Piętnastoletnia wrażliwa Maggie z trudem odnajduje się w kolejnej rodzinie zastępczej. Została sama na świecie - ojca nigdy nie było, matka zmarła, a ukochana babcia cierpi na demencję. Wizyty u babci w szpitalu i zatapianie się w książkach to teraz cały świat Maggie.
Pewnego dnia zamyślona Maggie o mało nie wpada pod samochód - Ryder ratuje jej życie, a ona zakochuje się w nim bez pamięci. Problemem w tym, że... Ryder nie żyje od pięciu lat. Uwięziony między życiem a śmiercią złamał zasady, byle tylko być jak najbliżej tej, dla której, mimo wszelkich przeciwności losu, kompletnie stracił głowę...
Nic jednak nie może stanąć na drodze miłości, nawet śmierć.
Do lektury powieści Josie Williams Zagubiony zaprasza HarperCollins Polska. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki:
Prolog
Ryder
Ludzki umysł jest najbardziej otwarty podczas tych kilku cennych sekund, kiedy ciało balansuje na krawędzi śmierci. Zawsze dostrzegałem ironię w tym, że gdy jesteś najbardziej rozbudzony, w następnej chwili masz zapaść w wieczny sen. Ktoś taki jak ja, zagubiony, żyje dla ulotnych chwil cudzej śmierci, bo tylko wtedy istniejemy dla kogoś jeszcze, nie tylko dla siebie czy dla innych uwięzionych dusz, które błąkają się po ziemi.
Oczywiście patrzenie, jak ktoś umiera, jest przygnębiające – ktoś bierze ostatni oddech, a ja życzę sobie jego śmierci tylko po to, żebym mógł coś poczuć. Jednak po długich pięciu latach samotnych wędrówek, podczas których nikt mnie nie zauważa ani nie wie o mojej obecności, potrzebuję tego połączenia, tego ułamka sekundy, gdy ktoś unosi brwi, mruży oczy albo pyta: „Kim jesteś?”. Tę chwilę lubię najbardziej. To wystarcza, bym znów poczuł się żywy i przypomniał sobie, że chociaż już nie istnieję, to kiedyś istniałem.
Powinienem chyba najpierw się przedstawić. Nazywam się – albo nazywałem się – Ryder Edmonds. Oficjalnie mam siedemnaście lat, ale w gruncie rzeczy tak nie jest, bo… no cóż… bo nie żyję. Wystarczyła chwila nieuwagi podczas rodzinnego spływu łodzią po górskiej rzece. Skutek był opłakany. Z tego, co pamiętam, mój koniec był szybki i bezbolesny.
Natomiast moje przejście nie było ani szybkie, ani bezbolesne.
Po prostu nie zrobiłem tego, co powinienem zrobić. Nie poszedłem dalej, żeby wkroczyć w nieznane i rozpocząć następną podróż, jakakolwiek miała ona być. Wszystko zdarzyło się bardzo szybko, a ja byłem tak przerażony, że nie zastanawiałem się nad konsekwencjami tego, co zrobiłem, albo – ściślej mówiąc – czego nie zrobiłem.
W jednej chwili wypadłem z łodzi i zderzyłem się z zimną wodą, która zagarnęła mnie całego i wypełniła mi płuca, a w następnej stałem jak słup soli obok matki, patrząc na swoje martwe ciało. Moja opalona skóra była zupełnie szara, usta miały niebieskawy odcień. Mama zaczęła się trząść, a dwaj moi bracia, tato i instruktor desperacko próbowali przywrócić mnie do życia na błotnistym brzegu rzeki Tryweryn w północnej Walii.
W głębi duszy wiedziałem, że już nie żyję. Jak mogłem nie wiedzieć? Moje ciało leżało u moich stóp. Patrzyłem, jak uciskają mi klatkę piersiową i wtłaczają powietrze do płuc – przecież wiadomo, co to oznacza. Ciężar przerażenia przygniatał mnie do ziemi. Jeszcze nigdy tak się nie bałem. Ten strach uderzył mnie jak pociąg towarowy, wbił się we mnie i wywrócił cały mój świat do góry nogami.
Wtedy za moimi plecami pojawiło się jaskrawe światło, tak jasne, że kiedy się odwróciłem, by na nie spojrzeć, prawie wypaliło mi oczy. Było jaskrawe i oślepiające, ale, o dziwo, również majestatycznie piękne. Spowijało moją skórę ciepłem, otaczało mnie poczuciem bezpieczeństwa i ochrony, zmywało ze mnie przeszywający strach, który narastał jeszcze przed chwilą. To światło było pełne miłości, emanowało atmosferą domu, spokoju i błogości – zupełnie jak uścisk mamy.
Mogłem tylko zgadywać, co to takiego – jakiegoś rodzaju życie po śmierci. Czułem to, czułem, jak mnie to światło przywołuje i przyciąga do tego, co znajdowało się za nim. Wiedziałem, że powinienem tam pójść, ale gdy obejrzałem się na szlochającą mamę, poczułem, że nie mogę jej zostawić. Dlatego odwróciłem się plecami do światła. Miałem nadzieję, iż jeśli będę udawał, że wszystko jest w porządku, to siłą woli odwrócę bieg wydarzeń. światło ciągnęło mnie z ogromną siłą i prawie niemożliwe było zignorować owo przyciąganie. To była najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. W pewnej chwili prawie się poddałem, ale nie odrywałem wzroku od mamy i walczyłem ze wszystkich sił.
Od tamtej chwili nie było dnia, w którym nie żałowałbym tej decyzji.
Bo światło nie czekało, aż wyjdę z szoku i dobrze się zastanowię. Po minucie czy dwóch zniknęło, a ja zostałem na brzegu rzeki, patrząc na rodzinę, która zrezygnowała z prób reanimacji i płakała nad moim ciałem.
Zaraz po tym, jak zniknęło światło, zniknęło też ciepło oraz wszelkie fizyczne doznania. Nie czułem już chłodnego wiatru rozwiewającego włosy mamy, ciepłego słońca nad głową, nie czułem nawet śliskiego błota ani ostrych kamieni pod podeszwami tenisówek.
To był pierwszy sygnał, że coś zrobiłem nie tak. Kolejny zauważyłem, kiedy mój starszy brat, ogarnięty wściekłością i rozpaczą, wziął do ręki wiosło i rzucił je prosto w moją pierś. Uchyliłem się, jak zrobiłby to każdy normalny człowiek, ale nie musiałem zawracać sobie głowy, bo wiosło bez oporu przeleciało na wskroś przez moje nieistniejące już ciało i z głośnym stuknięciem upadło na ziemię. Wtedy zrozumiałem, że mam kompletnie, totalnie, absolutnie przerąbane.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Zagubiony. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: