Kmiecie po grodach i wioskach powiadali, że znowu nadchodzi ten czas. Czas miecza i topora, czas łez i krwi, czas, który zbudzi ukryte w ludziach olbrzymy i karły. Czas wojny…
Jest rok 877 po narodzinach Chrystusa. Na tronie w Gnieździe zasiada człowiek uważający się za potomka boga Żmija. Okoliczni władcy czują coraz większe zagrożenie mogące nadejść ze strony rosnącego w siłę sąsiada, który wcale nie ukrywa swoich wielkich ambicji. Pokój nie trwa długo, a ziemia pomiędzy potężnymi rzekami Wisłą i Odrą znowu nasiąka krwią.
– Czasy przed Mieszkiem są znakomitym tłem dla powieści fantasy.
- wywiad z Marcinem Sinderą
Marcin Sindera w swojej drugiej powieści historyczno-fantastycznej ponownie zaprasza do tajemniczego, starosłowiańskiego świata wojów, żerców, rębajłów i spektakularnych bitew. Do lektury książki Żmij zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment książki Żmij. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Cienka strużka lodowatego potu spłynęła Karhu po skroni. Doskonale wiedział, o którego sklaveńskiego kniazia chodzi i jaka warownia padła jego łupem.
— Co wiadomo o drużynie, która brała udział w walce? — zapytał, starając się, by jego głos nie zdradził niepokoju.
— Niewiele. Chłopiec pamiętał tylko, że byli to zakuci w żelazo wojownicy, a przewodził im jakiś olbrzym. Podobno byli w zmowie z grupą pod wodzą przerażającego człowieka, który zabił ich ojca, a następnie ściął matkę.
— To mógł być każdy! Po ziemiach południa włóczą się różne bandy. Jedni szukają niewolników, inni grabią dla samej przyjemności — Karhu próbował odwrócić uwagę Bezrękiego. — Ilu ludzi zebrał dotąd Melkolf?
Karczmarz zastanawiał się dłuższą chwilę, podrapał po głowie, a potem po zabliźnionym kikucie.
— Myślisz o tym, żeby się zaciągnąć? — spytał. Z tego, co wiem, siedem drakkarów popłynie w górę Viadui. Ale trzon armii mają stanowić Wieleci. Są tani i łatwiej zaspokoić ich zachłanność. Wystarczy rzucić im pod nogi łupy, dać kilka dziewek do zgwałcenia, a już czują się wielkimi panami. To dzikie psy, groźne w grupie, ale łatwe do przepędzenia twardym kijem. Umieją poruszać się po puszczy, wiedzą, jak obłaskawić zamieszkujące ją istoty nocy, i pomogą przeprawić się ciężkozbrojnym pod same wały sklaveńskich grodów. Potrafią być niebezpieczni, ale potrzebują silnej ręki zdolnej utrzymać tę watahę w ryzach.
— Co na to wszystko starszyzna? Popiera plan wyprawy?
— Niezbyt, ale w rzeczywistości nie ma wiele do powiedzenia. Młodzi chcą walczyć, łupić i się bogacić. Wolą stanąć w murze tarcz pod wodzą Melkolfa, niż kolejny rok napadać na rozlatujące się krypy kupców. Wierzą w niego, a on obiecuje im sławę, której tak bardzo pragnie serce każdego wojownika. Znasz go dobrze, wiesz, jaki jest…
— Nie dziwię się. — Otar miał trzymać język za zębami, ale dowódca nie zamierzał karcić go za nieposłuszeństwo. — Sam wolę wojaczkę niż dryfowanie bez celu, by może któregoś dnia ograbić rybaków z kilku beczek solonego śledzia.
Białowłosy olbrzym myślał szybko. W kierunku Gniazda i Giecza wyruszy zbrojna wyprawa, o której Draconis zapewne nie ma pojęcia. Wypuszczenie z rąk synów Śmieszka okazało się błędem i sprowadzi na jego najlepszego przyjaciela wojów groźniejszych niż bandy, z którymi miał dotychczas do czynienia. Wolinianie znali się na wojaczce jak mało kto. Ich sojusz z dzikimi Wieletami stanowił wielkie zagrożenie. Ponadto Karhu nie wiedział, jak potoczyły się losy jego druha po tym, gdy wraz z resztą drużyny odpłynęli za Słoną Wodę. Czy udało mu się unicestwić Popiołowłosego? A może na tronie w Gnieździe i Gieczu wciąż zasiada ten chciwy i słaby władca? Bez względu na wszystko musiał ostrzec Sklavena, a wojów, z którymi przypłynął do Jumna, oddać pod jego komendę. To oznaczało, że nie może handlować z Wolinianami żelazem. Jeszcze tej nocy musi opuścić port, co na pewno zwróci uwagę wartowników. Melkolf dowie się o tym i zacznie nabierać podejrzeń. Czemu to stary wilk morski, świetny handlarz i łupieżca opuszcza Jomsborg na dzień przed targiem, na który przypłynął z trzema pełnymi towaru drakkarami? I czemu się z nim nie spotkał, żeby zakończyć dawne sprawy?
„Na głowę mojego dziada!” — przeklął w myślach Karhu. „Cokolwiek zrobię, jestem w potrzasku! Sprzedając oręż Wolinianom, zasilę ich wojsko i stracę kilka cennych dni. Umykając z osady, skieruję na siebie wszystkie oczy. Jeżeli ruszą za nami, dopadną nasze powolne, obciążone statki i przyjdzie wyciągnąć miecze. Chyba że…”.
Galopadę myśli przerwało wejście do karczmy kilku groźnie wyglądających rębajłów. Przewodził im wytatuowany na twarzy rudowłosy mężczyzna o chłodnym spojrzeniu i uśmiechu zniekształconym blizną. Dreszcz przebiegł Karhu po plecach, gdyż miał nadzieję uniknąć tego spotkania dzisiejszej nocy.
— Oto i on, prawdziwy pan Jomsborga — rzekł cicho Bezręki. — Melkolf.
Karczmarz wstał z klepiska i ruszył usługiwać nowym gościom.
Plonek wygrzebał się ze starej słomy, rozejrzał, upewniając się, czy jest sam, i ostrożnie przecisnął przez dziurę w deskach jednej ze ścian stodoły. Kilka dni temu musiał opuścić zimowe legowisko w bocianim gnieździe, ponieważ wróciła zamieszkująca je para ptaków. Nie chciał zadzierać z uzbrojonymi w groźne dzioby sąsiadami, dlatego znalazł sobie inny nocleg. Gdy był już na zewnątrz, rozprostował czarne skrzydła i zamachał kilka razy, wzbijając wszędobylski pył. Słońce zaczęło otulać ziemię, więc pogrzał się trochę w jego objęciach, wystawiając ku ciepłu zdobny w piękne pióra kuper. Później zamierzał pójść do mieszkającej z malutką Różą Dragosławy. Dziewka zeszłej zimy straciła mężczyznę, wziętego do niewoli przez Morawian, i od tamtej pory mogła liczyć tylko na siebie i swoje guślarskie zdolności. Przy jednym z rogów jej chaty plonek zawsze znajdował kilka ziaren oraz skórkę chleba i zjadał je ze smakiem, jeżeli tylko wcześniej do przygotowanego dla niego posiłku nie dobrały się Poziomka i Gaja, dwa króliki. Dziewka była dla niego miła — pamiętała o dawnych zwyczajach, w przeciwieństwie do reszty grodzian, którzy coraz rzadziej dogadzali domowym duchom. Czasami plonek zastanawiał się, czy nie byłoby dobrze zamieszkać u białogłowy na stałe, ale zawsze coś odwracało jego uwagę. Podejdzie do niej innym razem, nie był jeszcze bardzo głodny. Wolał najpierw rozejrzeć się po okolicy, dlatego uważając na wszędobylskie kundle i wścibskie kocury, rozpoczął codzienny obchód.
Gród powoli budził się z odrętwienia. Gospodynie pierwsze wyszły z chałup, kierując się ku oborom, chlewom i kurnikom. Należało wydoić muczące z bólu krowy, wypuścić do zagród świnie oraz rzucić ziarno rozgdakanemu drobiowi. Zwierzęta nie świętowały Jarych Godów, nie wiedziały więc, co to zmęczenie i czerwone od nadmiaru ziół oczy. Jak każdego dnia oczekiwały tego samego — zajęcia się nimi zgodnie z ustalonym rytmem. Natomiast kmiecie nie mieli siły wykonać swych obowiązków. Biesiadowali do białego rana, odurzeni palonymi w fajkach ziołami przygotowanymi przez szeptuchę. Podczas całonocnych obrzędów przepędzających zimę prosili bogów o obfite zbiory i zdrowie dla bydła. Kto mógł, pił na umór resztki trunków zalegające w piwniczkach, by choć trochę zagłuszyć wołanie żołądka o odrobinę jadła, gdyż na przednówku głód zaglądał do chat. Na szczęście z każdym dniem śnieg powoli ustępował pod ciepłymi promieniami wiosennego słońca, zieleniły się łąki, a gadzina mogła się paść wschodzącą trawą, przez co zaoszczędzone ziarno przeznaczano na chleb.
Ziemowit, od czasu buntu przeciw Popiołowłosemu zwany Lestkiem, ziewnął głośno i rozciągnął obolałe plecy. Z trudem podniósł wyjątkowo ciężką tego dnia skórzaną zbroję i przełożył ją przez głowę. Podskoczywszy kilka razy w miejscu, pozwolił zsunąć się sztywnemu pancerzowi na ramiona. Następnie powoli, sapiąc niemiłosiernie, zaczął ściągać umieszczone na bokach rzemienie, aby dopasować całość do ciała.
Z leżącej na klepisku skóry podniósł dobrej jakości frankoński miecz i przewiesił go na pasie przez ramię. Był to dar od Draconisa, nowego kniazia, władcy dwóch potężnych sklaveńskich grodów: Giecza i Gniazda. Człowieka, który położył kres panowaniu Popiołowłosego i który powstał z martwych. Lestek wszak na własne oczy widział, jak kilka pełni księżyca wcześniej jego truchło wrzucono do okalającego grodowe wały jeziora. Zmartwychwstanie to musiało być sprawką magicznych mocy, a z nimi setnik nie chciał mieć nic wspólnego. Nie rozumiał guseł i bardzo się ich bał. Wierzył w ciężar tarczy oraz solidną klingę miecza, a rytuały wolał pozostawić wiedźmom. Pasowała mu rola dowódcy piechoty grodowej — był ważny, ale nie najważniejszy. Sprawował władzę, ale miał kogoś nad sobą, był szanowany, ale nie wzbudzał zawiści. Przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy i cieszył, że zdjęto z jego barków brzemię przewodzenia ludziom. Choć jako Lestek — przywódca buntu przeciw władzy Popiołowłosego — radził sobie doskonale, wolał pozostać w cieniu wielkich spraw. Niegdyś marzył o wojennej sławie, lecz wraz z przybywającymi na czole zmarszczkami dochodził do wniosku, że ciepły kąt i kufel chłodnego piwa w dłoni są lepsze od chaosu bitwy. Nie bał się walki — gdyby przyszło stanąć do boju, trwałby w pierwszym szeregu muru tarcz — ale jeśli można było uniknąć starcia, wolał takie rozwiązanie.
Włożył skórzane rękawice, poprawił ich ułożenie. Z ławy przy drzwiach zabrał solidny szłom, który dzień wcześniej dokładnie natarł starą lanoliną uzyskaną z owczej wełny. Przywiesił go u pasa, a na głowę włożył wełnianą czapkę, zanim bowiem słońce wzeszło odpowiednio wysoko, poranki były jeszcze chłodne. Gotowy do służby wyszedł na zewnątrz. Blask porannego słońca oślepił go. Oczy zaszły mu łzami, które od razu spłynęły do nosa i wywołały głośne kichnięcie. Huknął kilka razy, smarknął przez palce i rozejrzał się. Pomiędzy chałupami krzątali się pierwsi kmiecie, gdzieś szczekał zawszony kundel, na drewnianych wieżach nad bramami zmieniała się zmęczona nocnym czuwaniem warta.
Musiał zrobić codzienny obchód wałów, rozdzielić obowiązki i wypytać, czy coś szczególnego nie zwróciło uwagi psiej wachty, gdy reszta gieczan hulała w najlepsze, wlewając do gardeł kolejne kubki miodu. Draconis kazał przykładać szczególną wagę do czujności wartowników, a wszelkie lenistwo i opieszałość rugować batogiem. Kniaź chciał, by gród był stale w gotowości na wypadek ataku. Podejrzewał, że okolicznym kniaziom mogą nie spodobać się nowe rządy w Gieczu i Gnieździe, przez co spróbują siłą zagarnąć jego tron.
Dotychczas jednak rządy Sklavena były lepsze niż jego zapitego, ogarniętego szaleństwem poprzednika. Draconis ponownie dopuścił do głosu radę starszych, cierpliwie słuchając pod potężnym dębem ich starczego gadania. Dał im miejsca w radzie, by czuli się ważni, choć w rzeczywistości i tak decyzje podejmowano po jego myśli. Potrafił manipulować, namawiać, łgać i schlebiać. Gdy trzeba było — chwalił, innym razem odwracał kota ogonem. Opowiadał o swoich dalekich wojażach, przywoływał zdobyte znajomości, opisywał przeczytane księgi. Umiał roztoczyć wokół siebie magiczną aurę władzy, której starcy ulegali jeden po drugim, popierając go i jednocześnie wierząc, że sami zdecydowali o tej czy innej sprawie.
Z rozkazu Draconisa podniesiono wojom żołd oraz dostarczono uzbrojenie, jakiego zwykli używać ludzie z północy. Sklaven twierdził, że bez dobrego pancerza i solidnej tarczy żołnierz jest jak suchy patyk — łatwo go złamać. Z kolei pancerny mur przyrównywał do lasu zdolnego przetrwać największą zawieruchę. Samotny dąb nietrudno powalić, ale gdy konary wzajemnie o siebie zahaczają, nawet biesy muszą odpuścić. Tak samo mieli walczyć jego drużynnicy. Każdy miał wspierać towarzysza, osłaniając szczytem tego, którego zbrojne we włócznię ramię godzi we wrogów.
Ziemowit wszedł po drewnianych schodach na koronę wałów i rozejrzał się po okolicy. Nad jeziorem i łąkami unosiła się poranna, gęsta jak mleko mgła. Gdzieś w oddali plusnęła ryba, z drugiej strony po wodzie poniosły się głosy kaczek.
— Wyglądacie na słabowitego, setniku — zagadnął jeden z wartowników.
— Nie zaczynasz dobrze spotkania… — obruszył się Ziemowit. — Niewiele spałem, ale za to przegnaliśmy zimę. Kukły płonęły aż miło! Starucha uleciała wraz z dymem i mam nadzieję, że nieprędko wróci na te ziemie. — Wskazał spalone resztki unoszące się na wodzie tuż przy belkach mostu.
— To prawda! Z wieży było wszystko widać jak na dłoni. Teraz tylko nakładać wołom jarzmo na rogi, ostrzyć radła, szarpać ziemię i siać ziarno. Mój ojciec powiada, że tego lata pisany jest nam urodzaj. Dosyć już miałem tego śniegu, chłodu i słoty.
— Jak chyba każdy — przytaknął Ziemowit. — Ale mniejsza o to, co było wczoraj. Szkoda strzępić język po próżnicy, gdy czas gadać o ważnych rzeczach. Widzieliście coś, o czym powinienem wiedzieć?
— Noc minęła spokojnie. Inni wartownicy też nie zgłaszali niczego podejrzanego. Cisza w okolicy, jakiej od dawna nie było.
— Nie dajcie się zwieść pozorom i nie straćcie czujności. Draconis powiada, że teraz szczególnie musimy mieć się na baczności. Wraz z roztopami watahy podobne do tej, której przewodził Żelazny Wilk, ponownie ruszają na żer. Nie chcemy, by w nocy zbudziły nas noże wrażone między żebra, i wasza w tym głowa, żeby tak się nie stało!
— Jesteśmy gotowi! — Wartownik wskazał głową stojącego dwa kroki dalej kompana. — Młody do dzisiaj ma na garbie pręgę od kniaziowskiego batoga. Drugi raz już nie zaśnie na warcie. Gdyby tylko ktoś podejrzany podszedł pod wały, zaraz pośle mu strzałę…
Nagle Ziemowit podniósł zaciśniętą w pięść dłoń i wstrzymał oddech.
Książkę Żmij kupić można w popularnych księgarniach internetowych: