pełno gruzu. U góry ponad głową nieregularny otwór w stropie zablokowany był kawałem pianobetonu i powyginanymi, metalowo-przeźroczystymi urządzeniami, w pierwszym skojarzeniu przypominającymi mu awangardowej konstrukcji pralki. Choć raczej na ten moment – co najwyżej ich strzępy.

Rozdzielnia w starej elektrowni atomowej z historycznych filmów?

Parę większych i mniejszych blach, kontrolek i elementów paneli sterujących pełnych włączników i lampek, pewnie będących składowymi systemu sterowania, spadło na podłogę. Dalej wokół już wszystko było całe – betonowe ściany, naniesione na nie nieznane symbole, częściowo działające światła w sufitowych kasetonach i wciąż obecny na języku posmak betonowego kurzu. I żadnych drzwi w zasięgu wzroku, za to kilka korytarzy o łukowatym przebiegu i niewidocznych zakończeniach.

Chcę wierzyć, że drzwi są za rogiem. To coś jakby podziemia, piwnica…

Kyle nie mógł przypomnieć sobie takich w instytucie.

Więc szpital. Dużo szczęścia, że żyję. Przecież spadłem do piwnicy. I czemu byłem w worku na noszach? Awaria w szpitalu? Czemu byłem w szpitalu? I co ja tutaj robiłem, że trafiłem do szpitala? Umierałem w szpitalu? Leczyłem się? Na co?

Oglądnął swoje ubranie i poranione ręce.

A co ja w ogóle mam na sobie? Kimono? A pod spodem? Wygląda niczym trykotowa piżama. Obcisła, jak na kolarza.

Jeszcze jakieś opaski, druty z nich wyłażą, urwane… Może też dobrze, że obcisła, bo zatamowała krew… W tej złej sytuacji oczywiste, że to dobrze… Co to, do cholery, jest, co mi tu z ciała wystaje? Wenflon? Faktycznie wenflon, pierniczę, przez materiał wbity… No ciekawe, jak żyłę znaleźli przez piżamę… Może plan wszystkich żył mają dla każdego człowieka? Idealnie wiedzą, gdzie są?

Zaśmiał się histerycznie, a echo korytarzy zwielokrotniło ten śmiech. Zabrzmiało to niczym dźwięk z kulminacyjnej sceny w horrorze.

Dobra, czyli szpital na sto procent. Na coś jestem chory. Właściwie każdy jest na coś chory, są tylko nieprzebadani. Śmieszkuję, mam dziurę w ręce, krew się leje, wenflon w drugiej, nie wiem, co się dzieje. Jakiś punkt zaczepienia chcę… A tu próżnia i pył kosmiczny. Te opaski, uciski takie.

Zauważył, że na piersi jego piżama nie jest jednolitego koloru.

O, mam tu napis, pod brodą, popaprałem krwią, cholera. Kyle. Kyle tu jest napisane. Ma to sens. Teraz jakoś tak do wszystkich po imieniu, tylko kawę zamawiasz i wołają „Kyle”, jak im się nieopatrznie przy zamówieniu poda imię. Głupi zwyczaj.

Przyjrzał się uważniej.

A nie, czekaj, nawet nie Kyle, tylko „ka”, cyfra „jeden” i „V e”. Ech, człowiek wszędzie widzi swoje dane. Przekreślone na czerwono, a może to krew tak pociekła. Tak, to krew. Wydawało mi się, że jest tam napisane moje imię, ale to złudzenie. Zadyszałem się, tak w ogóle. Mimo tego odprężenie to takie dziwne. Krzyczeć dalej?

Kyle zastanowił się chwilę nad możliwymi rozwiązaniami. Postanowił najpierw oswobodzić ciało z opakowania. Na powrót położył się na płasko i powolnymi ruchami wypełzł z dolnej części worka, zapewniając sobie jednocześnie masaż pleców betonowym żwirem. Nogi okazały się całe, w obcisłej odzieży i w kremowych skarpetkach, dosłownie wyglądających jak takie frotté na zmarznięte stópki chorych córek w reklamach z lat pięćdziesiątych. Dzięki ich grubości zapewniały pewną ochronę przed ostrymi okruchami betonu – przynajmniej późniejsza, wstępna próba zrobienia paru kroków wypadła pomyślnie, choć kiwało nim jak pijanym bosmanem na statku.

Popatrzył na swój worek i połamaną leżankę. Jeżeli to szpital, to bez wątpienia musiało być to łóżko szpitalne będące częścią bardziej skomplikowanej maszyny, tomografu lub czegoś zbliżonego.

Już samo to, co wystawało z worka i musiało znajdować się bezpośrednio przy moim ciele, miało z boku jakieś przyciski czy sensory, martwe, roztrzaskane, ale rozpoznawalne panele wyświetlaczy. Przypomina mi gniazda światłowodowe w starych sprzętach Technicsa. Takie to kiedyś grało, choć wiadomo, że były i lepsze… Chyba teraz pora znaleźć drogę do wyjścia z tej imprezy – pomyślał po dłuższej chwili, kiedy już jego oddech wyrównał się, a zawroty głowy zanikły zupełnie.

Nieświadomie puścił ucisk na lewej ręce i prawą odchylił worek.

Niewątpliwie najlepszy szpital, bo najbardziej nowoczesna aparatura – skonstatował. Ta to już się nie przyda, ale w ogólności.

Krew nie lała się intensywnie, widać pręt szczęśliwie nie trafił w żadne większe naczynie.

Nogi – całe chyba, ta modernistyczna piżama nawet niezadraśnięta. Ręce – wiadomo, poszyją, wyleczą, wciąż ruszać lewą mogę, tyle że boli i może znowu się ta jucha puścić. Lepiej, żeby nie… A tak ogólnie to mogę tę opaskę przesunąć do góry trochę, to zaciśnie ranę… Zabolało, zaszumiało – i nie ma już rany. Jakby mniej boli, gdy nie widać dziury. No, widać krew. Co z tego, że widać, jak się nie leje? Że kapie? Też nie, minimalnie się sączy – nasącza opaskę i piżamę, nieznacznie. Pewnie lekarz to oglądnie za chwilę. Oby tu byli.

Książkę Kyle kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Recenzje miesiąca
Po tamtej stronie rzeki
Ewa Szymańska
Po tamtej stronie rzeki
Już Ci nie uwierzę
Izabela M. Krasińska ;
Już Ci nie uwierzę
Smolarz
Przemysław Piotrowski
Smolarz
Babcie na ratunek
Małgosia Librowska
Babcie na ratunek
Baśka. Łobuzerka
Basia Flow Adamczyk
 Baśka. Łobuzerka
Wszyscy zakochani nocą
Mieko Kawakami
Wszyscy zakochani nocą
Zaniedbany ogród
Laurencja Wons
Zaniedbany ogród
Pokaż wszystkie recenzje