W piekle Auschwitz, do którego trafiali mężczyźni i kobiety, rodziły się także dzieci.
Auschwitz ma różne oblicza, lecz jednym z najgorszych i najbardziej tragicznych jest los dzieci, które przychodziły tu na świat.
Bezbronne, bez szans na przeżycie. Jednak i tu pojawiały się anioły: położne, pielęgniarki i kobiety, które robiły wszystko, by je ocalić. Jedną z nich była Stanisława Leszczyńska. Położna, która gdy trafiła do Auschwitz, nie tylko nie straciła nadziei, ale pobyt tam potraktowała jak misję. Nazywana Mateczką, niosła pociechę innym, ale przede wszystkim odbierała porody więźniarek. W koszmarnych warunkach, nawet bez wody, za to pod czujnym okiem Mengelego. Nie pozwoliła umrzeć ani jednemu noworodkowi i ani jednej matce.
Co nie znaczy, że wszyscy jej podopieczni przeżyli obozowy koszmar.
Historię Stanisławy Leszczyńskiej i jej podopiecznych przybliża w swojej powieści Anioł życia z Auschwitz Nina Majewska-Brown. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Bellona. Dziś w naszym serwisie przedpremierowo prezentujemy fragmenty książki:
To nie tak miało wyglądać. Nie miało się wydarzyć w takiej chwili, o takim czasie. Ale stało się: trzy miesiące temu wzięłam ślub. Mieliśmy, a raczej mamy z Maćkiem wrażenie, że nasz czas się kurczy. Wojna przybierała na sile. Tydzień po wybuchu powstania w Warszawie w domu pojawiły się kuzynka Wanda z dwiema koleżankami i nieustannie opowiadają straszne rzeczy. W nocy mają koszmary, którymi wybudzają wszystkich domowników. Krążą po pokojach niczym piekielne mary. Podobno w walkach na Pradze zginął nasz kuzyn Franciszek. Rodzice i ciocia trzymają się kurczowo nadziei, że to tylko plotka, pomyłka, że to nie miało prawa się wydarzyć, że przecież Franio ma dopiero szesnaście lat. Ale ja mam złe przeczucia. Coraz trudniej mi pozytywnie myśleć. A to wszystko odbiera resztki nadziei.
W jej miejsce zakrada się strach, a za nim nie kroczy już nic.
Maciej oświadczył się niespodziewanie w niedzielne popołudnie. Jak zwykle spacerowaliśmy ścieżką wiodącą nad niewielki staw na tyłach ogrodu, nieśmiało trzymając się za ręce. Znamy się jeszcze z gimnazjum, jednak wtedy nawet nie patrzyliśmy na siebie z zaciekawieniem. Raczej byliśmy towarzyszami tych ładniejszych – w moim przypadku, a w jego – tych bardziej energicznych i rzutkich. Ginęliśmy w ich cieniu, niczym szczególnym się nie wyróżniając. Wielkim zaskoczeniem było nasze spotkanie jakiś czas temu na targowisku. Okazało się, że Maciek, podobnie jak ja, zamieszkał u rodziny na wsi, niemal za miedzą mojej ciotki.
Dopadliśmy do siebie z ogromną ciekawością: co słychać u naszych znajomych, kto żyje, kto uciekł, a komu się nie udało. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o obozie i kamieniołomach w Mauthausen-Gusen, gdzie trafił nasz szkolny przyjaciel Władek. Maciek mówił o rzeczach, które nie mieściły mi się w głowie. O masowej eksterminacji Żydów i Polaków, o pracy przymusowej i tragicznych warunkach, jakie tam panowały.
– To jednoznaczne z wyrokiem śmierci.
– Niby skąd możesz to wiedzieć?
– Uwierz mi, to nie plotka. Stamtąd się nie wraca. Zresztą coraz więcej mówi się o obozach. To nie są żadne obozy pracy, tylko obozy śmierci.
Nie mogłam w to uwierzyć albo zwyczajnie wolałam nie wierzyć, bo tak zdawało się bezpieczniej.
– Przesadzasz. Pewnie jeśli pracujesz…
– Nie wiem, ale podobno tam są głodowe racje żywieniowe, a z każdej strony…
– Proszę, nie strasz mnie.
– Myślę, że powinniśmy mieć tego świadomość i jeszcze bardziej uważać.
– Oczywiście, tylko że jakoś nie jestem przekonana, że coś od nas zależy. Wychodzę z założenia, że co ma być, to będzie.
– Może i tak, ale zdecydowanie powinniśmy być bardzo ostrożni, mając świadomość, co może nas…
– Błagam. Przestań mnie straszyć.
– Madziu, przecież wiesz, że nie taki mam zamiar.
– Wiem. – Wtuliłam się w jego silne ramiona, jakby one mogły ocalić mnie przed całym złem.
Choć nie mogłam w to wszystko uwierzyć, to nieświadomie zaczęłam się jeszcze bardziej bać. Wyobrażałam sobie, że jeńcy pracują całe dnie, chociaż nie umiałam pojąć, co tysiące ludzi mogą robić w jednym miejscu przez wiele miesięcy. Może mają tam jakieś fabryki? Zupełnie też nie potrafiłam sobie wyobrazić, co powinnam rozumieć pod pojęciem „głodowe racje żywieniowe” i jak można za ciężką pracę nie wynagradzać choćby w miarę porządnym jedzeniem. Wkrótce miałam się o tym przekonać na własnej skórze.
Póki co spijałam słowa z ust Maćka. Wydawał się taki doświadczony, tyle wiedział, tłumaczył mi świat. Imponował mi siłą i tym, że był w partyzantce, że tak się angażował. Nigdy, pewnie żeby mnie nie narażać, nie chciał mówić, co dokładnie robią i jak wyglądają te ich akcje, ale i tak byłam z niego dumna i pełna podziwu. Nie pytałam.
Z dnia na dzień, z opowieści na opowieść, stawaliśmy się sobie coraz bliżsi. Zresztą ja też miałam swoją tajemnicę. W szopie za domem ciotka ukrywała młodą Żydówkę z dwójką małych dzieci, a ponadto co jakiś czas jeździłam do Litzmannstadt z przesyłką, którą odbierał ode mnie ktoś, kto miał kontakt w getcie. Po każdym takim wyjeździe wracałam coraz bardziej przerażona. Czuć było, że dzieje się coś złego. Zniknął nasz kurier, co chwilę pojawiał się ktoś nowy. Szeptano, że Żydzi są wywożeni, że się ich morduje, a próby kontaktu z kimś z getta są coraz surowiej karane. Nie robiło to jednak szczególnego wrażenia na ciotce. Irena podkreślała, że kiedyś Żydzi jej pomogli i teraz ona musi oddać im to, co od nich otrzymała. Nigdy nie chciała zdradzić, o co chodziło, a ja w końcu przestałam pytać.
W miarę upływu kolejnych miesięcy stawaliśmy się z Maćkiem coraz bardziej nierozłączni. Wojna, która niosła ze sobą strach i niepewność, sprawiła, że łaknęliśmy siebie nawzajem jeszcze bardziej. Przy nim czułam się bezpieczna. Otaczał mnie troską i wydawał się taki mądry, taki zorganizowany. Miałam wrażenie, że staje się również kimś ważnym w partyzantce, ale jak zwykle o nic nie pytałam. Wolałam nie wiedzieć.
I wreszcie Maciek się oświadczył. Dostałam maleńki pierścionek, który bardziej przypominał splątany drucik niż biżuterię, i znalazłam się w niebie. Tak bardzo chciałam być z Maćkiem! Tak pragnęłam, byśmy razem zamieszkali. Tak się cieszyłam, że się na to odważył.
Mamy przeświadczenie, że los, wojna zabiera nam to, co najcenniejsze – czas.
Ślub był bardzo kameralny. W kościele poza znajomym księdzem, który jakoś uniknął aresztowania i prawdopodobnie wywózki do Dachau, były obecne nasze matki, dwie młodsze siostry Maćka i mój ojciec, który jakimś cudem dzień wcześniej do nas dołączył. Powiedzieliśmy sobie sakramentalne „tak” w pulsującej ciszy i jakimś niedobrym, podskórnym oczekiwaniu na coś złego. To uczucie towarzyszy nam od chwili, gdy zbombardowali naszą kamienicę, naszą ulicę. Wojna nauczyła mnie wyczekiwania na złe wiadomości, a te dobre nie rekompensowały chwil strachu.
Nie było organisty, nikt nie zaśpiewał Ave Maryja, nie miałam ślubnej sukni. Miałam za to mały bukiecik polnych kwiatów, pożyczoną od ciotki bladoróżową letnią sukienkę i wianek z bukszpanu na głowie, ale obecność Maćka, jego zdecydowanie sprawiły, że czułam się wyjątkowo.
Po raz pierwszy poczułam, że do kogoś tak naprawdę należę. W tak odmienny sposób niż do rodziny, do rodziców. Byłam szczęśliwa. Przyjęcie było bardziej niż skromne, choć wszyscy usiłowaliśmy zachować pozory normalności. Ciotka na tę okoliczność zabiła jedną z ostatnich kur i mimo upalnego dnia podała rosół z lanymi kluseczkami. Nie wiedzieć skąd zdobyła całkiem sporą szynkę, białą kiełbaskę i pachnącą majerankiem kaszankę. Potem na stole pojawiły się pierogi z serem, szpinakiem i ostatnimi prawdziwkami z jesiennych zapasów. Wszystko smakowało wybornie, tym bardziej że nieczęsto mieliśmy okazję najeść się do syta. Ukoronowaniem obiadu był tort marchewkowy z migdałowym kremem. Nie wiem, skąd ciotka wzięła słodkie migdały, ale ich aromat pozostanie mi na języku do końca moich dni i zawsze będzie się kojarzył z tą szczególną, szczęśliwą chwilą.
Wiele ambarasu było z tym, gdzie zamieszkamy. Żadna z matek nie chciała spuszczać oka z latorośli i przez chwilę trwała burzliwa dyskusja. W końcu, biorąc pod uwagę metraż domów, ustalono, że Maciek zamieszka z nami, ale codziennie będziemy się meldować u jego matki z informacją, że nic nam nie jest.
W udziale przypadł nam pokoik tuż obok kuchni, który przed wojną zajmowała stara kucharka Chlebowiecka. Gdy wybuchła pierwsza bomba, uciekła za granicę z kompletem naszych rodowych sreber, kierując się w stronę Mińska. Nikt nie mógł pojąć jej decyzji o ucieczce na Wschód. Ona sama najwyraźniej również, bo po kilku miesiącach matka spotkała ją w Łodzi na ulicy. I Chlebowiecka albo jej nie zauważyła, albo udała, że nie widzi. Ze względu na srebra skłanialiśmy się raczej ku tej drugiej opcji.
Książkę Anioł życia z Auschwitz kupicie w popularnych księgarniach internetowych: